Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Wieś żywych trupów - 356 lat temu, dzięki poświęceniu garstki osób, prawdopodobnie udało się powstrzymać śmiercionośną epidemię

51 226  
237   46  
A więc mówisz, że jest ci źle, bo pani z warzywniaka rzuciła w ciebie korniszonem, gdy wszedłeś do sklepu w czasie godzin dla seniorów? Wkurza cię noszenie maseczki i uważasz, że ten zaprojektowany przez Billa Gatesa, kaganiec jest formą narzuconego ci psychicznego zniewolenia? Jest ci źle, bo w 2020 roku zamknięto twoją ulubioną knajpę i nie mogłeś zalać się w trupa? Cóż, jakkolwiek ostatnich kilkanaście miesięcy jest dla nas okresem dość uciążliwym, to i tak nasze problemy są pestką w porównaniu z tym, co w 1665 roku spotkało mieszkańców pewnej angielskiej wsi.

W 1654 roku Czarna Śmierć zaatakowała ponownie. Informacje o pojawiających się ogniskach zarazy w Niderlandach nie martwiły jednak mieszkańców Brytanii, którzy wierzyli, że tym razem los oszczędzi im spotkania z "morową zarazą". Poza tym jak miałaby ona do nich dotrzeć? Statkiem może? Jeszcze w tym samym roku w Londynie odnotowano kilka pierwszych przypadków zgonów. Nie było wątpliwości, że ofiary zabite zostały przez dżumę. Wskazywały na to wszystkie objawy.

Najpierw pojawia się wysoka gorączka. Chory zaczyna się pocić, męczy go też silny ból głowy. Potem jest już z górki: nieszczęśnikowi puchną węzły chłonne. Zainfekowane miejsca wypełniają się ropą, która w niektórych wypadkach znajduje ujście – martwica tkanek ułatwia pojawienie się przetok, przez które ropa zaczyna się sączyć. W ostatnim etapie choroby w odmianie septycznej często obserwuje się wystąpienie zatorów w naczyniach krwionośnych, co prowadzi do gangreny. Ciągle jeszcze żywy pacjent, niczym trup, zaczyna dosłownie rozkładać się za życia. Skóra jego kończyn czernieje i zaczyna pękać, a całemu procesowi towarzyszy paskudny swąd.


Choroba może mieć też inną postać – płucną. W takich wypadkach zakażenia bakterią Yersinia pestis infekcja błyskawicznie atakuje dolne drogi oddechowe, a objawy przypominają nieco zapalenie płuc. Chory ma poważne trudności ze złapaniem oddechu, pluje krwią, a jego ciało przybiera niebieskawy kolor – to tak zwana sinica, czyli objaw charakterystyczny dla stanów silnego niedotlenienia.

Wszystko wskazywało na to, że mężczyźni pracujący w londyńskich dokach padli na dżumę. Bakterie prawdopodobnie trafiły do miasta na pokładzie statku wiozącego bawełnę z Niderlandów. A skoro pojawiły się pierwsze przypadki zachorowań, to wiedząc o tym, z jaką łatwością zaraza ta potrafi się rozprzestrzeniać, śmiało można było przewidzieć, że londyńczycy mieli przesrane. Ciepła wiosna i dość upalne lato ułatwiły dżumie tournée po mieście. Desperackie próby opanowania epidemii nie dawały żadnych rezultatów. Pod koniec września 1665 roku umierały tysiące ludzi tygodniowo! Władze miasta, duchowni, bogaci handlarze czym prędzej wzięli nogi za pas, ryzykując tym samym rozniesienie zarazy poza tereny aglomeracji.



Mimo że ulice Londynu bez przerwy zapełnione były żałobnikami, a dym z ziołowych palenisk, który to miał usunąć zarazę z powietrza, mocno gryzł w nozdrza, obywatele usiłowali zachować pozory normalnego życia i pracować, aby móc wyżywić rodzinę. Pewien zakład wyrabiał na przykład tkaniny, które to następnie wysyłane były do pobliskich miasteczek, gdzie lokalni specjaliści szyli z nich ubrania dla całych społeczności. W sierpniu 1665 roku taki właśnie transport dotarł do wsi Eyam. Krawiec Alexander Hadfield osobiście odebrał rulon z materiałem. Kiedy pomocnik właściciela warsztatu rozwinął tkaninę, coś go ugryzło. Cóż, na wsi wiele małych paskudztw może człowieka boleśnie ukąsić, jednak w tym wypadku agresorem nie był ani komar, ani pluskwa, tylko pchła. Taka, która zazwyczaj żywi się krwią szczurów. Tych londyńskich, "zadżumionych", ma się rozumieć. Chłopak szybko poczuł się słabo, a kilka dni później miejscowy grabarz ubijał łopatą piach na jego mogile.



Niewielka, licząca sobie zaledwie 350 mieszkańców, wieś szybko wypełniła się jękami umierających, rzygających krwią, napuchniętych ofiar zarazy. Potrzeba przetrwania nakazywała osobom, u których nie pojawiły się jeszcze żadne objawy, czym prędzej uciekać. Z punktu widzenia „większego dobra” nie był to jednak zbyt rozsądny pomysł. Od rozsądnych pomysłów są jednak osoby bardziej światłe niż typowy mieszkaniec XVII-wiecznej, angielskiej farmy. A tak się szczęśliwie złożyło, że w Eyam takie właśnie, oczytane osoby też mieszkały.

W tamtym okresie pozycja kościoła anglikańskiego była w dalszym ciągu bardzo mocna, a głównymi filarami małych społeczności byli duchowni – zazwyczaj najlepiej wykształcone osoby we wsi.

W tej konkretnej księży było dwóch. Jeden z nich – Thomas Stanley, niedługo przed pojawieniem się zarazy został zwolniony ze swojej dominującej pozycji w Eyam, za swoje purytańskie poglądy. Jego miejsce zajął William Mopesson – klecha nieco bardziej konserwatywny i wierny anglikańskim zasadom. Kiedy jednak wieś stała się ofiarą ataku Czarnej Śmierci, obaj panowie połączyli swe siły, aby wspólnie obmyślić jakiś sensowny plan. Głównym ustaleniem duchownych było wprowadzenie ścisłej kwarantanny całej społeczności. Odtąd nikt nie mógł wejść, ani wyjść poza ustalone granice Eyam. Postawiono nawet specjalne tabliczki informujące o tym potencjalnych gości. Wbrew temu, co można by sądzić, mieszkańcy dostosowali się do poleceń kleryków i nawet w najgorszym momencie epidemii, żaden z nich nie złamał kwarantanny.



Szybko pojawił się natomiast inny problem. Wieś nie była samowystarczalna i potrzebowała stałych dostaw jedzenia. Tutaj z pomocą przyszli mieszkańcy innych aglomeracji. Przy południowej granicy Eyam zostawiali oni zaopatrzenie, natomiast odbierający je ludzie płacili za nie, zostawiając monety w specjalnych, wyżłobionych dziurach w kamieniach, które to wypełnione były octem. Wierzono bowiem, że ciecz ta ma właściwości dezynfekujące.

Ustalono też, że zwłoki powinny być jak najszybciej składane do grobów, aby nie dopuścić do zwiększenia się ilości zakażeń przez kontakt osób ze zmarłymi członkami ich rodzin. Pewnie pamiętacie ze słynnej produkcji Monty Pythona scenę, w której wieczorami zwłoki hurtowo odbierane były przez faceta, co to przechadzając się z wózkiem, krzyczał: „Wynoście swoich zmarłych!”? Dokładnie tak wyglądało epidemiczne sprzątanie domostw z nieboszczyków. Szczególnie w Londynie, gdzie w najgorszym momencie zarazy tygodniowo umierało nawet i 7000 osób.

W Eyam na cztery spusty zamknięto wrota kościoła, bo duchowni słusznie uznali, że stłoczeni tam wierni oraz żałobnicy z łatwością przekażą sobie nie tylko znak pokoju… Zamiast tego przeniesiono się z modlitwami na świeże powietrze, gdzie szansa złapania zarazy od rozmodlonego sąsiada była odrobinę mniejsza.



Trup ścielił się gęsto, ale na szczęście – dzięki współpracy dwóch księży, zaraza trawiła wieś od wewnątrz. W prowadzonych przez duchownych dziennikach przeczytać można naprawdę smutne opisy. Na przykład w sierpniu 1666 roku, czyli w momencie największej zachorowalności, niejaka Elizabeth Hancock pochowała szóstkę swoich dzieci oraz męża. Podobno mieszkańcy sąsiedniej wsi z daleka obserwowali, jak zrozpaczona kobieta sama kopie groby i składa do nich zwłoki najbliższych. W ciągu kolejnych tygodniu umierały całe rodziny, pozostawiając po sobie domy, farmy oraz resztę dobytku.

Jesienią tego samego roku ilość zakażonych zaczęła pomału spadać, a duchowni potwierdzili swoje przypuszczenia – ogromne poświęcenie jednej małej wsi zatrzymało rozprzestrzenianie się choroby i prawdopodobnie uratowało życie nawet i dziesiątkom tysięcy ludzi. W ciągu zaledwie 14 miesięcy z liczącej sobie 350 mieszkańców Eyam, przy życiu uchowały się zaledwie 83 osoby. W momencie, kiedy ostatni pechowcy złożeni morową zarazą, dogorywali w swoich chatach, w Londynie (gdzie po paru miesiącach spokoju, znowu pojawiły się nowe przypadki zachorowań) wybuchł potężny pożar, który zamienił w popiół 2/3 miasta! Czy przyczynił się on do ostatecznego wygaśnięcia plagi? Trudno powiedzieć, ale faktem jest, że od tego momentu nie pojawiły się już doniesienia o kolejnych ofiarach dżumy.



Na koniec warto odnotować, pewną ciekawostkę. Otóż niektóre z osób, które miały szczęście żywe wyjść z tego piekła, nie zachorowały na dżumę, mimo ciągłego kontaktu z zakażonymi mieszkańcami. Wspomniana Elizabeth Hancock, która przecież żyła z całą rodziną pod jednym dachem i w ciągu zaledwie ośmiu dni osobiście pogrzebała wszystkie swoje dzieci oraz męża, w jakiś cudowny sposób uniknęła infekcji. Podobnie tez było w przypadku Marshalla Howe’a, który dorabiał sobie jako nieoficjalny, wiejski grabarz i pomagał rodzinom zakopywać ich zmarłych bliskich. Mężczyzna ten, jak nikt inny w Eyam, miał bardzo duży kontakt ze stanowiącymi przecież duże zagrożenie nieboszczykami! Najwyraźniej szczęściarzem trzeba się urodzić.


Źródła: 1, 2, 3, 4, 5
6

Oglądany: 51226x | Komentarzy: 46 | Okejek: 237 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało