Za każdym razem, gdy jakiś archeolog wydłubie z ziemi przedmiot,
który może zaskakiwać swoją oryginalnością, zewsząd zbiegają
się głosiciele istnienia sił nadprzyrodzonych i spiskowych teorii,
aby głosić, że oto mamy niepodważalny dowód na potwierdzenie
niewygodnych prawd. To tak zwana „zakazana archeologia” pełna
obiektów, które teoretycznie istnieć nie powinny. Niestety dla
rozemocjonowanych entuzjastów kosmitów, reptilian i lechickich
mechów bojowych, rodowód każdego (nawet najbardziej zagadkowego)
odkrycia można bez trudu wyjaśnić.
W 1936 roku niejaki Max Hahn, przechadzając się ze swoją
przyjaciółką po malowniczych okolicach teksańskiego miasteczka
Londyn, natrafił na dziwaczny obiekt. Był to kawałek skały ze
sterczącym zeń badylem. Mężczyzna znalezisko to zawlókł do domu
i na dobrych 10 lat o nim zapomniał. Dopiero dekadę później jego
ciekawski syn rozłupał skałę i
ze zdziwieniem odkrył, że
wewnątrz tkwi… młot.
W 1983 roku ten intrygujący artefakt zakupiony został przez Carla
Baugha. No i się zaczęło... Musicie bowiem wiedzieć, że nowy
właściciel młotka był zaciekłym kreacjonistą. Jednym z tych,
którzy lubią nachalnie głosić swe idee i uparcie szukać dowodów na ich
potwierdzenie. I takim właśnie dowodem miał być ten obiekt,
rzekomo pochodzący sprzed biblijnego potopu. Baughowi wtórowali
inni domorośli badacze spraw nadprzyrodzonych. Według jednej z
teorii, młotek pochodził z okresu kredy (65-135 milionów lat
temu), co miało być
oczywistym dowodem na to, że ludzie ujeżdżali
diplodoki.
Skupmy się jednak na faktach. Głowa młotka wykonana jest z 96,6%
żelaza, 2,6% chloru i 0,74% siarki, a sam jej kształt w niczym nie
różni się od wyglądu tego typu narzędzi górniczych wytwarzanych
w XIX-wiecznym Teksasie. No dobra, ale przecież potrzeba milionów
lat, aby taki obiekt „skamieniał”! Otóż niekoniecznie.
Istnienie rozpuszczających się minerałów nie jest przecież
niczym nadzwyczajnym w naturze. Na przykład wapienne skały, pod wpływem kontaktu z zakwaszoną wodą, w stosunkowo
krótkim czasie mogą ulec rozpuszczeniu i ponownemu związaniu się w skałę.
W 1852 roku, podczas rozbijania materiałami wybuchowymi skał w
miejscowości Dorchester w stanie Massachusetts, wydobyto z ziemi dwa
metalowe przedmioty, które, jak się okazało, po połączeniu ze
sobą tworzyły naczynie przypominające niewielki (mający ok. 11 cm wysokości) wazon wykonany ze stopu cynku. Ten bardzo ładnie
zdobiony przedmiot otoczony był przez skały,
których wiek
geologowie określili na prawie 600 milionów lat. Jak zapewne się
już domyślacie, na wieść o tym znalezisku uruchomili się
XIX-wieczni kreacjoniści, którzy nie próbując nawet bliżej
przyjrzeć się tajemniczemu naczyniu, z góry uznali je za dowód na
wielki spisek i bezczelne fałszowanie historii ludzkich dziejów
przez świat nauki.
W 1964 roku Biagio Catalano, włoski dziennikarz specjalizujący się
w podważaniu pseudonaukowych teorii, zauważył, że kunsztownie
wykonane naczynie pochodzące z czasów, kiedy Ziemię zamieszkiwały
prymitywne ediakarańskie organizmy przypominające torby wypełnione
mułem, jest w rzeczywistości XIX-wiecznym świecznikiem z Indii.
Wskazywać na to miał nie tylko kształt tego przedmiotu, ale i
zdobienia, które go pokrywały. Zagadką natomiast pozostaje to, w
jaki sposób przedmiot ten znalazł się w tak nietypowym miejscu.
Kiedy w 1836 roku na podstawie wydobytego z ziemi szkieletu opisano
wygląd sivatherium, wielu uczonych ochrzciło to zwierzę mianem
jednego z najbardziej niezwykłych przedstawicieli wymarłej fauny.
Mimo że był to przeżuwacz, to swymi rozmiarami przewyższał on
nosorożca. Niestety, współczesny człowiek nigdy nie miał okazji
zetknąć się z żywym sivatherium, bo ostatnie takie stworzenie
zmarło dobre 11 tysięcy lat temu.
Jakże bardzo zdziwieni musieli być badacze przeszłości, gdy w
1928 roku na terenie sumeryjskich ruin w środkowym Iraku wykopano
niewielką figurkę przedstawiającą tego
właśnie wymarłego zwierza! Znalezisko powstało najpóźniej w
2800 roku p.n.e., więc jakim cudem jego twórca wiedział, jak
wyglądał ten przerośnięty krewny jelenia, skoro stworzeń tych już
dawno na Ziemi nikt nie widział? Nie było jednak wątpliwości – figurka
musiała przedstawiać sivatherium, albowiem
żadne inne zwierzę nie
posiadało tak charakterystycznego poroża!
Dla wielu badaczy była to niemała zagadka – czyżby jakimś cudem rogacz,
który jak przypuszczano wymarł na początku holocenu, przetrwał? Ba, figurka
ta mogła być nawet i dowodem, że został on przez człowieka udomowiony!
Zagadka rozwiązała się dość nieoczekiwanie w 1977 roku, kiedy to
w magazynie muzeum, gdzie eksponat ten był wystawiony,
znaleziono
ułamane, brakujące części poroża figurki. Po zrekonstruowaniu
jej uczeni jednoznacznie zidentyfikowali to zwierzę jako „zwykłego”
jelenia kaspijskiego!
Ważący niemal 2000 ton statek USNS Eltanin przez lata służył
jako transportowy lodołamacz, aby w 1962 roku stać się pływającą,
antarktyczną jednostką badawczą. 29 sierpnia 1964 roku, podczas
fotografowania dna oceanu w pobliżu Cape Horn, zanurzony na
głębokość niemalże czterech kilometrów aparat uwiecznił na
kliszy coś bardzo dziwnego. Zdjęcie przedstawiało bowiem coś,
co
wyglądało bardzo podobnie do jakiejś nowoczesnej anteny. Po
oficjalnym opublikowaniu fotografii szybko pojawiły się teorie
mówiące o tym, że obiekt ten mógł być częścią większego
urządzenia pozostawionego tam przez przedstawicieli jakiejś obcej,
bardziej od nas zaawansowanej, cywilizacji. Sprawa była tym bardziej
intrygująca, że podczas tej samej wyprawy badacze znaleźli też na dnie ślad po uderzeniu asteroidy. Wystarczy połączyć kropki –
asteroida, zaawansowane technologie, małe szare ludziki, tirli-tirli-kosmo-kosmo…
Przez wiele dekad słynne zdjęcie było prawdziwą pożywką dla
wszelkiej maści miłośników historii o UFO i przybyszach z innych
planet. Niestety, całą tę zabawę zniszczył Tom DeMary – badacz
akustyki podwodnej, który w sprawie zagadkowej fotografii
skontaktował się z obecnym w 1964 roku na pokładzie Eltanin oceanografem A.F. Amosem, a ten jak gdyby nigdy nic odesłał go do napisanej w
1971 roku książki autorstwa Bruce'a C. Heezena i Charlesa D.
Hollistera, gdzie opisana została żyjąca na dużych głębokościach
mięsożerna gąbka zwana
Cladorhiza concrescens. Mało
tego – w publikacji tej znajdowała się nawet odrysowana „antena” ze
wspomnianej fotografii wykonanej przez badaczy oraz rysunek, który powstał... już w 1888 roku!
A tu mamy już większy problem, bo intrygujące znalezisko, na które
archeolodzy w 1933 roku natknęli się podczas prac na stanowisku
Calixtlahuaca, ok. 65 kilometrów od miasta Meksyk, do dziś jest
tematem wielu teorii i hipotez.
Mowa bowiem o wyciągniętej z
grobowca niewielkiej terakotowej główce brodatego mężczyzny o
rysach zdecydowanie europejskich. Jakieś logiczne wytłumaczenie
pochodzenia tego artefaktu na pewno łatwiej by było sklecić, gdyby
przedmiot ten trafił do ziemi w np. XVII czy XVIII wieku. Tymczasem
główka ta trafiła do miejsca pochówku człowieka żyjącego w
latach 1476-1510, czyli w czasach jeszcze przed konkwistą. Pierwsi
Hiszpanie dotarli na tamte tereny dopiero w 1519 roku!
W 1961 roku przedmiot ten został poddany dokładnej analizie przez
cenionego antropologa Roberta Heine-Gelderna, który bez cienia
wątpliwości stwierdził, że jest to dzieło sztuki wykonane w
czasach hellenistyczno-rzymskich, najprawdopodobniej w okolicach 200
roku naszej ery – miał na to wskazywać charakterystyczny
przedziałek na grzywce oraz kształt, zgodnej z ówczesną modą, brody.
Tak
mieli się nosić przedstawiciele rzymskiej dynastii Sewerów. Czy to
zatem oznacza, że jakiś rzymski statek dotarł kiedyś do Środkowej
Ameryki i pozostawił po sobie taką pamiątkę, aby przedstawiciele
lokalnych plemion kilkanaście wieków później złożyli ją do
czyjegoś grobu? Wbrew pozorom nie byłoby to nic nadzwyczajnego –
do indiańskich mogił często wkładano artefakty z innych epok (np.
liczącą sobie 3000 lat olmecką maskę znaleziono w miejscu
pochówku azteckiego mężczyzny, który zmarł 500 lat temu).
Jest jeszcze jedna teoria, znacznie bardziej przyziemna. Według
pewnego nieoficjalnego ustnego źródła – podłożenie rzymskiej
główki do meksykańskiego grobu miało być formą żartu autorstwa
jednego z archeologów, a ofiarą tego numeru był kierownik
wykopalisk José García Payón. Przypuszczenia te jednak trudno
potwierdzić, bo żaden z obecnych podczas prac badaczy nie dożył
do dzisiejszego dnia i nie może potwierdzić tej teorii.
A szkoda – byłaby to bowiem jedna z najbardziej spektakularnych form archeologicznego trollingu!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą