Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Obóz dla dzieci przy ulicy Przemysłowej w Łodzi

14 707  
160   23  
Chcąc pisać o obozie przy ulicy Przemysłowej, cofnąć się musimy do roku 1933, kiedy to w Dolnej Saksonii powstaje jeden z pierwszych – niemal równocześnie z Dachau – obozów koncentracyjnych na terenie Niemiec, a dokładniej: w Moringen. Służył krótko jako obóz dla mężczyzn, a potem, jeszcze tego samego roku, został przekształcony w pierwszy w Trzeciej Rzeszy kobiecy obóz koncentracyjny.
Jako taki działał do 1938 roku. Następnie ma miejsce założenie Jugendschutzlager Moringen, obozu dla młodzieży męskiej. Było to w czerwcu 1940 roku i to właśnie wtedy zaczyna się historia obozu przy ul. Przemysłowej, ten bowiem wzorowany jest na obozie w Moringen, tak jak na „wzorcowym obozie” w Dachau wzorowane były wszystkie późniejsze obozy dla dorosłych. Tym, co wyróżniało obóz przy ul. Przemysłowej, był fakt, że to jedyny oficjalny obóz dla dzieci polskich. Nieoficjalnych i tajnych znajdowało się na terenie Polski znacznie więcej, taki zaś był tylko jeden, co czyniło go wyjątkowym w skali historii obozowej.

l_2040437b90e4cb4P7261011.jpg

Początki obozu

18 czerwca 1941 roku dr Werner Ventzky, nadburmistrz Litzmannstadt, aprobuje pomysł utworzenia specjalnego obozu dla dzieci i młodzieży polskiej. Było to pokłosiem decyzji Himmlera dotyczącej tego, by zdemoralizowanych polskich przestępców – którymi w jego oczach były również polskie dzieci – odizolować od najmłodszych obywateli III Rzeszy, na których element aspołeczny mógłby mieć zły wpływ. Nie bez znaczenia był również fakt, że wraz z trwającą wojną więzienia i obozy zaczęły się przepełniać. Usunięcie z nich dzieci zwolniłoby miejsce, tak niezbędne dla czekających na swoją kolej więźniów i jeńców. Ówczesny szef SiPo, Reinhard Heydrich, zaproponował, by do istniejących obozów koncentracyjnych trafiała młodzież z dolną granicą wieku 16 lat, a dla małoletnich poniżej 16 roku życia zorganizować odrębne obozy.

„Na naszych wschodnich terenach Niemiec, szczególnie w Okręgu Warty, zaniedbanie młodzieży polskiej rozwinęło się do stanu poważnego i groźnego niebezpieczeństwa dla młodzieży niemieckiej. Przyczyny tego zaniedbania leżą przede wszystkim w nieprawdopodobnie prymitywnym standardzie życia Polaków, którzy poza tym do wojny światowej byli celowo uciskani przez Rosjan, a nadto żydowskim wpływie, ujawniającym się szczególnie zastraszająco w miastach. Do tego wojna rozbiła wiele rodzin, a uprawnieni do wychowywania nie są w stanie spełnić swych obowiązków, polskie zaś szkoły zamknięto. Stąd też dzieci polskie wałęsające się bez jakiegokolwiek nadzoru i zajęcia żebrzą, handlują, kradną, stając się źródłem moralnego zagrożenia młodzieży niemieckiej”. Oczywiście Heydrich zapomniał wspomnieć, że zamknięte szkoły, rozbite rodziny czy prymitywny standard życia Polaków to zasługa Tysiącletniej Rzeszy.

l_20404115a433eebIMG_20220727_174517.jpg

Pierwszym pomysłem, co zrobić z nieletnimi poniżej 16 roku życia, było wysłanie ich do Rozszerzonego Więzienia Policyjnego na Radogoszczu w Łodzi (Erweitertes Polizeigefängnis, Radegast). Pomysł ów został odrzucony przez dr. Karla Wilhelma Alberta, dowódcę prezydium policji, sugerującego inne lokalizacje: majątek rolny Dzierżązna obok Zgierza, franciszkański klasztor w Łagiewnikach i dawny dom dla młodzieży żydowskiej na osiedlu Fabianka 6. Sam pomysł założenia obozu na terenie Łodzi miał silne poparcie w osobach nadprezydenta Prowincji Górnośląskiej Fritza Brachta, a także głównego inspektora niemieckich obozów koncentracyjnych Oswalda Pohla. 28 listopada 1941 roku łódzki obóz zyskał ostateczną akceptację Heinricha Himmlera. Narodził się Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt, czyli Obóz Prewencyjny Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi, oficjalnie utworzony dnia 1 grudnia 1941 roku. Początkowo obóz miał podlegać Głównemu Urzędowi Gospodarczo-Administracyjnemu (SS-Wirtschafts-Verwaltungshauptamt, WVHA), który od marca 1942 roku nadzorował obozy koncentracyjne. WVHA nie było jednak zainteresowane obozem pełnym nieletnich, którzy nie byli w stanie pracować równie wydajnie jak osoby dorosłe. Uważali również, że oddelegowanie SS-Totenkopfverbände (Oddziałów Trupiej Czaszki) było zbędne, a pilnowaniem dzieci powinna się zająć, podobnie jak w obozie w Moringen, policja. W ten sposób obóz przy Przemysłowej trafił pod skrzydła Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt, RSHA), a dokładnie do pionu organizacyjnego Kripo (Kriminalpolizei).

W sierpniu 1942 roku działalność rozpoczął Wydział Budowlany II przy ul. Łagiewnickiej 18. Nadzór budowlany wzięło na siebie Kripo, które do prac budowlanych skierowało Żydów z getta, nakazując im rozbiórkę zbędnych zabudowań i dostosowania istniejącej infrastruktury do potrzeb obozu dziecięcego. Teren pod nowy obóz wyznaczono 30 września 1942 roku, pomniejszając miejscowe getto, co skutkowało kolejnymi wywózkami, które objęły niemal tysiąc Żydów przywiezionych w październiku 1941 roku pierwszym transportem z Wiednia. Zakwaterowano ich bowiem w budynkach przy ul. Przemysłowej. Zostali wywiezieni do obozu zagłady w Chełmnie. Ostatecznie na potrzeby obozu ogrodzono teren o powierzchni ponad 5 hektarów, a większość prac wykonano w październiku 1942 roku. Od południa jego granicę wytyczała ul. Bracka na długości 270 metrów. Granicę północną stanowił drewniany płot o długości 240 metrów, wybudowany wzdłuż ul. Górniczej. Od zachodu granicą był taki sam płot na ul. Emilii Plater – 210 metrów. Wschodnia granica wyznaczona była przez cmentarny mur na długości około 220 metrów, zwężając się ku ul. Górniczej, a jego szersza część znajdowała się od strony ul. Przemysłowej. Powstał trapez o bokach 270 x 240 x 210 x 220 metrów o dokładnej powierzchni 5,36 ha. Przez środek obozu biegła ul. Otylii, pełniąca funkcję alei, która rozdzielała strefę męską od strefy kobiecej. I ul. Przemysłowa, na której ulokowano główną bramę obozu, przez co każdy wchodzący na jego teren widział tę właśnie nazwę, stąd też wzięło się późniejsze nazewnictwo obozu. Na początku całą pracą przy budowie zajmowali się „zatrudnieni” do tego Żydzi i Polacy, potem na ich barkach spoczywały tylko bardziej skomplikowane zajęcia, za resztę odpowiadali sami nieletni więźniowie.

l_2044315470c3e3e_Przemyslowej_w_Lodz.jpg
Mapa obozu.

„Przywieziony byłem do obozu w pierwszej grupie i dostałem kolejny numer ewidencyjny dziewięć. Tym numerem posługiwałem się w czasie przebywania w obozie. Po przywiezieniu mnie do obozu zostałem umieszczony w bloku nr 1 (Haus 1), który pierwszy został uruchomiony. Byliśmy umieszczeni na parterze. Z początku nie orientowaliśmy się, co to jest za obóz i jakie tu warunki zapanują, ponieważ tych warunków nie znaliśmy. Czym dłużej tu byliśmy, tym bardziej dyscyplina się zaostrzała, tym łatwiej było spostrzec, że wszystko zmierza do udręczenia, umęczenia nas. Pierwsze prace, do jakich zostaliśmy skierowani, to prace przy niwelowaniu terenu, noszeniu kamieni, przewożeniu ziemi, przy porządkowaniu obozu. Jak długo w ten sposób pracowaliśmy nie pamiętam, wkrótce jednak otworzono warsztaty” – tak swoje doświadczenia w 1962 roku opisywał Stefan Marczewski, łodzianin, który trafił do obozu w grudniu 1942 roku, mając wówczas zaledwie 12 lat.

l_2044314e150d477Oboz.jpg
Więźniarki obozu, na tle drzwi stoi Eugenia Pol.

W początkowej fazie nie planowano w ogóle odrębnej strefy dla więźniarek, nie przewidywano bowiem zsyłania dziewcząt do łódzkiego obozu. Szybko się to jednak zmieniło. Dla chłopców wydzielono około 75% przestrzeni obozowej, z 35 budynkami i barakami, z których dziesięć pełniło funkcję mieszkalną: osiem murowanych i dwa drewniane. Pozostałą część przeznaczono dla dziewcząt i dzieci do ósmego roku życia. Więźniarki umieszczono w ceglanym wielorodzinnym budynku, który podzielono na cztery izby: dwie na dole i dwie na górze. Jedną dolną izbę zajmowały nadzorczynie. Budynek w nomenklaturze obozowej nosił nazwę Haus VII. Niedługo po uruchomieniu głównej placówki działać zaczęła jej filia w miejscowości Dzierżązna. Była rozpatrywana dużo wcześniej jako potencjalna lokalizacja dla samego obozu, a przed tym jako filia obozu dla kobiet w Ravensbrück, do którego miano zsyłać młode Niemki. Zawetował to jednak Hitler, nie chcąc, by miejscem zsyłki dla młodego pokolenia niemieckich dziewcząt był teren znajdujący się tak blisko Generalnego Gubernatorstwa. Po założeniu obozu w Łodzi pomysł Dzierżąznej wrócił na tapet, tym razem jako miejsce, do którego zsyłano starsze (z dolną granicą 14 lat, co nie było przestrzegane) dziewczęta. Ich celem była praca na roli, obóz przy ul. Przemysłowej miał być bowiem samowystarczalny i jako taki miał samodzielnie się zaopatrywać w żywność. Powstał wówczas Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt. Arbeitsbetrieb Dzierzazna über Biala in Litzmannstadt. Miało to miejsce 27 marca 1943 roku. Dzierżązna była majątkiem rolnym o powierzchni około 200 hektarów, który odebrano Polakom. Pierwszy transport więźniarek z obozu przy ul. Przemysłowej przyjechał do Dzierżąznej w kwietniu. Znajdowały się w nim jedynie dziewczynki w wieku od 10 do 14 lat, wybierane na podstawie stanu zdrowia. Stan osobowy filii w Dzierżąznej wynosił zwykle mniej więcej około 150 osób. Jako baraki służyły im zabudowania gospodarcze i nieczynna, zamknięta na początku wojny, szkoła powszechna w miejscowości Biała, znajdująca się w odległości około 3 km od folwarku. Praca na roli była ciężka, a wszystkie dziewczęta jak ognia unikały odławiania ryb w pobliskich stawach, z których na ten czas spuszczano wodę. Brodzenie boso w błocie sięgającym kolan było uciążliwe i niekiedy tragiczne w skutkach, szczególnie w okresie jesienno-zimowym. Więźniarki jednak były zadowolone z pracy w majątku ziemskim, bowiem z racji jej wykonywania otrzymywały większy przydział żywności, można było również sobie zorganizować coś do jedzenia, o ile tylko miało się dość sprytu i odwagi.

l_20443174c9066adObelisk_Dzierzazna.jpg
Obelisk w Dzierżąznej.

Życie w obozie

Po przekroczeniu bramy przy ul. Przemysłowej dokonywano przeglądu nowo przybyłych więźniów. Dzieci ustawiano w sąsiedztwie budynku przy ul. Przemysłowej 34, w którym mieściła się komendantura obozu (budynek stoi do dzisiaj) i przedstawiano im panujące w tym miejscu zasady. Surowo karane miały być niesubordynacja, opieszałość w pracy (czyli niewypracowanie ustalonej z góry normy) i próby ucieczki.

Oddajmy ponownie głos Stefanowi Marczewskiemu: „Pewnego razu wywołali Niemcy jednego, drugiego mojego kolegę i wreszcie mnie na wachtę i tam bardzo boleśnie zbili. Wachmani nas kolejno trzymali, a inni bili. Dostaliśmy za to, że mieliśmy planować ucieczkę. Z nikim na ten temat nie rozmawiałem ani nie myślałem o tym, za to jednak zostałem ukarany, jak mi Niemcy powiedzieli”.

Podobne słowa wypowiedział Stanisław Owczarek, urodzony w 1931 roku w Łodzi, w 1975 roku w trakcie procesu Eugenii Pol: „Miałem starszego kolegę, postanowił uciec z obozu, nie udało mu się i został zastrzelony. Ja się o tym dowiedziałem, bo ucieczka odbyła się w nocy. Od Polowej nie doznałem żadnych obrażeń. Była też ucieczka krawca Żyda, przebranego w mundur niemiecki, złapano go pod Warszawą, przywieźli go do obozu i tam go rozstrzelali”.

Następnie, po wstępnej segregacji, więźniom wydawano odzież obozową. Dla chłopców było to drelichowe ubranie, bez podszewki, furażerka i drewniaki. Do tego w okresie letnim podkoszulek w ciemnym kolorze, a w zimowym ciepła bielizna. Skarpety nosiło się rzadko. Stroje dla dziewcząt składały się ze spódniczki, bluzki i, gdy nadeszła zima, kubraka. Do tego majtki i podkoszulek. Za buty służyły drewniaki. Dziewczęta dostawały również skarpety, rzadziej pończochy. Młodsze dzieci miały ten przywilej, że z reguły pozwalano im nosić cywilne ubranie i buty. Wynikało to zapewne z faktu, że rozmiar stroju obozowego był ustandaryzowany, przez co często nie pasował nawet na starsze dzieci. Od wiosny 1944 roku, kiedy z powodu braku materiałów zaprzestano szycia więziennych mundurów, dzieci coraz częściej dostawały z magazynów cywilne ubrania. Po tym, jak dzieci otrzymały umundurowanie, były fotografowane. Robiono im zdjęcia w trzech pozach: prawy profil, en face i lewy profil z nakryciem głowy. Każde zdjęcie zostało opatrzone numerem obozowym dziecka i datą przyjęcia go do obozu. Pobierano od nich również odciski palców. Po zrobieniu zdjęć dzieci były strzyżone.

l_2044316a31bad01Zdjecie.jpg

Tak o swoich obowiązkach po wojnie mówił Polak, Stanisław Mikołajczyk, obozowy fryzjer i pielęgniarz: „Zorientowałem się, że będę strzygł tutaj więźniów: dzieci i młodzież, i będę także pielęgniarzem. Moje miejsce pracy było niskie i małe, i ciemne, jak komórka dwa na dwa i pół metra. Trudno było się w niej swobodnie obracać. Podłoga była cementowa, dlatego dzieciom, które chodziły boso, było zimno, gdy musiały na niej stać. […] Oczywiście moja praca w obozie nie ograniczała się do ośmiu czy dziesięciu godzin dziennie. Spełniałem oprócz roli fryzjera również funkcję pielęgniarza na krankensztubie, czyli izbie chorych, gdzie izolowano dzieci, które z wycieńczenia robiły pod siebie. W tych okropnych warunkach, jakie tam panowały, dbałem o czystość w izbie chorych. Myłem chore dzieci, które miały po czterdzieści stopni gorączki. Pracowałem dla nich jak dla własnych”.

Nowo przybyłe dzieci musiały przejść kwarantannę. W tym samym budynku urządzono również izolatkę dla chorych chłopców, którą po tym, jak wiosną 1943 roku powstał podobóz dla dziewcząt, przekształcono w dom dla dzieci do ósmego roku życia, z których wybierano te nadające się do zgermanizowania. Wysyłane były do obozu rasowego przy ul. Spornej 73 na dalsze badania. Wtedy też izolatkę przeniesiono do budynku wcześniej zamieszkiwanego przez dziewczęta, nazywanego Haus VII, który stoi do dzisiaj. Po odbyciu kwarantanny nowo przybyli byli przekazywani do stałych miejsc zakwaterowania, których przez większość istnienia obozu zazwyczaj brakowało. Dzieci ciasno upychano w niewielkich pomieszczeniach, gdzie na pięciu, sześciu metrach kwadratowych pomieścić musiało się niekiedy nawet pięćdziesięcioro nieletnich więźniów. Na pryczy, pod jednym kocem, spało zawsze dwoje więźniów. Pomieszczenia były nieogrzewane wcale lub przez krótki czas pod nieobecność pracujących wówczas dzieci. Zdarzało się, że zimą słabsze i młodsze dzieci po prostu zamarzały.

Z akt sprawy przeciwko Eugenii Pol: „Dzień i noc pracowaliśmy przy budowie baraków dla nowych transportów. Z początku spaliśmy w piętrowych łóżkach, pod jednym kocem i na siennikach. Z wyczerpania, z zimna i z wycieńczenia dzieci robiły pod siebie. Kiedy zdarzyło się to trzykrotnie, wtedy izolowano takie dziecko w specjalnym baraku, gdzie spało się na pryczach pod jednym kocem. Kiedy przyszło lato, zabrano nam w maju trepy i do 18 lub 20 października chodziliśmy boso. Nikt nie znał terminu wyjścia z obozu. Żyło się więc dniem dzisiejszym od śniadania do obiadu i od obiadu do kolacji”.

Nieznajomość terminu wyjścia na wolność sama w sobie była katuszą. Jak pisałem w poprzednim artykule, więźniów zwalniano rzadko, nawet kiedy odbyli karę. Jednym z takich przykładów był niespełna trzynastoletni Klemens Glinka. Został aresztowany 13 sierpnia 1940 roku za nielegalne przekroczenie granicy i skazany na dziewięciomiesięczny pobyt w więzieniu w Pułtusku, skąd w 1943 roku został przeniesiony do Łodzi.

Dzieci w obozie były zaniedbane, niedożywione i przemęczone. Głód sprawiał, że solidarność praktycznie nie istniała, a starsze, silniejsze dzieci okradały te młodsze. Łupem najczęściej padała żywność. Kradzież, oczywiście, była w obozie surowo karana, a karą najczęściej była chłosta. Ukaranym można było również zostać za niewystarczającą dbałość o higienę i czystość odzieży, co w warunkach obozowych, gdzie dzieci mogły się kąpać raz na kilka dni, gdzie nie posiadano żadnych środków czystości, było praktycznie niemożliwe, a karanie za to służyło wyłącznie dalszemu upodleniu dzieci uznanych przez Trzecią Rzeszę za „niebezpiecznych bandytów o wrodzonej skłonności do przestępstwa”. Ukarany chłostą sam musiał liczyć spadające na niego razy, i to w języku niemieckim. Kiedy się pomylił, bicie zaczynało się od nowa. Jednorazowo można było otrzymać maksymalnie 25 razów. Jeśli kara była większa, chłostę rozkładano na kilka dni. Kary były publiczne. Więźniów ustawiano w czworobok, a na środek wychodziło dziecko skazane na chłostę, które kładło się na ławie lub opierało o taboret. Inną karą, upodabniającą obóz przy ul. Przemysłowej do obozów koncentracyjnych, było karne komando, do którego wysyłano najbardziej krnąbrne dzieci. Należący do karnego komanda mieli na plecach namalowany wielki czerwony krzyż, a wszystkie prace musieli wykonywać na zewnątrz: rozbierali stare budynki, smołowali dachy, oczyszczali latryny, nosili wodę i ubijali alejki obozowe. Nieustannie poganiani przez majstrów razami batów, kijów i pałek, ze zmniejszonymi racjami żywnościowymi, które i bez tego były głodowe, z dłuższym czasem pracy wynoszącym nawet 14-16 godzin. W karnym komandzie znalazła się również jedna dziewczyna, ukarana w ten sposób za powtarzające się próby ucieczek. Apolonia Szkudlarek, urodzona w 1927 roku. Oddajmy jej głos, gdy zeznawała w 1974 roku na procesie przeciwko Eugenii Pol:
„Po mojej pierwszej ucieczce (w lutym 1943 roku) przez siedem dni siedziałam w karcu (karcerze) i nic nie otrzymałam do jedzenia. Ten, kto był w karcu, nie dostawał kompletnego wyżywienia, dostawał trochę wody i kromkę chleba. Na apelu wieczornym – wymierzano karę chłosty. Podczas takich apelów nie zawsze była obecna Sydonia Bayer. Była także – prawa ręka oskarżonej – 18-letnia dziewczyna, która również była więźniarką. Oskarżona mocno biła, tak mocno, że po kilku dniach miała rany, przykładano mi mokre ręczniki, a później bito mnie przez mokry ręcznik. Tak biła mnie oskarżona. Bicie było intensywne, ponieważ za każdym razem traciłam przytomność. Dziewczyny polewały mnie wodą, dalszy ciąg chłosty trwał”.

Obóz przy ul. Przemysłowej, mimo że pełen dzieci, nie różnił się od obozów dla dorosłych, w których głównym celem – oczywiście obok upodlenia i pozbawienia życia jak największej ilości więźniów – była praca. Praca na rzecz Trzeciej Rzeszy i jej wysiłku wojennego. Najważniejszą zaletą pracujących więźniów, przynajmniej z perspektywy Niemców, były niskie koszty i niemal nieograniczona siła robocza, bowiem zmarłych z wycieńczenia łatwo było zastąpić nowymi niewolnikami, których stale zwożono z podbitych przez wojska niemieckie terenów. Dzieci uwięzione w łódzkim obozie również nie były z tego obowiązku zwolnione. Na terenie obozu znajdowało się kilka warsztatów obsadzonych przez małoletnich więźniów, których obowiązkiem było wspierać wysiłek wojenny Trzeciej Rzeszy. Dzieciom nieustannie towarzyszył głód i bardzo złe warunki pracy, powodujące urazy i zranienia, niska odporność zaś sprawiała, że choroby były rzeczą powszednią. Nie zwalniało to jednak z pracy, a brak wyrobionej normy kończył się chłostą lub głodem, bowiem na jedzenie trzeba było sobie zapracować.

Podstawowym warsztatem była szwalnia obozowa, w której szyto umundurowanie więźniów, od bielizny po ubrania wierzchnie. Kiedy Niemcy zaczęły przegrywać na wszystkich frontach, w 1944 roku zaprzestano tej pracy, więźniów ubierając w cywilne ubrania wydawane z magazynów. Wtedy też szwalnia zaczęła naprawiać umundurowanie niemieckich żołnierzy, od łatania dziur, przez podbijanie butów, aż po sklejanie papierowych toreb na ekwipunek. Kolejnym warsztatem, do pracy w którym zmuszano dzieci, był warsztat zajmujący się prostowaniem igieł dziewiarskich. Igły były różne, metody ich prostowania również. Od ostukiwania ich na kowadłach, przez używanie kleszczy, aż po prostowanie palcami. Za niewykonanie normy, którą było wyprostowanie około dwustu igieł, więźniów karano odebraniem dziennej porcji chleba lub karcerem. Kolejna była „łapciarnia”, w której ze słomy wyplatano nakładki na wojskowe buty dla żołnierzy walczących na froncie wschodnim. Pracownia wikliniarska, w której wyplatano kosze na amunicję. Zakład rymarski, gdzie wyrabiano pasy do wojskowych plecaków, chlebaków i masek przeciwgazowych. Starsze dziewczęta pracowały na roli w Dzierżąznej, zapewniając obozowi żywność. Oczywiście wszystkie dzieci musiały również brać udział w codziennym utrzymaniu obozu. Praca w kuchni, pralni i łaźni (powstałej na wiosnę 1944 roku), przy oporządzaniu zwierząt i utrzymaniu względnej czystości. Powstanie łaźni wiązało się z epidemiami, które na terenie obozu miały miejsce dwukrotnie, w 1943 roku, za pierwszym razem tyfusu brzusznego, a za drugim – tyfusu plamistego. Po początkowych próbach zatajenia epidemii niemieckie służby, przerażone szybkością rozprzestrzeniania się choroby i tym, że może ona dotknąć również niemiecką obsadę obozu, przeniosły chore dzieci do specjalnie w tym celu przygotowanego szpitala na terenie getta żydowskiego. Udało się uratować wszystkich pacjentów, którzy wrócili do obozu po rekonwalescencji. Do tego czasu, tj. do wiosny 1944 roku, dzieci kąpać się musiały w korycie napełnianym przez ustawioną na terenie obozu pompę. Kąpiele w zimnej wodzie odbywały się, oczywiście, na zewnątrz, niezależnie od pory roku i panującej wokół pogody. Środki czystości dzieci otrzymać mogły jedynie w paczce od najbliższych, nie wydawano ich bowiem z obozowych magazynów. Wybuch epidemii i jej potencjalne skutki, jakie mogła nieść dla strażników, sprawiły, że na terenie obozu powstała łaźnia, a warunki sanitarne odrobinę się poprawiły.

A jak wyglądało wyżywienie małoletnich więźniów? Zdecydowanie niewystarczająco. Najprościej byłoby po prostu stwierdzić, że dzieci głodowały i dosłownie umierały z głodu. Zapotrzebowanie kaloryczne dzieci do 9 roku życia zwykle waha się w granicach 1400-1800 kcal dziennie. U dzieci starszych, powyżej 10 roku życia, przekracza już 2000 kcal, dochodząc nawet do 3000. Można założyć na podstawie wspomnień więźniów, że dzieci w obozie przy ul. Przemysłowej otrzymywały mniej więcej od 800 do 1200 kcal na dobę, z minimalną zawartością składników odżywczych, takich jak białko, tłuszcze czy witaminy. Typowy jadłospis wyglądał w sposób następujący: na śniadanie czarna kawa bez cukru i kromka ciemnego, suchego chleba. Na obiad jeden posiłek, jakim była cienka zupa z warzywami, ze śladowymi ilościami mięsa. Na kolację powtórka ze śniadania, tj. czarna, gorzka kawa i kromka chleba. Dodatkowo starsze dzieci pracowały, często bardzo ciężko, nawet po kilkanaście godzin dziennie, co jeszcze bardziej zwiększało zapotrzebowanie kaloryczne.

l_204431271423e80Cialo_Urszuli_Kaczma.jpg
Zwłoki Urszuli Kaczmarek.

Najbardziej znanym i jaskrawym przykładem śmierci dziecka osadzonego w obozie przy ul. Przemysłowej jest chyba Urszula Kaczmarek, numer obozowy 201. Młoda, bo zaledwie trzynastoletnia poznanianka, trafiła do obozu 13 marca 1943 roku i stała się ofiarą warunków w nim panujących i działania sadystycznych nadzorczyń. Dziewczynka, wygłodzona jak wszyscy więźniowie obozu, była wielokrotnie karana za kradzież żywności innym osadzonym. Wspomnienia byłych więźniarek porażają swym okrucieństwem.

Biedna weszła pod łóżko, aby zjeść chleb, który ukradła z paczki. Dziewczynka, której była paczka, zameldowała to Polowej. Polowa dała Ulce pejczem dwadzieścia uderzeń w dłonie po jednej stronie i po drugiej. Aż jej się zrobiło zakażenie. Ona jeszcze za to samo dostała bicie na stole od wachmanów” – tak zeznawała Wacława Kiziniewicz. Życie dziewczynki w obozie było jednym wielkim pasmem udręk. Wielokrotnie bita, stała się wrakiem człowieka. Mdlała, nie będąc w stanie ustać na nogach, na których od bicia powstały liczne wybroczyny, a według świadków ciało dosłownie od nich odpadało, gnijąc żywcem po tym, jak w rany, nigdy nieleczone, wdało się zakażenie.

„Ula miała ranę na biodrze. Taką miała dziurę jak moja pięść. Można było rękę włożyć […]. Rana była od bicia pejczem, bo pejcz trafiał zawsze w to samo miejsce. Z początku ona chodziła z tą dziurą. W sztubie z tej rany śmierdziało. Nadal była bita. W gołe siedzenie, bo musiała zdjąć majtki. Bijąca musiała widzieć ranę, bo myśmy widziały. Ona już nie płakała, jakby ją w ogóle nie bolało” – tak z kolei opowiadała Izabela Kęsik.

Kolejnym problemem Urszuli, przez który cierpiała dodatkowe katusze, było to, że robiła pod siebie. Jak już pisałem, za trzykrotne zrobienie pod siebie dziecko trafiało do izby chorych, nie inaczej było z małą Ulą. W separatce spędziła dwa tygodnie, aż do swojej śmierci, śpiąc nago na żelaznej ramie łóżka, bez materaca, bez siennika, nawet bez koca, właśnie z tego powodu, że robiła pod siebie, nie panując nad czynnościami fizjologicznymi. Na początku, po przeniesieniu jej do izolatki, przez cztery dni nie dostawała ani jedzenia, ani picia. Dopiero piątego dnia Sydonia Bayer nakazała jednej z więźniarek zaniesienie Urszuli chleba i wody. Dziewczynka była wtedy już tak słaba, że nie była w stanie wziąć kubka do ręki.

„Gdy ja przyszłam, to Urszula siedziała na łóżku, a nogi miała w szczeblach łóżka. Ja powiedziałam do niej, że przyniosłam jej jedzenie, ale Urszula już była taka słaba, że nic mi nie odpowiedziała, tylko coś zamruczała. Po chwili wpadła Bajerowa i kazała Urszuli posprzątać […]. Nic nie mówiła […]. W końcu ruszyła się i chciała wyjąć nogi z tych szczebli” – takimi słowami opisała stan Urszuli Helena Sznerch.

Na 9 lutego 1943 roku datowany jest list Uli napisany do rodziców z jednego z łódzkich obozów:
„Kochani Rodzice. W pierwszych słowach tego listu donoszę wam, że się znajduję się w Łodzi w lagrach. Mam tu dobrze. Kochani Rodzice proszę was bardzo przyślijcie mi paczkę, o ile możecie, bo tu można przez paczkę wszystko, można przysłać tylko nie rzeczy, bo tu dostałam. Kochany Tatusiu można pisać listy raz na miesiąc, a paczki co dwa tygodnie. Więc proszę was napiszcie do mnie parę słów. Kochani Rodzice proszę was przyślijcie mi trochę mydła i trochę proszku. Kochana Mamusiu proszę o ten fartuch płaszczowy i proszę o trochę żywności, więc kończę te parę słów, zostańcie z Bogiem”.

Dwa miesiące później, 9 maja 1943 roku, jej zwłoki umieszczone w trumnie zostały pochowane na cmentarzu rzymskokatolickim pw. Św. Wojciecha przy ul. Kurczaki 81 w Łodzi, gdzie chowano wszystkie ofiary obozu przy ul. Przemysłowej. W ewidencji zapisano go pod numerem 2696/43.

2044313167ccf26List.jpg
List więzionego dziecka do matki.

Można się tu na chwilę zatrzymać, by napisać kilka słów na temat obozowej korespondencji, która, jak wszystko inne, również była formą psychicznego terroru wobec więźniów. Dzieci i młodzież mogły wysyłać korespondencję wyłącznie na specjalnych formularzach. Pisać można było w języku ojczystym, stąd większość listów pisana była w języku polskim, zdarzały się jednak również wyjątki (deportowani z Francji bracia Biel pisali po francusku). Każdy młodociany więzień miał prawo wysłać dwa listy miesięcznie, otrzymać zaś mógł w miesiącu jeden list i jedną paczkę. Oczywiście listy dzieci były cenzurowane. Zabronione było pisanie o warunkach panujących w obozie, szczególnie głodzie i chorobach, choć, z drugiej strony, prośby o jedzenie, środki czystości czy ubrania były dozwolone. Jako że wiele dzieci nie potrafiło pisać – niektóre były za małe, innym zaś wojna albo przerwała naukę w szkole, albo wręcz uniemożliwiła jej podjęcie – przez co starsze i lepiej wykształcone pisały listy młodszym. Na wielu zachowanych listach widać niekiedy ten sam charakter pisma, mimo różnych podpisów. W przypadku, kiedy dziecko otrzymywało w obozie karę, automatycznie dochodził do tego zakaz korespondencji, co miało dodatkowy, dotkliwy wymiar dla małych więźniów, którzy tęsknili za swoimi najbliższymi. Podobnie rzecz miała się z widzeniami. Dozwolone były jedynie raz na pół roku po wcześniejszym pisemnym pozwoleniu. Jako że mało kto wiedział, że najbliżsi powinni wystąpić z prośbą o widzenie, to uwięzione w obozie dzieci sądziły, że najbliżsi po prostu nie chcą ich odwiedzać. Czekały więc w dniu widzeń na rodziców czy rodzeństwo, którzy nigdy mieli się nie pojawić. Takie wyrzuty od zawiedzionych dzieci również trafiały się w listach.

l_204044171c03769P7260998.jpg

Do dziś trwają debaty na temat tego, ile ofiar pochłonął obóz dla dzieci przy ul. Przemysłowej. Szacunkowe dane podawane przez Józefa Witkowskiego, bez większych refleksji powtarzane do lat 70., a przez niektórych nawet dzisiaj, mówiły o tym, że przez dziecięcy obóz przewinęło się około 12-13 tys. więźniów, w tym około 10% dziewcząt. Śmierć miała dotknąć około połowy z nich. Według obozowego fotografa, Józefa Borkowskiego, całkowita liczba więźniów wyniosła mniej więcej 5 tys. osób, z czego mniej więcej jedna trzecia zmarła. Czesław Pilichowski, w latach 70. piszący na temat obozu, szacował liczbę więźniów na 3735 dzieci, spośród których zmarło kilkaset. W trakcie procesu w 1974 roku ustalono, że do obozu każdego tygodnia przybywał transport około 30 młodocianych, co dawałoby 2880 dzieci w trakcie niewiele ponad 24 miesięcy istnienia obozu. Można tę liczbę zaokrąglić do około 3000, z jednej strony bowiem transporty ustały w trakcie epidemii, z drugiej zaś niektóre liczyły więcej dzieci, dochodząc do 50, a nawet 100 osób. Na podstawie aktów zgonu i relacji świadków udało się potwierdzić 136 przypadków śmierci dzieci w obozie. Dziś powszechnie przyjmuje się, że przez obóz przeszło nie mniej niż 2000 i nie więcej niż 3000 nieletnich, śmierć zaś poniosło około 200 z nich.

l_2040439ef65b7deP7261001.jpg
l_2040440b7adf550P7261000.jpg

Nie jest też prawdą, że sam obóz został zapomniany. Nawet w czasach komunistycznych wiedza na temat dziecięcego obozu była propagowana, prasa, nawet zagraniczna, publikowała artykuły. 9 maja 1971 roku odsłonięto w Łodzi Pomnik Martyrologii Dziecięcej, nazywany Pękniętym Sercem, u zbiegu ulic Staszica i Brackiej, którym opiekują się łódzcy harcerze. W 2012 roku zaś odbył się po raz pierwszy Marsz Pamięci z kościoła Opatrzności Bożej przy ul. Kilińskiego 26 pod wyżej wspomniany pomnik. Od tamtej pory odbywa się on co roku, na początku listopada. W internecie dostępne jest również „Wirtualne Muzeum przy ulicy Przemysłowej w Łodzi” autorstwa Urszuli Sochackiej, odpowiedzialnej również za projekt edukacyjny „Uwolnić Chudego”, który wystartował w 2011 roku, patronuje mu Łódzki Kurator Oświaty i Prezydent Miasta Łodzi, a objęte nim są szkoły podstawowe i średnie.

Bibliografię ciężko będzie mi przedstawić, konkretnych tytułów książkowych dostępnych na polskim rynku jest bowiem bardzo mało. Korzystałem, oczywiście, z książek Błażeja Torańskiego „Kat polskich dzieci” i „Mały Oświęcim”, drugi tytuł napisany został wspólnie z Jolantą Sowińską-Gogacz. Do wyżej wspomnianych książek trzeba podchodzić jednak z pewnym dystansem, autorzy bowiem cytowali zeznania osób, które już w trakcie procesu Eugenii Pol zostały uznane za nieprawdziwe i odrzucone przez sąd. „Dziecięcy płacz” Richarda C. Lukasa. Świetne opracowanie obozu przy ul. Przemysłowej napisane przez Artura Ossowskiego „Dzieci z zielonego autobusu”. Przede wszystkim jednak temat martyrologii dzieci polskich poruszany był dużo aktywniej w latach 70. i 80. Prace takich znawców tematu jak Zofia Tokarz, Roman Hrabar, Antoni Galiński i innych są często, mimo upływu bardzo wielu lat, nadal jedynymi w swoim zakresie. Prawdziwą perełką, o ile uda się komuś do niej dobrać, ciągle pozostaje książka „Czas niewoli, czas śmierci”.

To tyle. Wierzę, że udało mi się chociaż trochę przybliżyć temat dziecięcego obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi, że zainteresowałem i zachęciłem do dalszego jego zgłębiania. Starałem się przedstawić taką ilość danych, by nie zasypać i nie zanudzić czytelnika liczbami, nazwiskami i faktami. Mam nadzieję, że mi się to udało.
1

Oglądany: 14707x | Komentarzy: 23 | Okejek: 160 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało