Po morzu rejs!

21 listopada 2010
Listopad. Za oknem szaro. Zimno. Mokro. Idealny czas, żeby udać się na wewnętrzną emigrację do krainy dobrze znanej. To będzie opowieść o ludziach, morzu i żaglach. Zapraszam.

Nad lotniskiem zachodziło słońce. Szedłem korytarzami Gatwick. W głowie plątanina myśli. Jak to będzie? Jak jest na morzu? Jacy to ludzie? Czy wytrzymamy ze sobą ten tydzień? I czemu, u licha, ta bramka musi być na samym końcu tej stalowo-szklanej konstrukcji?! Miałem pojechać na tydzień w rejs po Balearach z tak naprawdę obcymi ludźmi. Zapowiadało się ciekawie. Nie mogłem się doczekać!

Żeglarzem byłem do tej pory szuwarowym, jak to nazywa mój znajomy. Tylko i wyłącznie jeziora, bo nigdy nie udało się załapać na wypad morski. Przewalałem się pod łaskawym okiem Jego Najwyższości Neptuna po zatoczkach mazurskich i to w zasadzie wystarczało. Oczywiście bardzo ciągnęło mnie, żeby zobaczyć, jak to jest na morzu. Chciałem się znaleźć w miejscu, w którym nie widać już lądu. Kiedy zatem pojawiła się opcja rejsu po Balearach, bez wahania powiedziałem "Daj mi sprawdzić urlop."

Całość zaczynała się w Palma de Mallorca, gdyż stamtąd braliśmy jacht. Czas zbiórki tanie linie lotnicze ustaliły nam na mniej więcej trzecią w nocy, bo właśnie wtedy przylatywała ekipa warszawska w dość imponującym składzie: Ania zwaną Królową Śniegu, Jakub zwany Whisky, Maciek zwany Sapo oraz jego szanowna druga połowa - Andzia, Pan Jarek z Panią Anią, Grzesiek zwanym Fuzzy oraz Ula - znajoma naszego kapitana Andrzeja, który już czekał na łodzi. Mój lot przylatywał nieco wcześniej, więc mogłem poobserwować nocne życie na lotnisku, a także... pojeździć na wózku bagażowym po korytarzach! Uczucie fantastyczne, wewnętrzny dzieciak był bardzo zadowolony. Noc na lotnisku w Palma mija głównie na odbieraniu ponadwymiarowych Brytyjczyków i Niemców w towarzystwie małoletniej szarańczy. Miejscowi przewodnicy uwijają się z zadaniem dość sprawnie i co chwila kolejny autobus pełen turystów odjeżdża do któregoś z licznych kurortów na wyspie. Hiszpanie są przy tym dość wyluzowani. Byłem świadkiem choćby takiego dialogu:
- Pliz goł to de bas namber siksti najn - powiedział przewodnik z pięknym hiszpańskim akcentem.
- Which number? - zapytał rozmawiający z nim Anglik.
- Siksti najn. It is a gut namber for de najt.
I jak tu nie lubić Hiszpanów?!

Około wspomnianej już trzeciej w nocy zza magicznie rozsuwanych drzwi (to nie fotokomórka, to magia, naprawdę!), wyłoniła się reprezentacja stolicy i po krótkim poszukiwaniu transportu padło na wzięcie kilku taksówek, które miały nas dowieźć do portu. W czasie jazdy pan kierowca opowiedział mi pół historii swojego życia, a także oświadczył, że na emeryturze to on sobie sam kupi łódkę. Po dotarciu do portu pogadaliśmy załogowo jeszcze ładnych parędziesiąt minut, przeczytaliśmy "książkę o uprawie żurawiny" i poszliśmy spać. Następnego dnia mieliśmy wejść na nasz jacht!

I tak się stało! Pierwsza, jakże ważna obserwacja - ja się na tej łajbie mogłem wyprostować! Do tej pory pływałem na łupinach, z których największa miała niecałe osiem metrów długości. Gortatem nie jestem, ale i tak przy swoim wzroście musiałem się non stop garbić (bardziej niż zwykle). Tym razem trafił się jacht prawie trzynastometrowy, bardzo przestronny, głową o sufit nie zahaczałem. Co więcej, każdy element był wspaniały. Pamiętam, jak Kuba oprowadzał mnie po "włościach" i mówił, co jest co. Dla niego był to już nieco chleb powszedni, a ja co chwilę robiłem wielkie oczy. Tu wszystko przerastało moje wyobrażenia - duże kajuty, dwie toalety z prysznicem, radar, GPS, silnik diesla, pięćsetlitrowe zbiorniki wody pitnej, kontakty (i już nie trzeba komóreczki ładować w toalecie), lodówka z zamrażarką, masa miejsca, no wszystko!






Plan na te parę dni mieliśmy dość ambitny: Palma de Mallorca - Ibiza - Formentera - Ibiza - Cabrera (przechrzczona przez nas na Carbonarę) - Palma de Mallorca. I to właśnie przez taki a nie inny rozkład jazdy pierwszy dzień spędziliśmy w porcie, bo początkowy odcinek był na tyle długi, że trzeba było wypłynąć z Palmy nim wstanie słońce, żeby dotrzeć jakoś wieczorem do Sant Antoni na Ibizie. Czas wykorzystaliśmy na zwiedzenie miasta oraz zrobienie mega zapasów. Sztuką było namierzenie większego supermarketu, a wyzwaniem ponad nasze siły okazał się powrót z tegoż. Przynajmniej w wykonaniu moim i Pana Jarka. Reszta załogi mocno męskiej wracała ze sklepu taksówką z bagażnikiem wyładowanym po brzegi prowiantem i (co ważniejsze!) napojami. Różnymi. Państwo się domyślą. Natomiast my z Panem Jarkiem stwierdziliśmy, że wrócimy autobusem, a co! Jazda autobusem bez mapy, bez najmniejszego pojęcia, gdzie wysiąść to pomysł fantastyczny pod warunkiem, że chcecie w sposób niezaplanowany zwiedzać miasto. Początek jazdy był dość udany, bo mijaliśmy miejsca, które poznaliśmy w drodze do supermarketu. W pewnym momencie jednak krajobraz przestał być podobny do czegokolwiek, a decyzja "To co? Wysiadamy?" zapadła o jakieś 2-3 przystanki za późno. Odważnie ruszyliśmy przed siebie, byle w kierunku morza, a potem jakoś się znajdziemy. To "jakoś" okazało się leżeć dość daleko od portu, ale co to dla nas młodych, pełnych werwy i zapału, dziarskich wręcz podróżników. Nie takie rzeczy się ze szwagrem po pijaku robiło. I to co, że nie mam szwagra. W końcu dotarliśmy na łódź, gdzie powitały nas dźwięki otwieranych puszek oraz pytania "co Was tyle, *niewyraźnie*, nie było?!" Wieczór potwierdził, że chyba się jednak nie pozabijamy na tym rejsie, a co więcej, może być bardzo miło. Nie trwał jakoś długo, bo następnego dnia czekała nas pobudka o porze barbarzyńskiej. Oczywiście pod warunkiem, że barbarzyńcy wstawali przed piątą.

Następnego dnia, pod osłoną nocy (ha! zawsze to chciałem napisać, choć nie wiem, przed czym miała nas osłaniać), wyszliśmy z portu. Gdzieniegdzie na brzegu pojedyncze latarnie toczyły z ciemnością nierówną walkę. Przegrywały sromotnie, utrzymując niewielkie bastiony jasności w desperackim oczekiwaniu na wschód słońca, nadciągającym z odsieczą niczym Sobieski pod Wiedniem. Na wszelki wypadek użyliśmy GPS do manewrów, żeby przypadkiem w coś nie przydzwonić. Dookoła cisza i spokój, przerywana jedynie przez odgłosy naszego silnika. Żegnaliśmy się z Palma de Mallorca. Żeby było ciekawiej, to przez pewien czas szliśmy kursem, który pokrywał się z podejściem samolotów do lokalnego lotniska, więc co chwilę widzieliśmy nacierające na nas airbusy i boeingi na niewielkich wysokościach. Fale rozbijały się o kadłub, łódź kołysała, silnik usypiał monotonnym tempem. Organizm upomniał się o swoje, zasnąłem.
Obudziło mnie mocne walenie lin o pokład łodzi i łopot żagli. Kuba z Panem Jarkiem postanowili sprawdzić, czy hiszpański Neptun jest nam łaskawy. Był. Prędkości lepsze niż na silniku. Wygramoliłem się z kabiny, gdzie jednak trochę rzucało i pierwszy raz w życiu poczułem, co to znaczy żeglować po morzu. Wiatr, słońce, ląd robi się coraz bardziej niewyraźny, fale rzucają jachtem na lewo i prawo. Fantastyczne uczucie. Tym bardziej że choroba morska mnie się nie ima. Miałem małe obawy przed wypłynięciem, ale okazało się, że zupełnie bezpodstawnie. Nic mnie nie ruszało. Z tego powodu zostałem zaprzęgnięty do robienia śniadania. Załoga generalnie nie miała większych problemów z morskim bujaniem, z wyjątkiem jednej osoby, która na pytanie "Czy pan już jadł, milordzie?" mogła śmiało odpowiadać "Wprost przeciwnie."










Pierwszy dzień na morzu. Fale, wiatr i pustka dookoła. Inne jednostki to rzadkość. Nareszcie. Kolejne marzenie na liście spełnione. Robi miejsce dla kilkudziesięciu innych. Pierwszy raz za sterem był dość krótki. Ogarnięcie kompasu, wiatru, fal, prawdziwego koła sterowego i trzynastu metrów łodzi wyszło niepewnie przy pierwszym podejściu. Dość szybko oddałem jacht w ręce Pana Jarka, ale kusiło, by tam wrócić. Kiedy w końcu się udało, to radość była przednia. Na Mazurach nie ma takiego pojęcia jak "walka z łodzią." Owszem, trzeba ustawiać żagle, korygować kurs, wiatr kręci na potęgę, ale tak naprawdę łódź nie jest trudna w opanowaniu. Na morzu to zupełnie inna opowieść. Tu co chwila musicie "walczyć." A to was fala odepchnie, a to wiatr zakręci, kontra sterem i jeszcze jedna, i jeszcze raz. Zabawa najwyższej próby.

Tego dnia płynęliśmy prawie czternaście godzin. Przez niemal cały czas szliśmy na żaglach. Lepszego pierwszego dnia na morzu nie mogłem sobie chyba wyobrazić. A i humoru nie popsuł ani trochę silnik, który na sam koniec, już przy manewrach w porcie, postanowił się zepsuć i odciął nam dostęp do biegów w przód. Hiszpanie nie byli w stanie pomóc, nie rozumiejąc, co mówimy, nas tymczasem znosiło na jakieś dziwne konstrukcje portowe. Chwile grozy były, ale ostatecznie daliśmy radę. Niestety zmuszeni byliśmy zaparkować przodem i choć Kuba z Maćkiem i Panek Jarkiem zamocowali jakoś trap, to nie wszyscy mogli się wygramolić z łodzi. Andzia w ortezie musiała zostać na pokładzie. Muszę powiedzieć, że podziwiam zapał Andzi, bo z unieruchomioną nogą mimo wszystko ruszyła na rejs. Jak się okazało, łódź nie sprawiała jej żadnego kłopotu.






Awaria sprawiła, że nasze plany stanęły nieco pod znakiem zapytania, bo musieliśmy czekać na mechanika. Oczywiście nie było możliwe, żeby pojawił się jeszcze tego samego dnia, więc mieliśmy dodatkowe godziny do spędzenia na Ibizie. Na TEJ Ibizie! Mekka imprezowiczów całego świata. Jak wrażenia? Powiem wam tak - jeśli szukacie klubów, drogiego alkoholu i przygodnego seksu, to będziecie zachwyceni. Jeżeli jesteście tam na moment i chcecie kupić po prostu zapasy na rejs, to będziecie mieli dość naganiaczy stojących co pięć metrów. Zastanawiam się, jak miejscowi podchodzą do turystów. Niby dzięki nim mieszkańcy wyspy żyją dostatnio, ale zamieszanie z tym związane jest potężne. Przyznam szczerze, że Sant Antoni jest miastem dość brzydkim. Tradycyjna, niska, biała zabudowa prawie nie występuje. Wszędzie kluby. Na szczęście akurat w tę niedzielę odbywał się wieczorem targ, na którym można było popróbować lokalnych specjałów i kupić świeże owoce. Specjały sobie darowaliśmy, bo na łodzi czekała kolacja. Ale o jedzeniu podczas tego rejsu za chwilę. Tym bardziej, że zasługuje na osoby akapit!






Następnego dnia musieliśmy poczekać do wczesnego popołudnia, żeby szanowny pan mechanik zjawił się i obejrzał silnik. Ponoć przy naprawie rzucał mierdami na prawo i lewo. Piszę "ponoć", bo większość załogi udała się po zakupy. Andzia została zwieziona na ląd przy pomocy pontonu i w liczebności znacznej podreptaliśmy po miejscowe specjały. Warto było! Bo...






Jedzenie na Balearach! Jadąc na rejs, założenie miałem jak przed każdym wypadem na Mazury - mielonka królową zasiadającą ramię w ramię na tronie z królem pasztetem. Założenie okazało się błędne, bo po pierwsze w ekipie trafiły się absolutne mistrzynie patelni i innych utensyliów kuchennych, a po drugie byliśmy wręcz otoczeni świeżymi i pysznymi składnikami! Owoce, z których sok niemal się wylewał, przepyszne warzywa, świeże morskie żyjątka i bazylia, o której będzie ciężko zapomnieć - duże mięsiste liście, a smak tak intensywny, że aż lekko szczypała w język! To co potrafiły z tych składników wyczarować kobiety na naszej łodzi było niesamowite! Moje drogie, jesteście wielkie! Ja nie chcę już z nikim innym na wakacje jeździć! I to nie tylko dlatego, że świetnie gotujecie, ale akurat ten akapit miał być o jedzeniu.

Zapasy zrobione, łódź naprawiona, płyniemy. Poniedziałkową noc planowaliśmy spędzić w jednej z zatoczek Ibizy. Nieco po partyzancku zaanektowaliśmy sobie bojkę i poszliśmy się wykąpać w morzu. Pierwszy raz podczas tego rejsu. Kąpiel w Morzu Śródziemnym przy promieniach zachodzącego słońca - piękny obrazek. Skłamałbym, gdybym rzekł, że aż się nie chciało wychodzić z wody. Bardzo chciało, bo ja ten zachód po prostu musiałem uwiecznić na zdjęciu. Szybka kolacja i poszliśmy spać. Haha... jasne. Tak naprawdę to po przepysznym daniu z owoców morza wyciągnęliśmy na pokład trunki i śpiewniki, Maciek złapał akordeon, Kuba gitarę i zaczął się koncert. Piękna zatoczka, Droga Mleczna w pełnej krasie nad nami, tradycyjna cisza i spokój mocno zakłócona przez naszą dziesiątkę. Takich wieczorów się nie zapomina. Wspólne żarty, wspólne śpiewy, z chęcią powracam w myślach do tamtych chwil. Zwłaszcza teraz, kiedy siedzę gdzieś daleko, a za oknem szaro i deszczowo. Tamtego wieczoru zobaczyłem pierwszy raz w życiu "Szantę dziewicy" w słynnym wykonaniu Królowej. Kto nie widział, jego strata. Robi wrażenie. Ale nie nagabujcie jej, nic na zawołanie nie działa.




















Kolejny dzień i kolejny raz udaje się rozwinąć żagle. Na niebie prawie nie ma chmur, więc Ibiza może pokazać swoje piękne oblicze w pełnym słońcu, a jest co podziwiać. Wiatr, fala, spokój, choć przechyły sprawiają, że naprawdę trzeba się czegoś trzymać. Złota zasada "jedna ręka dla jachtu, druga dla siebie" jest tutaj naprawdę złota. Na Mazurach można sobie po łódce skakać jak młoda antylopka po sawannie. Tutaj jednak lepiej się czegoś złapać, bo nigdy nie wiadomo. Jacht co chwilę idzie w górę i w dół. I jest to niesamowite wrażenie.






A propos Mazur... Przed wyruszeniem na ten rejs mogłem siebie nazywać miłośnikiem Mazur. Zarzekałem się, że ja tam z chęcią wrócę. Cóż, minęło mi. Spędziłem tam kilkanaście różnych rejsów. Przyzwyczaiłem się, to wszystko miało swój urok. Te nie do końca zadbane łódki (z chlubnymi wyjątkami), te tłumy, te wszystkie podstawowe usługi płatne dodatkowo (toaleta, prysznic, ładowanie komórki), ta dość marna infrastruktura, te ceny zdecydowanie zawyżone. Coś mnie jednak na te Mazury ciągnęło. Ludzie, szanty, żagle, klimat, pewne specyficzne miejsca - wszystko po trochu zapewne. Ale przekonałem się, że może być lepiej! Łodzie mogą być wygodniejsze, porty bardziej zadbane, tłumy mniejsze, pogoda bardziej sprzyjająca. Nadal mam sentyment, ale czy chcę po raz kolejny pokonywać trasę z Węgorzewa do Rucianego? Nie sądzę.

Kolejny port na liście to Formentera - wyspa niezwykle urokliwa, choć sucha jak pieprz. Do tego stopnia, że każda kropla wody była płatna. Nie można było ot tak podłączyć szlaucha pod kranik i napełnić zbiorników z wodą lub umyć jachtu. Oj nie. Tutaj trzeba się udać do kapitanatu i wziąć licznik przez który należy podłączyć wąż. Jakoś super drogo nie jest, ale cała sytuacja uświadamia ci, jak cennym zasobem potrafi być woda. Po raz kolejny czas upływał miło, a nocne Polaków rozmowy trwały długo. Chciało się, żeby ten moment trwał i trwał. No i leżenie na rozgrzanym pirsie przy wieczornej zimnej bryzie jest uczuciem jedynym w swoim rodzaju!






Środa. Choć ledwo się rozkręcamy, to musimy zacząć już płynąć z powrotem w kierunku Palma de Mallorca. W piątek oddajemy tam łódź. W piątek, a dziś... oj nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie aż tak pełen wrażeń. Ale po kolei. Z rana wybraliśmy się zwiedzić wyspę, ponoć są tu najpiękniejsze plaże w Europie. Nie dotarliśmy tam. Wystarczyła najbliższa plaża i morze. Też było miło. Wczesnym popołudniem wypłynęliśmy wreszcie z portu, ale dość szybko rzuciliśmy kotwicę, żeby pokąpać się jeszcze trochę. A także uszczuplić nieco nasze zapasy. W tym byliśmy absolutnymi mistrzami! Po tym jakże przyjemnym postoju obraliśmy kurs na Santa Eularia na wschodnim wybrzeżu Ibizy. Wiało naprawdę mocno, więc Andrzej nie pozwolił rozwinąć pełnych żagli. Nieco żałowałem, ale chyba dobrze, że ktoś nadrabiał rozsądkiem za pozostałą bandę wariatów. Zresztą na niepełnych żaglach i tak była zabawa. Wiało nam w dziób, więc przechyły były naprawdę spore. Tu mała obserwacja - jest coś uspokajającego w widoku pana Jarka za sterem. On wygląda jakby się tam urodził. Ten spokój kontrastował nieco ze stanem morza i dziobem tańczącym na falach. Woda co i rusz przelewała się przez pokład, nierzadko zahaczając o kogoś z nas. Chętnych do steru było tego dnia więcej, nawet Królowa zdecydowała się tam pojawić i chyba się jej mocno spodobało.




W porcie było bardzo ciasno, a miejsce, które dostaliśmy, znajdowało się na samym jego końcu. Gdyby nie ponton to nachodzilibyśmy się bardziej niż Marsz Wolnych Konopi i Parada Równości razem wzięte - żeby dojść do miasta musieliśmy obejść cały port! Pontonem to była chwila. Tego dnia stwierdziliśmy, że wreszcie trzeba wyjść do knajpy, żeby spróbować lokalnych specjałów. Wybór trochę nam zajął, ale warto było poczekać. Paella była przepyszna. Zresztą popatrzcie na zdjęcia. A to jeszcze nie był koniec tego wieczoru.














W drodze powrotnej zauważyliśmy, że gdzieś ulotnili się Kuba z Anią. Nie dziwiło nas to zbytnio. Dotarliśmy do portu i szykowaliśmy się do przepłynięcia na jacht, kiedy nagle...
Patrzymy, a Królowa z dłonią wyciągniętą przed siebie szarżuje na Andzię niczym polscy szwoleżerowie pod Somosierrą. "Andzia!" - przecięło powietrze niczym wystrzał z muszkietu. Chyba domyślacie się już, co się stało. Tak, tak! Whisky oświadczył się Królowej. Takiego natężenia radości, jakie od nich (a zwłaszcza od niej) biło, to nie widziałem chyba nigdy. Anka była tak nieziemsko szczęśliwa, że pierwotnie nie udzieliła Kubie żadnej odpowiedzi i chłopak musiał się upewniać, czy na pewno się zgadza. Taką okazję trzeba było oczywiście uczcić! Telefonom do rodziny i znajomych nie było końca. Nawet nie wiem, ile osób zostało z tego tytułu obudzonych, ale chyba sami przyznacie, że powód był dobry. Toastom też nie było końca. Udało się nawet jakąś cavę załatwić, bo co to za świętowanie bez bąbelków. Noc trwała jeszcze długo, a dla niektórych, w tym dla piszącego te słowa, zakończyła się o czwartej nad ranem. O piątej mieliśmy wychodzić z portu.






I wyszliśmy, ale ja tego nie pamiętam. Spałem w najlepsze. Około dziewiątej obudziły mnie liny uderzające o pokład. To Kuba z panem Jarkiem próbowali przetestować wiatr. Test wypadł niepomyślnie i do łask wróciła dieslowska kataryna. Kurs - Cabrera. Miejsce to jest rezerwatem, a postój należy rezerwować z wyprzedzeniem, bo liczba bojek ograniczona. Dzień w zasadzie w większości przespałem. Nie tylko ja zresztą. I dobrze, bo to miał być nasz ostatni wieczór i noc na morzu. Kolacja po raz kolejny okazała się przepyszna (zapiekanka z bakłażanów i pomidorów poezja!), śpiewy znów trwały długo, czas mijał fantastycznie. Tylko szkoda, że się kończył.






Piątek. Zebraliśmy się z rana, bo do portu trzeba było wpłynąć wczesnym popołudniem. Rejs dobiegał końca. Czekał nas jeszcze jeden wspólny dzień, a ja już żałowałem, że to wszystko tak szybko minęło. Wieczór znów był przemiły, aczkolwiek zmącony nieco przez szykowanie się do powrotu. Tym bardziej że wracaliśmy w sobotę w godzinach wczesnych - większość ekipy do Warszawy przez Berlin, a ja jeden rodzynek do Lądka. Na lotnisko pojechaliśmy razem, bo nasze loty były oddzielone o mniej więcej dwie godziny. Żegnaliśmy się w zasadzie dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy oni nadali już swoje bagaże, a ja musiałem poczekać w kolejce na swój lot. Drugi raz, kiedy udało mi się nadać torbę i niemal popędziłem przez lotnisko pod ich bramkę, żeby powiedzieć raz jeszcze "do zobaczenia." Trochę czasu minie nim to faktycznie nastąpi.










Tydzień wcześniej w zasadzie ich nie znałem. Tydzień wcześniej nie wiedziałem, jakie to uczucie żeglować po morzu. A teraz patrzyłem, jak ich samolot kołuje na pas startowy, a wszystko to na przebrzydle stałym lądzie. Już mi ich brakowało. Niesamowite, ile może się wydarzyć przez tydzień. Chyba najlepsze wakacje w moim życiu. To wszystko stało się naprawdę, a miałem wrażenie, że budzę się z pięknego snu, tym bardziej że nad lotniskiem w Palma właśnie wschodziło słońce.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi