Lamia, ja Ci tego nie zapomnę!

18 września 2009
Może nie Lamia, ale też na L.
Wiem, że niektórzy czekają na kolejny wpis dotyczący Japonii. Spokojnie, też będzie. Muszę się tylko przekopać przez setki zdjęć, które zrobiłem w zeszłym tygodniu.

Chwilowo jednak chcę coś z siebie wyrzucić. Coś co od dłuższego czasu nie daje mi spokoju, a na myśl o tym czymś ciśnienie skacze mi jak Tygrysek na soku z gumijagód. Tym czymś jest polska piłka nożna. Nie, nie, proszę się nie bać tych słów, one nie gryzą, choć przyznam, że sam miewam odruch obrzydzenia na dźwięk „polska piłka nożna”.

Na ten temat powiedziano już wiele, napisano jeszcze więcej, więc poniższe słowa zapewne sporo do tematu nie wniosą, więc osoby zmęczone wszechobecną gadaniną na tematy polskiej kopanej mogą przestać czytać. Jeśli jesteście jednak zainteresowani, co też może powiedzieć kolejny ekspert z Koziej Wólki, to zapraszam.

Wrzucę swoje trzy grosze do dyskusji, która rozgorzała po oszałamiających sukcesach, jakimi niewątpliwie były spotkanie z Irlandią Północną i Słowenią. Niemal wszyscy zaczęli wieszać psy na Benhauerze. Zgodzę się, że popełnił kilka błędów i nie mówię tylko o selekcji. Leo powinien wiedzieć w co się pcha. Powinien odrobić pracę domową i dowiedzieć się, że przyjdzie mu pracować z niesamowitym betonem i znów nie odnoszę się do piłkarzy. Jednak już zawszę będę wdzięczny Leo za kilka momentów – za mecz z Portugalią w Chorzowie, za pierwszy w historii awans do Mistrzostw Europy, za mecz z Czechami. W tej kolejności. Bo widzicie w swoim niedługim przecież życiu przeżyłem już kilku selekcjonerów i chyba żaden nie dostarczył mi takich emocji. Może poza małym wyjątkiem Jurka Engela, który dobrze zaczął w Kijowie, potem zafundował nam huśtawkę nastrojów w Oslo, by wreszcie ładnie dokończyć w Chorzowie. Moje ciepłe uczucia do pana trenera trwały mniej więcej do 23. minuty meczu w Pusan w roku 2002. Wróćmy jednak do samych początków.
Pierwszy raz oglądałem mecz na żywo będąc chyba jeszcze w głębokim przedszkolu. Pamiętam, że grali w hali sportowej ośrodka Rondo w Konine, a zabrał mnie tam mój dziadek, zresztą prezes Górnika Konin w swoim czasie. Tak narodziło się trwające do dziś zainteresowanie piłką nożną. Brakowało mi jednak większych sukcesów, jak chyba każdemu kibicowi. Owszem, mieliśmy swoje lokalne sukcesiki – na przykład awans do finału Pucharu Polski po zaciętym meczu z Polonią Warszawa, który wygraliśmy (jako Aluminium Konin) w karnych 7:6, a gdzie karnego dla drużyny z Konwiktorskiej nie wykorzystał sam Emmanuel Olisadebe, wtedy jeszcze nie tak znany. Finał Pucharu Polski przemilczmy. Dlaczego przemilczmy? Powiem tylko, że mam nadzieję, że ten wątek trafi kiedyś do Wrocławia.
Z zapartym tchem śledziłem Widzew w 1996 roku, kiedy jako ostatni polski klub grał w Lidze Mistrzów (tak, tak... to już 13 lat jak nas tam nie ma). Ładnie pokazał się swego czasu ś.p. Groclin, błysnął czasem Lech, ale to wciąż było mało. Brakowało mi sukcesów polskiej piłki. Były jakieś pojedyncze wypadki przy pracy. Jak choćby Wisła grająca z Panatinaikosem. Do dziś pamiętam ten mecz, bo siedziałem wtedy w Węgorzewie, łódź miała złamany maszt, padało od 3 dni, wiatr urywał głowy (walały się tu i ówdzie), a nasza przemoczona załoga poszła do tawerny w węgorzewskim porcie, żeby obejrzeć kawał dobrego futbolu w wykonaniu polskich piłkarzy, czego absolutnie się nie spodziewaliśmy i trafiliśmy tam przypadkiem, bo poszliśmy tam popołudniem na brydża i tak jakoś nam do północy zeszło. Wtedy byłem prawie pewien, że awansują. Niestety wizyta w Atenach skończyła się tak jak większość naszych prób wdarcia się do Ligi Mistrzów, a Ci sami ludzie, którzy niedawno byli dla mnie piłkarzami, pod Akropolem przypominali zagubioną bandę kopaczy.
Chciałem sukcesów! Teraz! Ja naprawdę wiem, co działo się w historii. Złoty medal na igrzyskach w 1972, słynne Wembley z roku 1973, brązowy medal na Mistrzostwach Świata w 1974 i pokonanie samej Brazylii, kolejny medal z takiegoż kruszczu w 1982. Fajnie. Wszystko fajnie. Tylko, że mnie nawet na świecie nie było. Mój dziadek na pewno się wtedy wzruszał, mój ojciec również, ale co dla mnie pytam? Kiedy Andrzej Woźniak zostawał księciem Paryża, ja miałem 12 lat. Od tamtego czasu posucha straszna. Jak już wspomniałem pewną nadzieję dał Engel, ale to nie było jeszcze to. Temat Janasa przemilczę, bo gdyby nie masowa kampania „Powołaj Franka” to nas by w Niemczech nie było, bo leśnoludowy upór tego trenera był niesamowity. Nie pokonaliśmy żadnej liczącej się firmy, żadnej.
I wtedy pojawił się Leo. Początki miał trudne (Dania towarzysko), nawet bardzo (Finlandia eliminacyjnie). Przyszedł jednak mecz z Portugalią. Przyznam, że spodziewałem się katastrofy. Druga drużyna Europy z 2004 roku, czwarta drużyna świata z roku 2006 przyjeżdżała do Chorzowa, żeby przejechać się po naszym zespole jak walec po bratkach. Tak mi się przynajmniej wydawało. Tymczasem do dziś pamiętam Szpakowskiego i jego krzyk „Smolarek. Nie ma spalonego. Smolarek... DWA, DWA, DWA ZERO!!!” Polacy zagrali fenomenalnie, byli wszędzie na boisku, nie było dla nich straconych piłek. Była walka, było zaangażowanie, było wspaniałe widowisko. Doczekałem się swojego sukcesu. Wreszcie zobaczyłem, jak Polska nie tylko wygrywa, ale roznosi w meczu o stawkę silniejszego i bardzo uznanego w świecie przeciwnika. Miałem swoje Wembley, Wembley mojego pokolenia.
Później przyszedł awans do Mistrzostw Europy. Wreszcie. Pierwszy historyczny. Po dość ciężkim meczu z Belgami. Mogliśmy się jednak wszyscy razem cieszyć, że także nam się udało, że wcale nie musimy czekać do roku 2012, żeby zagrać na drugiej najważniejszej imprezie piłkarskiej na świecie. Niektórym malkontentom przypomnę, ze Leo Beenhakker był wtedy absolutnym bohaterem narodowym. To, czego nie udało się żadnemu trenerowi z Polski (dodge this, Piechniczek!), dokonał tak nielubiany obecnie Holender.
Wreszcie przyszedł mecz z Czechami, gdzie Polacy znów pokazali, że potrafią. Kuba Błaszczykowski zagrał fenomenalnie. Miałem nadzieję, że reprezentacja pójdzie za ciosem, że Leo zostanie w naszym kraju na dłużej. Niestety historia potoczyła się inaczej.
Żeby było jasne. Nie twierdzę, że Beenhakker nie ustrzegł się błędów. Wszyscy je popełniają. Cały czas się zastanawiam, co takiego widzi on w Łobodzińskim, albo w Krzynówku. Owszem ten drugi był kiedyś dobry, ale chyba eksperymenty ze wstawianiem go na lewej obronie nie należą do udanych. Ten pierwszy to dla mnie średnie stanie przeciętne, z odrobiną błysku raz na rok. Poza tym Leo za bardzo się chyba zamknął w sobie, nie potrafił sobie poradzić z tym, co działo się w Polsce.
Jednak te kilka pięknych chwil w towarzystwie polskiej reprezentacji zapamiętam na zawsze. To były moje chwile. To były momenty niesamowitych wzruszeń. To byłem uśmiechnięty ja. Dziękuję Leo!
Owszem, mógłbym ponarzekać na PZPN. Toć zdjęcia z ich zjazdów wyglądają jak folder reklamowy domu spokojnej starości dla pacjentów dotkniętych demencją. Mógłbym narzekać na korupcję, na coraz niższy, ba, pikujący w dół poziom polskiej ligi (z Mistrzem Estonii, uwierzysz, ESTONII?!), na absolutnych analfabetów nowoczesnego futbolu, którzy stanowią władze naszego związku, a których jedyne decyzje to dać pod biurkiem prawa telewizyjne, a nad biurkiem dać sobie podwyżki. Można... Skoncentrujmy się jednak na tych miłych chwilach, których przecież nie było ostatnio tak wiele. Leo, dziękuję raz jeszcze!
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi