I znów jedziemy w góry!

24 marca 2010
Długi weekend, ostatnia możliwość wyskoczenia na deskę w tym sezonie. Hej ku górom!


No dobrze, tylko zanim hej ku górom, to znów, kto do diabła zabrał słońce i czemu mój budzik w najlepsze trzyma małą wskazówką pomiędzy piątką a szóstką? Acha, już sobie przypominam. Bo właśnie tak go ustawiłem – pobudka 5:30. Nie ma zmiłuj, góry daleko.

Dość szybko się humor poprawił. Kiedy tylko wyszedłem z domu usłyszałem śpiew ptaków – pierwszy raz od ponad 8 miesięcy usłyszałem ptasie trele i przekrzykiwania, kto ładniejsze piórka ma. Zawsze tylko ten zgiełk wielkiego miasta – samochody, ludzie, tu ktoś zatrąbi, tu ktoś przez telefon gada, szum i gwar. Nie tym razem. Spokój, słońce delikatnie oświetla dachy domów ciepłym, czerwonym światłem poranka, cisza, że uszy bolą przerywana tylko przez lokalne, japońskie ptasie radio.


Szybki przejazd przez Roppongi, która to dzielnica chwilę po szóstej jest jeszcze pełna ludzi kończących piątkową noc. Jacyś Japończycy tańczą ze strażnikiem przy rosyjskiej ambasadzie. Gdzie indziej zbiegowisko na kilkadziesiąt osób i próby wytłumaczenia policji, że w zasadzie „ale o so chozi.” Jeszcze gdzie indziej ktoś w najlepsze przytula się do chodnika. I tylko taksówki nie mają chwili wytchnienia. Tu zawsze jest ciekawie.


Docieram do Shinjuku. Tradycyjne miejsce zbiórki. Nietradycyjny tłum. Znacznie większy niż ostatnim razem. Autobusy nie mają gdzie zaparkować, ludzie nie mogą się chodnikami przecisnąć. Człowiek na człowieku. Wszyscy jadą w góry. To ostatni długi weekend, w którym można zasmakować nieco białego szaleństwa. W końcu udaje się jakoś przecisnąć i docieramy do naszego krążownika. Wspaniały, srebrny, na 50 osób, a nas nieco ponad 20. Już wiem, jak czują się drużyny piłkarskie! A posiadanie dwóch siedzeń tylko dla siebie to niesamowita zaleta, zwłaszcza o siódmej rano!


Nieco nam się odjazd opóźnił, bo trzeba było trzy zagubione dusze ścigać. Jakoś nie dotarło im się na miejsce zbiórki. Efekt poszukiwań – trzy świeżo obudzone telefonicznie i mocno skacowane dusze. Trudno, jedziemy, dotrą do nas pociągiem.

Trasa ta sama, co ostatnio i pamiętam ją również tak samo – w migawkach, bo co chwilę zaglądałem, co u Morfeusza słychać. Jedyną nowością były korki na autostradzie. Spore. Japończycy postanowili chyba pokazać, co to znaczy naród w ilości 130 milionów i prawie każdy ma samochód.

Naprawdę inaczej zrobiło się, kiedy opuściliśmy już autostradę i zjechaliśmy na drogę prowadzącą do naszej doliny. Inaczej, bo nie-biało! Tam wszędzie był śnieg. Fakt, dwa miesiące temu, ale był! Tym razem powitała nas totalna szarzyzna. To był bardzo zły prognostyk. Niby to dolina, nieco odcięta, wiecie panocku mikroklimat, ale nie ze mną te numery baca! Pamiętacie sople na pół budynku, które pokazywałem ostatnio na zdjęciach? To teraz też tylko na zdjęciach mogłem je podziwiać. Miasto niemal całkowicie pozbawione śladów zimy i tylko na stoku śnieg. Z mniejszym już nieco zapałem wbiłem się na deskę, przetestować to coś, co leżało na zboczach lokalnych gór.









Jakże pejoratywne użycie słowa „coś” dobrze oddawało tę brejowatą mieszaninę drobnego lodu, sztucznego śniegu, wody, kamieni, gałęzi i co tam jeszcze spod powierzchni wyłaziło. W wyższych partiach nawet się dało pojeździć, ale na samym dole stok działał jak hamulec. Niektóre osoby zaliczyły dość malownicze upadki, kiedy deski oświadczyły im „nie jadę, tak będę siedział”. Coś jak rozpędzić się na rowerze i nacisnąć przedni hamulec. Salto, piruet, uśmiech do publiczności, telemark nie wyszedł, upadek, kiepskie noty od sędziów. Zawzięty jestem to i do zamknięcia stoku walczyłem, nie zapuszczając się w niższe partie. Towarzystwo i słońce dopisywały, więc czas mijał przyjemnie. Śniegowo było jednak kiepsko. Całe szczęście pogoda postanowiła się załamać.



Jak pomyślała tak zrobiła i następnego dnia kreska w termometrze znajdowała się dość mocno poniżej zera. To sprawiło, że po pierwsze breja przekształciła się w lód (buuu! Sędzia **j!), a po drugie z nieba zaczął dość intensywnie padać śnieg (Taaak! Jeszcze jeden!). Zawzięci jak Kargul z Pawlakiem ruszyliśmy ponownie w góry, tym razem nieco inny rejon upatrzyliśmy sobie na cel. Autobus, kolejka liniowa i jesteśmy. Rozpoczęła się walka – z Japończykami, których obrodziło, z Matką Naturą, która nu pagadi narciarze i z warunkami, które wybitnie nie dopisywały. Widoczność spadała, liczba upadków rosła. Czasu na reakcję praktycznie nie było. Oj malowniczo leciało się na glebę. Większość obić tego wyjazdu zaliczyłem w niedzielę do południa. Bliskie spotkania z lodem to norma, ale że zaliczyłem niekontrolowane salto i parę piruetów to już nowość. Obserwatorzy twierdzą, że było malowniczo. Mój tyłek, plecy i żebra jakby potwierdzają tę tezę. Walkę ze stokami przerwało zwiedzanie okolicznej knajpy, gdzie większość Japończyków dość skutecznie uprawiała narciarstwo barowe. Popołudniem jeździło się nieco lepiej, choć nadal lód dawał się we znaki. Śnieg całe szczęście sypał nieprzerwanie i widoki oraz warunki coraz bardziej upodabniały się do tych sprzed dwóch miesięcy! Znów było fajnie i to co, że zgubiliśmy się co najmniej trzy razy.










Jak powszechnie wiadomo wyjazdy w góry to nie tylko stoki i zdrowy tryb życia. To także imprezy wieczorem! Już pierwszego dnia było nieźle, ale to drugi dzień przyniósł całkowicie nowe doświadczenie – karaoke! Uprzedzam od razu, że nie nagrywaliśmy video, więc nie usłyszycie gajdzina w akcji. I dobrze, bo mój śpiew może służyć do rozpędzania zbiegowisk i zapewne podpada pod jakąś konwencję o nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia. Przyznam, że na początku dość opornie podchodziłem do tematu. Ot sączyłem sobie spokojnie umeshu w barze, kiedy część ludzi zniknęła w odmętach pokoju do karaoke. Znając swoje umiejętności wokalne skoncentrowałem się sportach barowych. Coś mnie jednak ciągnęło, żeby zajrzeć do tajemnego pokoju przesłuchań… Nie wiem, czy to ciekawość, czy konsumpcja, ale w końcu postanowiłem na własnej skórze przetestować rozrywkę, na punkcie której ten kraj po prostu szaleje! Pojawienie się gajdzina (a w zasadzie dwóch, bo razem ze mną poszedł znajomy Brazylijczyk – Rafa) zostało skwitowane natychmiastowymi prośbami, że teraz moja kolej. Dyplomatycznie odpowiedziałem, że najpierw popatrzę, jak to się robi. Różne wybiegi należy stosować. Z upływem czasu liczba osób w pomieszczeniu rosła, a prośby przybierały na sile. Stosowanie wybiegów taktycznych stawało się niemożliwe. Trudno – pomyślałem – raz kozie śmierć. I wiece co? Fajnie było! Karaoke ma to do siebie, że niemal wszyscy Cię wspierają, śpiewają razem z Tobą, a że konsumpcja znaczna to nie zwraca się uwagi, czy masz pięć oktaw, czy ledwo trafisz w jeden dźwięk. Ponoć moje wykonanie YMCA i Stayin’ Alive przejdzie do annałów. Brawurowo, z pasją i kompletnie obok dźwięków. Zabawa naprawdę była przednia. Śpiewy trwały trzy godziny, udział brali wszyscy (w kawałkach anglojęzycznych, z japońskimi i chińskimi miałem nieco problemów). Aż żal było kończyć, no ale czynne do północy, a tutaj przestrzega się rozkładów jazdy. Szkoda. Na pewno to kiedyś powtórzę! Aż dziwię się, że to piszę...

Ponieważ wygonili nas o rzeczonej północy to łatwiej było wstać następnego dnia dość wcześnie i ruszyć na stok nieco po ósmej rano. Piękne słońce, wszędzie puch – nic tylko wypróbować obszary poza stokami! Totalne szaleństwo i jeden z lepszych dni na desce EVER! Udało się przy okazji zauważyć małpy śnieżne, które są powszechne w rejonie Shiga Kogen. Dość oswojone z cywilizacją to stworzenia, których ulubionym sportem jest skakać po dachach zaparkowanych aut i wygrzewać się w promieniach słońca. Właśnie, słońce – dogrzało tak, że niemal wszyscy uczestnicy odpalili sobie gogle i okulary na twarzy, a ja ze względu na mocno zaczerwieniony nos dorobiłem się przydomka Rudolf. Żal było wyjeżdżać. Za krótko. Za mało. Ja chcę jeszcze.












Podsumowując – obite żebra i inne części ciała, spalona twarz, trzy dni jazdy, karaoke, puch na trasach na pożegnanie sezonu i tylko żal, że już się skończyło. Ja tu jeszcze kiedyś wrócę.

P.S. Pewnie pojawią się jakieś zdjęcia z karaoke, ale nie obiecuję...

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi