Zdjęciowo się zrobiło

21 lutego 2010
O wizycie, Sylwestrze i prawdziwym Tokio...


Ponoć dobre zdjęcie warte tysiąca słów, więc w pewnym sensie piszę cały czas. Wiem jednak, że przydałoby się wrócić do korzeni Łocza i napisać nieco więcej niż „widok na zdjęciu”. Przyznam, że trochę wynikało to z braku pomysłów. Nie wiedziałem za bardzo, o czym mam napisać, a żaden konkretny temat się nie pojawiał. Pewna monotonia może się bowiem pojawić w każdym miejscu, nawet jeśli jest to Japonia. Monotonia w pracy przekładała się na monotonię w życiu, a to powodowało całkowity brak chęci do czegokolwiek.

 

Zanim nieco więcej tekstu to może kilka ujęć miasta jesienią i oczywiście ujęcie numer tysiąc pięćset Tokio Tower. Choć mieszkam obok tej konstrukcji już ponad pół roku to nadal mi się nie znudziła. Każdego dnia mijam co najmniej kilku Japończyków, którzy zatrzymują się, żeby zrobić zdjęcie swoimi telefonami komórkowymi. Przystaję sobie czasem za nimi i patrzę, jak się dziś prezentuje koleżanka wieża.










 

Po raz kolejny zawitała w tym mieście Asia! Niestety tym razem na bardzo krótko, ale lepiej tak niż wcale. No i jednej nocy zupełnie przypadkowo przyszło nam testować lokalną służbę zdrowia. Dają radę chłopaki! Fakt, przeżyć było co niemiara. Nocne przejazdy karetką, skośnooka ekipa nie władająca żadnym innym językiem niż lokalny, izby przyjęć. Niedokładnie tak wyobrażałem sobie rozrywkę. Poziom usług mają bardzo wysoki, to trzeba im przyznać. Tylko żeby nieco szybsi byli…

 

(Oj jak po gruzie szedł ten wpis. Zabierałem się do niego jak pies do jeża. Coś trzeba było z tym zrobić. Dalsza część powstaje wobec tego na dachu mojego budynku, inspiracją jest wspomniana wcześniej wieża i widok na rozświetlone drapacze chmur, a paliwem Asahi Super Dry. Zobaczymy...)

 

Podziwiam właśnie Tokio z wysokości szesnastego piętra, wokół krążą helikoptery, a ja próbuję podsumować końcówkę zeszłego roku i wizytę - nie mylić z wizytacją - Asi. Tylko od czego może by tu zacząć? Może od czekania? Tak się bowiem składa, że powoli staję się mistrzem w oczekiwaniu. A to na innych, a to na zmiany, które są ode mnie niezależne, a to na wydarzenia oddalone w czasie, których nijak nie można przyspieszyć. Zupełnie jak Hachiko, wierny pies, który do końca życia czekał na swojego pana. Historia tegoż zwierza jest znana niemal każdemu Japończykowi.



Mamy rok 1924. Pan Ueno przywozi do domu małego szczeniaka rasy Akita. Każdego dnia, kiedy wychodzi do pracy, jego najlepszy przyjaciel żegna go wesołym poszczekiwaniem z progu ich domu. Profesor Ueno zmierza na dworzec Shibuya, gdzie wsiada do pociągu, żeby udać się do pracy na Uniwersytecie Tokijskim. Każdego wieczora Hachiko czeka na swojego pana obok stacji Shibuya. Ta sielanka trwa dwa lata. Pech chce, że któregoś dnia Pan Ueno dostaje wylewu w czasie pracy. Już nigdy nie wróci na stację Shibuya. On nie, ale jego wierny towarzysz i owszem. Choć po śmierci profesora Hachiko znajduje nowych opiekunów, każdego dnia wymyka się, żeby sprawdzić, czy jego dawny właściciel nie wrócił przypadkiem do ich dawnego domu. Po pewnym czasie najprawdopodobniej orientuje się, że profesor już tam nie mieszka. Każdego dnia piesek pojawia się bowiem przy stacji Shibuya. Dokładnie o tej samej porze i w tym samym miejscu, w którym czekał zawsze na swojego pana. Hachiko staje się lokalną atrakcją. Historią psa zaczyna się interesować jeden z byłych studentów profesora Ueno. W roku 1932 w jednej z poczytnych gazet japońskich publikuje duży artykuł na temat historii pieska, co sprawia, że zwierzak staje się narodową sensacją. Przez 10 lat, każdego dnia Hachiko czeka w tym samym miejscu, o tej samej godzinie. W 1935 roku dokonał się jego żywot. Co ciekawe, został znaleziony dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed laty znalazł go profesor Ueno.

Hachiko stał się w Japonii symbolem cierpliwości i wierności. Wielu dzieciom przedstawia się go jako wzór do naśladowania. Zwierzak stał się bohaterem wielu opowiadań i książek, a także filmów (w tym jednego amerykańskiego z Richardem Gere w roli głównej). Przyznam, że ani trochę mnie nie dziwi, ze lokalnym bohaterem stał się wierny do bólu pies. Tutejsze społeczeństwo jest uczone dokładnie tego samego, ślepego posłuszeństwa. Nie można się sprzeciwić, trzeba podążać za wytycznymi, aż do przesady. Bardzo często zauważam, że inicjatywa tak naprawdę nie jest doceniania. Liczy się jedynie hierarchia. Dobra szkoła, ale na dłuższą metę chyba mnie szlag trafi… Historia Hachiko jednak piękna.

 

A czekanie jakoś mi w krew weszło ostatnio. Przy odległości zawsze się na coś czeka. To uczy cierpliwości i pokory. Uczy się cieszyć z małych rzeczy. Nie może jednak trwać za długo. I nie będzie…

 

Ale powróćmy do wizyty Asi. Wybraliśmy się do gorących japońskich źródeł. Wbiliśmy w yukata (nie mylić z kimonem), pomoczyliśmy, pojedliśmy noworocznych specjałów, zwłaszcza soba - taki makaron z mąki gryczanej! Naprawdę smaczna rzecz, a prosta w przygotowaniu. Choć dostępna przez cały rok, to właśnie w okolicach nowego roku konsumpcja rośnie kilkukrotnie. Coś jak z karpiami w Polsce na Boże Narodzenie.

 




Dwie ciekawostki. Po pierwsze Nasi tu byli. W przeliczeniu wychodzi nawet, że taniej jest kupić spirytus w Japonii niż w Polsce. Tylko dlaczego Japończycy powszechnie myślą, że trunek ów należy spożywać na czysto? Chyba ktoś im kiedyś źle wytłumaczył. Z drugiej strony, może piją go tylko najwięksi twardziele, aby pokazać, kto więcej może? Ja dziękuję, spasuję, Żubrówkę poproszę…

 


Ciekawostka numer dwa. Róża! W grudniu. Kwitnie. Ktoś ma jakieś pytania?



 

Sylwester! Wreszcie! Byłem bardzo ciekaw, jak to wygląda tutaj, w Tokio. Docierały do mnie sygnały, że Japończycy bardzo serio podchodzą do początku nowego roku. Jest to czas zadumy i refleksji spędzany w gronie rodzinnym. Nie brzmiało to jakoś zachęcająco, ale od czego są kluby w Tokio. O imprezie nie ma się co rozpisywać, ot bardzo mile skończony czas zakończony wizytą w barze sushi o 4 rano. Jedna rzecz mnie rozczarowała - brak fajerwerków! O północy nie odpalono ani jednego! Klub mieścił się na dachu, więc panoramę mieliśmy niezłą i naprawdę wyglądałem, co też się stanie o 12 w nocy, a tu nic! Null! Zero! Nada! Na ulicach też jakoś spokojnie. Jedyne miejsca, w którym się coś dzieje to bary i kluby. Chyba jednak wole Sylwestra made in Poland, gdzie ludzie tłumnie wychodzą na ulicę, szampan leje się strumieniami, a niebo mieni się od tysięcy wystrzeliwanych rakiet.

 

Nowy Rok w Polsce również wygląda inaczej. U nas zazwyczaj leczy się kaca, odsypia, relaksuje… W każdym razie jak z domu to na spacerek i wracamy. Nie w Japonii. Tutaj obowiązkiem każdego Japończyka jest stawić się w świątyni i modlić o szczęście, zdrowie i pomyślność. Kiedy mówię „każdego” mam na myśli „KAŻDEGO”. Kiedy dotarliśmy do świątyni Meiji, przewidywany czas oczekiwania już wynosił 60 minut, a dzień się dopiero zaczynał. Co więcej, potok ludzi płynących w stronę świątyni zdawał się nie mieć końca. Przy okazji kurzyli i szurali fest, co w sytuacji obniżonej odporności na dźwięki było dość irytujące. Nikt jednak nie zawracał. Docierając do końca kolejki, pokornie w niej stawali. To społeczeństwo mnie zadziwia. Po raz kolejny (który to już raz) wyszła fantastyczna organizacja tego narodu. Otóż po obu stronach kolejki wyznaczone były ścieżki szerokości mniej więcej metra „tylko dla służb”. W razie ewentualnych zasłabnięć czy omdleń, delikwent może być niemal natychmiast wyciągnięty z tłumu, a i służby medyczne mogą bez problemu do niego dotrzeć. Sytuację wykorzystali też reklamowcy, którzy co chwila reklamowali swoje produkty na wielkich telebimach, ustawionych specjalnie na okazję nowego roku. Japonia…

Oczywiście my jako przykładni gajdzini od razu zawróciliśmy. Tabliczka „60 minut” podziałała na nas jak czosnek na wampiry. Zamiast integrować się z tłuszczą, postanowiliśmy obadać lokalne „kolorowe jarmarki”. Tak się bowiem składa, że obok świątyni wyrosło całe miasteczko budek z jedzeniem i upominkami. Stragan na straganie. Specjały z różnych regionów. I tłumy nie mniejsze niż w kolejce do świątyni. Złapałem jedno yakitori - rodzaj szaszłyka z kurczaka. Mięso jest uprzednio marynowane w specjalnej zalewie po czym opiekane na ruszcie. Place lizać.













Nie bardzo mieliśmy pomysł, co ze sobą zrobić w ten Nowy Rok. Nieco na zasadzie losowania wylądowaliśmy w końcu w Ikebukuro. Jest to jedno z większych centrów zakupowych i rozrywkowych Tokio. Ale nie 1. stycznia, kiedy wszystko jest zamknięte. Czasu jednak nie straciliśmy. Asia zastosowała zasadę „chodźmy zobaczyć, co jest za rogiem” i była to świetna zasada! Weszliśmy w wąskie uliczki dzielnicy i odkryliśmy zupełnie inne Tokio, którego nie widać na pierwszy rzut oka, pośród stalowo-szklanych konstrukcji. Tokio, gdzie straszą zardzewiałe konstrukcje, śmieci walają się po ulicach, a wielkie kruki tylko czekają na nieostrożnych przechodniów. Dzielnice, gdzie małe i wąskie samochody w pełni pokazują swoje zalety, a niektórych kierowców można śmiało nazwać Michałem Aniołem parkowania. To właśnie w miejscach takich jak to mieszkają przeciętni Japończycy. Mieszkania nieco tylko większe od wycieraczki przed drzwiami. Prawdziwe, stare Tokio. Urokliwe w zupełnie inny sposób.















 




























Dzisiejszy odcinek sponsorowały literki A jak Asahi Super Dry oraz I jak Iron Maiden oraz liczba 15 jak numer piętra, na którym ów wpis powstał. Tymczasem!

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi