„Zróbmy tak: zabijmy tę postać pod koniec filmu, aby nikomu nie
przyszło do głowy robić kolejnej części. W ten sposób unikniemy
zupełnie niepotrzebnego odgrzewania kotleta!” chociaż większość
reżyserów i scenarzystów ma dobre intencje i chce zabezpieczyć
swoje dzieła przed ewentualnymi kontynuacjami, które to często są
zwykłym skokiem na kasę, to niestety w Hollywood wskrzeszenie
zmarłego bohatera ma długą tradycję.
Nakręcona w 1931
roku adaptacja powieści Mary Shelley to dziś absolutna klasyka kina
i bezapelacyjny wzór dla innych twórców filmów grozy. Historia
przywróconego do życia brzydala, który to został, niczym puzzle,
poskładany z fragmentów różnych zwłok przez szalonego uczonego,
kończy się dla nieszczęsnego monstrum tragicznie. Bohater kryje
się w starym młynie, gdzie dopada go rozwścieczony tłum
wieśniaków z pochodniami. Grany przez Borisa Karloffa szpetny
olbrzym ginie w płomieniach.
Na tym historia
„Frankensteina” miała się zakończyć, ale pojawił się pewien
problem. Otóż film ten nakręcony został za 262 tysiące dolarów,
a
zarobił ich ponad 12 milionów… Nikt normalny nie porzuciłby
tak dochodowego biznesu, więc cztery lata po premierze
„Frankensteina” premierę miała kontynuacja tego dzieła pt.
„Narzeczona Frankensteina”. Bohater wygrzebuje się ze zgliszczy
spalonego młyna, strzepuje popiół z marynarki i jak gdyby nigdy
nic bezczelnie kontynuuje swój żywot.
A co z Henrym, zmarłym
twórcą monstrum? Okazuje się, że ten też przeżył. Musiał
przecież przeżyć, aby „ulepić” brzydalowi trupią narzeczoną!
Pod koniec filmu ta go jednak odrzuca, więc wkurzony potwór wysadza
w powietrze laboratorium, grzebiąc w jego ruinach siebie oraz
niewdzięczną potworzycę. Pierwotnie zginąć miał też
(ponownie!) także i Henry, ale w ostatniej chwili zrezygnowano z
tego pomysłu i mężczyzna zostaje uwolniony przez rozwścieczoną
kreaturę. No, powiedzmy – w jednej ze scen widać wyraźnie postać
przerażonego uczonego w walącym się budynku, a w następnej Henry,
cały i zdrowy, z bezpiecznej już odległości, patrzy na dzieło zniszczenia dokonane przez swojego
podopiecznego.
Scena
nieoczekiwanego „nawrócenia się” Lorda Vadera na ścieżkę
dobra i zrzucenia w otchłań Palpatine’a była szalenie istotna
dla gwiezdnej sagi – a ginący złoczyńca w symboliczny sposób
przypieczętował los mrocznego imperium.
I nagle, ni z gruchy, ni z
pietruchy, 36 lat później ten zakapturzony fajfus odnajduje się
całkiem żywy w filmie „Skywalker: Odrodzenie”. Jakby tego było
mało, sukinkot okazuje się zaginionym dziadkiem głównej bohaterki.
Mimo że brzmi to niczym jakiś chory żart, to twórcy tej
produkcji z pełną powagą wcisnęli widzom taką właśnie
historyjkę, przy okazji
nie starając się nawet wytłumaczyć jakim
cudem Palpatine przeżył konfrontację z Vaderem. Cóż –
wyjaśnienie było obecne w filmie, ale kluczowa dla zrozumienia
zmartwychwstania imperatora scena została usunięta. W niej
to mieliśmy dowiedzieć się, że Palpatine jest jedynie klonem
zmarłego złoczyńcy.
Dobra, trzecia część
„Obcego” może i mocno odstawała od poprzednich dwóch odsłon,
ale nadal był to kawał dobrego kina, a Davidowi Fincherowi należy
się też szacunek za szczerą próbę zabezpieczenia tej filmowej
serii przed kontynuacjami, które mogłyby zadeptać chwałę
oryginału z 1979 roku. I tak też Ellen Ripley, będąca nosicielką
kosmicznego pasożyta, rzuca się do hutniczej kadzi wypełnionej, gorącym niczym lawa, roztopionym metalem. W alternatywnej wersji tej sceny, bohaterka „rodzi” małego ksenomorfa podczas swojego lotu w objęcia śmierci.
Pięć lat później
bohaterka ta wróciła jednak na ekrany dzięki czwartej odsłonie „Obcego”.
Technicznie rzecz biorąc, nie była to jednak ta sama osoba, którą znaliśmy
z poprzednich części, tylko jej klon. Żeby tego było mało, DNA
Ellen zmieszało się z kodem genetycznym kosmity, więc widzowie
dostali „Nową, lepszą Ripley” – silniejszą, zwinniejszą i w
ogóle bardziej podrasowaną. Nie żeby ktoś czekał na jej powrót,
ale oferta otrzymania 11 milionów dolarów za ponowne wcielenie się
w tę rolę skutecznie zachęciła Sigourney Weaver do podjęcia takiej decyzji.
„Dallas” to
nadawany od końca lat 70. serial opowiadający o losach rodziny
potentatów naftowych. Kręcony przez trzynaście długich lat tasiemiec zdobył wielka popularność w USA, a bohaterowie tej
produkcji stali się ulubieńcami amerykańskiej publiczności. Jedną
z takich postaci był Bobby Ewing. Aktor wcielający się w tę postać – Patrick Duffy – ewidentnie miał dość bycia gwiazdą telewizyjnej opery mydlanej i
w 1985 roku oznajmił, że kończy
swoją przygodę z tą produkcją. Miał do tego pełne prawo,
właśnie bowiem wygasł jego podpisany na siedem lat kontrakt, a
Duffy marzył o rozpoczęciu poważnej kariery. Ekranowy Bobby, w
desperackiej próbie uratowania swojej żony Pameli przed
rozpędzonym (kierowanym przez jego „złą” szwagierkę) autem,
sam zostaje potrącony i ciężko ranny umiera w szpitalu.
Mimo szczerych chęci
artyście nie udało się zawojować kin i stać się kimś więcej
niż aktorem utożsamianym z serialami. Kiedy więc producenci
„Dallas” zaproponowali Duffowi powrót do roli Bobby’ego, aktor
zgodził się na to. Tymczasem od śmierci jego bohatera minął już
rok! Jak z tym faktem poradzili sobie twórcy tej produkcji? Ano
zrobili to w najbardziej idiotyczny sposób, jaki można sobie
wymyślić. Pamela, wdowa po zmarłym bohaterze, budzi się i idzie
do łazienki, gdzie zastaje swojego, gołego i dość żywego,
małżonka pod prysznicem. Okazało się, że ostatnie kilkanaście
miesięcy trwania serialu były tylko snem tej kobiety, a Bobby nigdy nie umarł.
Przepisywane przez amerykańskich lekarzy środki nasenne
muszą być naprawdę mocne…
Jason to ukryty za
hokejową maską topielec, który od ponad 40 lat wspina się na
szczyty kreatywności, mordując młodzież odwiedzającą obóz nad
jeziorem Crystal Lake. Nigdy nie zrozumiem czemu rodzice, doskonale
przecież wiedząc o złej sławie tego miejsca, nadal chcą tam
wysyłać swoje pacholęta. Stanowczo sprzeciwiamy się abortowaniu
dojrzałych, nastoletnich płodów! Wróćmy jednak do samego Jasona
– seria filmów o tym przyjemniaczku przyzwyczaiła nas do tego, że
regularnie wraca on do życia, nawet jeśliby wcześniej zarobił on
cios maczetą w łeb lub zalany został radioaktywnym szlamem.
Najbardziej jednak
niedorzeczną formę zmartwychwstania tej postaci mogliśmy zobaczyć
w szóstej odsłonie serii. Tommy – chłopak, który wcześniej utłukł
Jasona – męczony jest wizjami, w których pojawia
się zamaskowany morderca. Aby mieć pewność, że ten naprawdę
umarł i tym samym uwolnić się od koszmarów, Tommy
postanawia
wykopać zwłoki Jasona i poddać je kremacji. W środku burzy, w
ulewie i w otoczeniu głośnych grzmotów, Tommy rozkopuje mogiłę
Jasona i ze wściekłością wbija metalowy szpikulec w jego gnijące
ciało. Wówczas to piorun uderza w pręt, ożywiając umarlaka, który
wypełza z grobu i znów zaczyna zabijać.
Druga część
przygód Wonder Woman to prawdziwy manifest schizofrenicznego
feminizmu. W świecie przedstawionym przez reżyserkę tego filmu
wszystkie kobiety są ofiarami ugruntowanych przez patriarchat ataków
i wszelkiej maści poniżeń ze strony facetów. W zasadzie jedyną
pozytywną postacią męską jest tu Steve Trevor – grany przez
Chrisa Pine’a ukochany tytułowej bohaterki…
który wyzionął
ducha w poprzedniej części filmu.
W jaki zatem sposób przywrócono
go światu żywych? Ano dzięki tzw. Kamieniowi Snów, czyli
starożytnemu artefaktowi, z którego pomocą można spełniać swe dowolne życzenia. Jako że Trevor martwy już był od dłuższego
czasu, jego dusza została przetransportowana do ciała innego
faceta. I chociaż gość ten w ogóle nie jest podobny do Steve’a,
to z jakiegoś powodu przez większość seansu widzimy Chrisa Pine’a
w roli niepodobnego do Chrisa Pine’a faceta, będącego nosicielem
duszy postaci granej przez Chrisa Pine’a. Ma to sens?
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą