Odświeżyć hit sprzed niemal czterdziestu lat, na którym wychowały się miliony. Zrobić to lepiej i – przy okazji – pogodzić w ocenie praktycznie wszystkich widzów? Wydawałoby się… mission impossible. A jednak.
Top Gun z 1986 roku – tak, to było AŻ TAK dawno temu – był przebojem, który otworzył drzwi do sławy przed dwoma pierwszoligowymi zawodnikami. Jednym z nich był Tom Cruise, drugim Tony Scott, o którym zdecydowanie należy tu wspomnieć, bo to on w dużej mierze odpowiadał za sukces pierwszego obrazu. Brytyjski reżyser i producent, skądinąd młodszy brat Ridleya Scotta, był mistrzem sensacji. Nic więc dziwnego, że chciano, aby to on pokierował produkcją nowego
Top Gun.
Niestety, Scott popełnił samobójstwo zaledwie dwa dni po spotkaniu z Tomem Cruisem, z którym dyskutowali nad nowym filmem. Z oczywistych przyczyn projekt musiał zostać odsunięty w czasie – aż o 7 lat. Reżyserii
Mavericka podjął się Joseph Kosinski.
Trzydzieści pięć czy sześć lat to szmat czasu. W zupełności wystarczająco, by zmieniło się wszystko. Jeśli zaś chodzi o
Top Gun… zależy, jak na to patrzeć. Dla jednych nie zmieniło się nic, dla innych praktycznie wszystko. Pozostał oczywiście Tom Cruise, bez którego nie byłoby Mavericka. Został też Val Kilmer, wcielający się w rolę Icemana. To jedyni dwaj aktorzy, którzy wystąpili zarówno w pierwszej, jak i drugiej części legendarnego – chyba można tak powiedzieć – filmu.
Wiadomo, że filmy robi się po to, aby na nich zarobić. Zdarzają się wyjątki, kiedy produkcja okazuje się spektakularną klapą. Zdarzają się też – zdecydowanie rzadziej – sukcesy tak ogromne, że aż przerastają najśmielsze oczekiwania. I tak właśnie było w przypadku
Top Gun: Maverick, który w samym USA w ciągu zaledwie trzech dni zarobił ponad 120 milionów dolarów. To „jedynie” o połowę więcej niż szacowali eksperci. Tom Cruise może być dumny – to jego najlepszy wynik w i tak pełnej kasowych hitów karierze.
Kaskaderzy i komputerowo generowane efekty specjalne? To wręcz oczywiste rozwiązanie… a przynajmniej takie byłoby, gdyby w filmie nie występował Tom Cruise. Amerykański aktor znany jest z tego, że ryzyko mu niestraszne… Posiada między innymi licencję pilota oraz własny samolot. P-51 Mustang z 1944 roku, który widać na początku filmu, to własność Cruise’a, który przyleciał nim osobiście z Florydy do Kalifornii. I – jak ujawniają w rozmowach z mediami pracownicy zatrudnieni przy produkcji – była to jedyna maszyna, której
zaangażowanie do filmu nie wiązało się z potężnym bólem głowy.
Top Gun: Maverick to sequel filmu sprzed lat, a widzowie z pewnością nie darowaliby twórcom, gdyby ci odpuścili sobie liczne nawiązania do „oryginału”. Pod pewnymi względami solidnie komplikowało to sprawę – np. wówczas, gdy potrzebny był myśliwiec F-14 Tomcat. O ile w przypadku nowszych samolotów można było zwrócić się do armii, o tyle F-14 zostały już wycofane z użytku przez USA i rozmontowane.
Jedyne sprawne – lub w miarę sprawne – egzemplarze, w liczbie zaledwie sześciu sztuk, są w posiadaniu… Iranu. Chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego ich użycie absolutnie nie wchodziło w grę. Ostatecznie udało się wypożyczyć jednego F-14 z San Diego Air and Space Museum i to właśnie on – po niemałych perypetiach – wykorzystany został w filmie. Niestety, z braku silnika, nie latał o własnych siłach.
Posłużenie się wojskowymi F-14 nie było już możliwe, natomiast
Top Gun traktowany jest w Stanach Zjednoczonych niemal jak dobro narodowe. Stąd też nawet armia dołożyła starań, by uczynić film tak dobrym, jak to możliwe. Zgodziła się więc w drodze wyjątku na wypożyczenie ekipie filmowej samolotów F/A-18 Super Hornet. Jedyny warunek? Tom Cruise ma się do nich nie dotykać… no dobrze, nie tak to wyglądało.
Przede wszystkim kosztowało to fortunę – za każdą godzinę użyczenia studio musiało zapłacić ponad 11 tys. dolarów. Nie zgodzono się też, by warte 300 mln zł maszyny prowadził niewojskowy – stąd też aktor w rzeczywistości był pasażerem, choć na ekranie wygląda to tak, jakby to Cruise pilotował. Magia kina.
https://youtu.be/v1iZtBM23bY
Ale czy coś złego by się stało, gdyby Tom Cruise poprowadził wojskowy myśliwiec? Trudno powiedzieć. Na to, na co nie zgodziło się wojsko, zgodziła się telewizja – a o umiejętnościach Cruise’a mogli przekonać się widzowie
The Late Late Show. Ryzyko było w tym przypadku o wiele mniejsze – bo na szali znalazło się nie 300 milionów, a James Corden wyceniany na znacznie niższe kwoty (niektórzy byliby w stanie nawet dopłacić…) – niemniej jednak
Maverick dał popis, a klip, mimo iż będący akcją marketingową, ogląda się naprawdę przyjemnie. Zresztą popatrzcie sami.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą