Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Zdumiewająca historia obozu jenieckiego amerykańskich asów przestworzy, którzy przejęli władzę nad nim i potem zmierzyli się z Rosjanami

20 643  
120   30  
"Władcy przestworzy" to monumentalna książka Donalda Millera prezentująca historię amerykańskiej 8 Armii Powietrznej podczas II wojny światowej, której bombowce znacząco przyczyniły się do pokonania III Rzeszy. Poniżej tylko niewielki fragment tej wciągającej książki, przedstawiający mało znaną historię pilotów przetrzymywanych w niemieckim Stalagu Luft I.
Podczas drugiej wojny na terenie III Rzeszy powstało 12 tys. obozów jenieckich - tzw. stalagów. Przetrzymywano tam alianckich żołnierzy, pilotów i marynarzy. Były one zlokalizowane głównie w Niemczech, Austrii i Polsce. Warunki w stalagach były często bardzo ciężkie, a jedzenie i opieka medyczna były skąpe. Jeńcy byli zmuszeni do pracy przymusowej, a kary za nieposłuszeństwo były surowe. Wiele osób zmarło z powodu chorób lub z powodu złych warunków. Obozy były podzielone na różne kategorie w zależności od stopnia i pochodzenia etnicznego jeńców. Oficerowie byli przeważnie przetrzymywani w oddzielnych obozach (nazywanych Oflagami), które miały lepsze warunki niż te dla szeregowych.

Amerykańscy piloci byli szczególnie cennymi jeńcami dla Niemców, ponieważ byli dobrze wyszkoleni i mieli obszerną wiedzę na temat lotnictwa - techniki, strategii i taktyki. Dlatego też byli oni często przesłuchiwani przez niemiecki wywiad wojskowy i zmuszani do pracy przymusowej w fabrykach lotniczych. Wielu amerykańskich pilotów próbowało uciekać z obozów, ale tylko nieliczni byli w stanie to zrobić.

Stalag Luft I w Barth (nr 40 na mapce) był jednym z największych niemieckich obozów jenieckich dla lotników. Obóz został utworzony w 1939 roku i przez cały okres wojny przetrzymywano tam setki amerykańskich, brytyjskich i kanadyjskich żołnierzy. Obóz został wyzwolony przez Armię Radziecką w kwietniu 1945 roku.



Mapa obozów jenieckich w czasie wojny


Fragment książki "Władcy przestworzy" Donalda Millera, rozdział „Dom, który zbudował flak”

Jako ostatnich Amerykanów oswobodzono tych, których amerykańskie dowództwo miało nadzieję uwolnić jako pierwszych. Stalag Luft I był obozem „asów przestworzy”, czyli jak się obawiano, cennych zakładników dla fanatycznych nazistów. Nazywano go stalagiem Zemkego. Kiedy w grudniu 1944 roku Hubert „Hub” Zemke przybył do nadbałtyckiego Barth ze specjalną obstawą, stał się z racji stopnia najstarszym alianckim oficerem i miał odtąd pod sobą blisko siedem tysięcy ludzi. Niemieccy piloci urządzali nań zacięte polowania przez niemalże dwa lata i w końcu, podczas ostatniego rozkładowego lotu bojowego, zapas szczęścia się wyczerpał. W burzy Mustangowi Zemkego urwało się skrzydło. Hub musiał skakać ze spadochronem wprost w ręce nieprzyjaciela.


Wraz z Zemkem było tam jeszcze pięciu amerykańskich asów, między innymi podpułkownik Francis „Gabby” Gabreski, rekordzista Ósmej Armii Powietrznej (dwadzieścia osiem zestrzelonych nieprzyjacielskich myśliwców), i major Gerald Johnson (osiemnaście zwycięstw na koncie). Dopóki Zemkego nie przeniesiono wiosną 1944 roku do eskadry Mustangów, Gabreski i Johnson służyli pod jego dowództwem w słynnej „nienawidzącej Niemców” jednostce Thunderboltów – 56. Grupie Myśliwskiej. Gabreski również nie wrócił z lotu bojowego, który miał być jego ostatnim. 20 lipca 1944 roku lądował awaryjnie podczas ostrzeliwania niemieckiego lotniska.



Do bohaterów Korpusu Powietrznego siedzących w Stalagu Luft I zaliczali się także podpułkownik Charles „Ross” Greening, dowódca klucza podczas nalotu na Tokio przeprowadzonego przez generała Jimmy’ego Doolittle'a, i pilot Fortressa John „Rudy” Morgan, odznaczony Medalem Honoru w roku 1943, zestrzelony nad Berlinem 6 marca 1944. Jak zauważył Lowell Bennett, redaktor podziemnej obozowej gazety „Pow Wow”, dla wielu gości stalagu „życie było dużo trudniejsze, zanim trafili oni do [...] domu, który zbudował flak” (nawiązanie do słynnej XVIII-wiecznej rymowanki „Oto jest dom, który zbudował Jack”, ang. This Is the House That Jack Built).

Losy Bennetta były jeszcze bardziej fantastyczne niż losy Morgana. Po najeździe niemieckim na Polskę we wrześniu 1939 roku odszedł on ze Stanowego Kolegium Kształcenia Nauczycieli w Montclair w stanie New Jersey i udał się do Finlandii, by walczyć z najeźdźcami rosyjskimi. Kiedy Finlandia się poddała, zaciągnął się do francuskiej Legii Cudzoziemskiej w Afryce Północnej, a później został kierowcą w Amerykańskim Ochotniczym Korpusie Ambulansów we Francji, gdzie pojmali go Niemcy. Uciekł z obozu jenieckiego i napisał książkę o kampanii północnoafrykańskiej. Następnie podjął pracę jako korespondent wojenny w londyńskim zespole agencji International News Service. W grudniu 1943 roku został strącony wraz z dwoma innymi dziennikarzami przygotowującymi sprawozdanie z nocnego nalotu RAF-u na niemiecką stolicę. Spośród czterech dziennikarzy, którzy polecieli z Dowództwem Lotnictwa Bombowego, żeby „patrzeć, jak Berlin płonie”, wrócił jedynie Edward R. Murrow. Bennett wyskoczył nad Berlinem z uśmierconego bombowca i znów stał się jeńcem nazistów. Jego szefowie dostali od niego pierwsze wieści, kiedy nadał depeszę „skądś w głębi nazistowskich Niemiec”; twierdził w niej, że umknął tym, którzy go więzili, i sporządza właśnie rękopis swojej książki. W maju otrzymali kolejną wiadomość. Bennett oznajmił, że znowu jest „w ciupie”, oskarżony o szpiegostwo i skazany na izolatkę do końca wojny. Bennett uciekł jeszcze dwa razy i w końcu zesłano go do Stalagu Luft I.



Podczas gdy Richard Hoffman i inni wyzwoleni lotnicy Dzień Zwycięstwa w Europie (8 maja 1945) świętowali we Francji, jeńcy w Stalagu Luft I wciąż siedzieli za drutem kolczastym; byli jeńcami nie nazistów, tylko własnych kolegów. Luftwaffe zniknęła, a jej miejsce zajęła służba bezpieczeństwa pułkownika Zemkego, która narzuciła „dyscyplinę co najmniej dorównującą tej pod Niemcami”, stwierdził Bennett. Przy bramach postawiono wartowników, a lotników ostrzeżono, że po wojnie staną przed sądem wojskowym, jeśli zostaną przyłapani na próbie ucieczki. Zemke załatwił przewiezienie swoich ludzi przez Ósmą Armię Powietrzną, ale oficer Armii Czerwonej, który niedawno przyjechał do Barth, utrzymywał, że na mocy porozumienia podpisanego w Jałcie przez Churchilla i Roosevelta Amerykanie i Brytyjczycy nie mają prawa latać nad terytorium znajdującym się w rękach Rosjan. „Teoretycznie jesteśmy wolni, ale martwię się”, pisał w obozowym dzienniku zapisywanym na strzępach papieru toaletowego drugi pilot B-17 Alan Newcomb. „Często robi mi się niedobrze, wydaje mi się, że serce bije w zastraszającym tempie, przepełnia mnie nieokreślony, przerażający strach przed wszystkim i wszystkimi”. Newcomb, niedawny absolwent Uniwersytetu Wesleyowskiego w Ohio, czuł, że zaraz „oszaleje”.

Gambit Zemkego

Chaos i przerażająca niepewność zaczęły się rankiem 28 kwietnia 1945 roku, kiedy jeńcy dowiedzieli się, że Armia Czerwona jest niecałe czterdzieści kilometrów dalej i zbliża się z szaloną prędkością. Komendant, Oberst von Warnstadt, wezwał Zemkego, syna niemieckich imigrantów, i oznajmił mu, że otrzymał rozkaz natychmiast ewakuować obóz i poprowadzić jeńców do utajnionego miejsca pod Hamburgiem, odległym o ponad dwieście dwadzieścia kilometrów. Zemke ostrzegł go, że jeśli spróbuje, potajemnie wyszkoleni jeńcy komandosi zaatakują wartowników i opanują stalag. Przekonał komendanta, że w jego najlepszym interesie będzie przekazać dowodzenie w obozie jemu, Zemkemu, i uciec przed Rosjanami wraz ze swoimi podwładnymi.

Nazajutrz rano wieże wartownicze obsadzał personel amerykańskich wojsk lotniczych, a z obozowego masztu powiewała Old Glory. Jeszcze tego samego dnia Zemke wysłał patrole, żeby nawiązały kontakt z Armią Czerwoną. Po odnalezieniu Rosjan mała grupa jeńców, w której skład weszli Zemke, Bennett i tłumacz pojechała do ich dowództwa. Po śniadaniu, na które podano szampana, wódkę i jajka sadzone, Amerykanie wrócili do obozu. W drodze powrotnej mijali oddziały Armii Czerwonej prące na Berlin ze straszliwą zawziętością. Były tam wozy drabiniaste wyładowane skrzyniami, tobołami i pijanymi kobietami, a obok wozów maszerowali w bezładnych kolumnach żołnierze – Sybiracy, Mongołowie i Ukraińcy; po brutalnej zimowej kampanii pozostały im czerwone twarze i dziki wygląd. Śpiewali ludowe przyśpiewki, pili wódkę z gwinta i ciskali obelgi w kierunku zamkniętych okiennic mijanych niemieckich domów. Czasami jakiś żołnierz wychodził z szyku i puszczał się w pogoń za kurą na podwórzu, a gdy ją złapał – łamał jej kark. Kiedy grupa Zemkego zatrzymała się, żeby porozmawiać z rosyjskim porucznikiem, przeszkodził im szczekający pies. „Rosjanin beztrosko go zastrzelił”. Bennett widział, że nadciągają kłopoty.



Nazajutrz do obozu wjechał pijany Kozak na białym koniu pociągowym. „Dlaczego ci ludzie wciąż są za drutami?”, pytał. „Obalcie ogrodzenie. Idźcie do domu. Jesteście wolni!”, krzyczał do Amerykanów w kompleksie Zemkego, podkreślając swoje słowa wystrzałami z pistoletu o długiej lufie. Kiedy Zemke spróbował go uciszyć, zawiany Rosjanin przystawił mu pistolet do głowy i odciągnął kurek. W tamtym momencie „obóz dokumentnie oszalał”, mówił pewien jeniec. Lotnicy, którzy zaczynali czuć, że pod żelazną ręką Zemkego znowu stali się więźniami, zniszczyli ogrodzenie, a setki uciekły – albo żeby wespół z Rosjanami i wyzwolonymi robotnikami przymusowymi łupić i palić Barth, albo żeby ruszyć na zachód i dołączyć do armii alianckich.

Kolejnego ranka w pobliżu obozu odnaleziono niemalże dwa tuziny uduszonych i zastrzelonych Niemek. Odtąd co rano przerażone kobiety i dzieci z Barth przychodziły do amerykańskiego obozu i prosiły, żeby je wpuścić. Niektóre młode kobiety oferowały własne ciała w zamian za schronienie. Proszący zostali na noc, dla bezpieczeństwa spali na polu pod wysokimi wieżami wartowniczymi. „Nie spodziewaliśmy się, że kiedykolwiek coś takiego zobaczymy”, mówił lotnik Forrest Howell, „Niemcy szukali u nas schronienia”.

W obawie przed wybuchem anarchii Zemke wydał rozkaz, że tylko jego ludzie mają prawo wchodzić do obozu i wychodzić z niego, ale nie miał możliwości ani powstrzymać przed wejściem uzbrojonych i pijanych czerwonoarmistów, ani też kontrolować ich zachowania w obozie czy poza nim. „Setki Szwabów zastrzelono albo popełnili oni samobójstwo”, pisał Newcomb. „Trzy kobiety zastrzeliły się jakieś sto metrów od mojego baraku, wysłaliśmy ekipę, żeby je pochować. Burmistrz Barth się zabił [...], a Szwaby przynoszą zgwałcone kobiety w wieku od sześciu do sześćdziesięciu lat do naszych lekarzy”. Zdesperowani niemieccy ojcowie zapraszali Amerykanów do swoich domów, żeby spali z ich córkami i trzymali Rosjan z dala. Pewien Amerykanin zobaczył kilkunastu rosyjskich żołnierzy – w ich wysokich, czarnych butach – stojących przed chatą w kolejce do zgwałcenia niemieckiej dziewczyny.



Nazajutrz rosyjski pułkownik wprowadził do obozu stado skonfiskowanych krów i zabił je, strzelając z karabinu maszynowego. Jeńcy, którzy w czasach pokoju byli rzeźnikami, pokroili wołowinę; tej nocy w stalagu Zemkego na kolację były steki i Schnapps. A później pijani Amerykanie ukradli konie i wozy, zaprzęgli je niczym rzymskie rydwany i pędzili po wąskich uliczkach, strzelając z rewolwerów i krzycząc do zdumionych Rosjan: „Towarzyszu!”. „Ale w większości słuchaliśmy rozkazów Zemkego i zostaliśmy w obozie”, wspominał bombardier Oscar G. Richard III, uroczy chłopak z Sunshine w stanie Luizjana. „Sądzę, że to głównie dzięki pułkownikowi Zemkemu wydostaliśmy się w końcu z Barth, nie straciwszy wielu ludzi”.

Kiedy nadciągnęły główne siły rosyjskie, oficerowie pomogli Zemkemu utrzymać jego ludzi w obozie. Zaprowadzili w Barth godzinę policyjną, a odnalezionych tam Amerykanów – niektórych w łóżkach Fraulein – odsyłali z powrotem do stalagu, w którym naprawiono już ogrodzenie z drutu kolczastego.

Komandosi Zemkego odnaleźli w pobliżu Barth mały obóz koncentracyjny. Paru lekarzy z obozu jenieckiego poszło zająć się wyzwolonymi więźniami – Żydami i więźniami politycznymi pracującymi niewolniczo w miejscowych zakładach lotniczych. Udał się tam z nimi Lowell Bennett. Wartownicy z SS uciekli kilka tygodni temu, zostawiając osłabionych więźniów na śmierć głodową. Do tej pory zmarło już blisko trzystu. Alianccy lekarze zwerbowali grabarzy spośród ludności Barth. „Niemcy, którzy kopali zbiorowe mogiły dla zmarłych, początkowo nie byli pewni, czy doły są przeznaczone dla nich, czy dla więźniów”, pisał później Bennett.

Wychodząc z obozu, Gabby Gabreski zauważył coś osobliwego. Z ogrodzenia w odległej części głównego kompleksu zwisały ludzkie zwłoki. Uciekający SS-mani dopuścili się ostatniego, mrożącego krew w żyłach barbarzyństwa: zamknęli bramy i w tajemnicy przed więźniami włączyli elektryczne ogrodzenie. Ofiary miały oczy znieruchomiałe w zdumieniu, a ręce – zaciśnięte na drutach. „To usprawiedliwiło dla mnie wojnę tak, jak nigdy nie zdołałaby tego uczynić jakakolwiek kampania propagandowa”, mówił Gabreski.

Nerwy w stalagu Zemkego były napięte jak postronki. Swing dudniący z obozowych głośników rozbudzał u jeńców rozpaczliwą tęsknotę za domem. Nie tylko Alan Newcomb czuł, że zaraz zwariuje.

Ucieczka

W geście rozpaczy ponad trzystu zniecierpliwionych jeńców uciekło na niemieckich rowerach i koniach oraz w skradzionych samochodach i powozach. Lowell Bennett i trzej jego koledzy dołączyli do exodusu. Skonfiskowali w obozowym parku maszynowym mały samochód z dwucylindrowym silnikiem, obładowali go paczkami Czerwonego Krzyża, a na przedniej szybie przykleili napis po rosyjsku: „Prasa – swobodny przejazd”. Wyruszyli w 650-kilometrową podróż do linii amerykańskich.

„Wszędzie istniał absolutnie nieopisany chaos”, pisał Bennett w opublikowanym sprawozdaniu z wyprawy. Bennett widział porażkę resztek armii we Francji w roku 1940, ale „to było tysiąc razy gorsze” – kilometr za kilometrem spalonych czołgów, samolotów i dział oraz przydrożne rowy pełne stosów napuchłych ciał żołnierzy Wermachtu. Przy drodze stały pozbawione rodziców, osamotnione dzieci z przypiętymi do swetrów własnymi imionami. Oto były wyzwolone, anarchiczne Niemcy. Bennett zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda się je pozbierać do kupy.

Po przekroczeniu granicy strefy amerykańskiej grupa Bennetta złapała samolot do Paryża. Dzień Zwycięstwa w Europie świętowała w hotelu w centrum miasta.

Ewakuacja, za którą zapłacono Rosjaninem

Ludzie w stalagu Zemkego spędzili V-E Day przy skonfiskowanych niemieckich radioodbiornikach, nasłuchując wieści o ratunku dla nich samych. W końcu 12 maja nadeszła wiadomość, że jeszcze tego dnia po południu na okolicznym lotnisku wyląduje flota Flying Fortressów. W toku tajnych negocjacji nad Łabą Rosjanie zgodzili się na transport drogą lotniczą, pod warunkiem że Amerykanie oddadzą jeńca, na którym Rosjanom bardzo zależało. Były generał Armii Czerwonej Andriej Własow, pojmany przez Niemców, stworzył z ich pomocą armię złożoną z rosyjskich jeńców wojennych mającą uwolnić ojczyznę od stalinizmu. Teraz miał wrócić do kraju, który zdradził.

Po południu w stalagu Zemkego rozległ się ryk. W górze krążyła formacja srebrzystych bombowców. Była godzina 14.30. W tej samej chwili Własowa przekazywano Rosjanom. Był to ustalony sygnał dla bombowców, że mogą lądować. Na rozkaz Zemkego pierwsi wyruszyli Brytyjczycy, ponieważ siedzieli w niewoli dłużej. Amerykanie opuścili obóz rankiem następnego dnia w długiej kolumnie – sześć tysięcy dwustu pięćdziesięciu łaknących wolności mężczyzn. Fortressy lądowały z hukiem w jednominutowych odstępach, w ogóle nie wyłączając silników. Do każdego samolotu upychano po dwudziestu, trzydziestu ludzi. Nikt nie miał spadochronu i nikt się tym nie przejmował.

W drodze do Hawru bombowce zeszły na sto pięćdziesiąt metrów, żeby lotnicy mogli się przyjrzeć z bliska niektórym zniszczonym przez siebie miastom. „Zająłem miejsce przy jednym oknie bocznym, żeby móc jeszcze raz zobaczyć Niemcy z powietrza”, wspominał Oscar Richard. Kiedy jego samolot przelatywał nad truchłem niemieckiego miasta, Richard rzekł do siedzących obok kolegów: „To mogliśmy być my. To mogła być Ameryka. Nie było powiedziane, że na pewno wygramy tę wojnę”.



Powrót do bazy w UK

Forty lądowały pod Rouen, gdzie lotnicy wsiedli do pociągu do Camp Lucky Strike. Tam Richard „złapał stopa” i poleciał do Anglii z załogą ze swojej 384. Grupy Bombowej. Lotnicy ci polecieli do Francji w poszukiwaniu kumpli z eskadry; z radością spotkali jednego z pionierów jednostki. Po lądowaniu w Grafton Underwood – na lotnisku, z którego Ósma Armia Powietrzna rozpoczęła amerykańską wojnę powietrzną – Oscar Richard czuł się jak obcy. „Jedynymi ludźmi, których znałem, było paru oficerów z personelu naziemnego. [...] A lotnicy, których widziałem, wyglądali na dużo młodszych niż ci, z którymi latałem”. Na ścianie sali odpraw wciąż wisiała ogromna mapa Europy Zachodniej, a pomieszczenie z wyposażeniem było wypełnione sprzętem bojowym aż po sufit, ale woń strachu i dymu papierosowego zniknęły.

W nocy porucznik Richard poszedł do swojego baraku Nissena i położył się na swoim łóżku. Leżąc tam, wracał myślami do dnia, w którym przybył do Anglii – zimą 1943 roku, kiedy Ósma Armia Powietrzna dostawała łupnia od Luftwaffe, a arytmetyka przetrwania jednoznacznie przemawiała na niekorzyść załóg bombowców. Nagle wydało mu się, że przez otwarte okno dobiegł go świst, pokasływanie silników Wright Cyclone i okrzyki mechaników przygotowujących „wielgachne ptaszyska” do lotu zaplanowanego na następny dzień. Przez jego ciało przebiegł znajomy strach. A potem Oscar zasnął.

Amerykanie wyjeżdżali w pośpiechu, często zanim ludzie, którzy poczuli do nich sympatię, mogli się pożegnać. Dziewięcioletni Frank Patton mieszkał opodal lotniska w Eye, gdzie stacjonowała 490. Grupa Bombowa. Jego matka robiła żołnierzom pranie, a Frank rowerem woził je tam i z powrotem. W nagrodę dostawał od nich batoniki i kawę, a wkrótce zaczął im przywozić kosze świeżych jaj od rolników. Mechanicy lubili go i pozwalali mu siedzieć w swoich namiotach przy stanowiskach postojowych. Nauczyli go palić cygara i przeklinać z należytą soczystością.

Dżdżystego sierpniowego dnia po ustaniu walk Frank Patton pojechał do bazy i ujrzał niestrzeżone bramy. Baraki były puste, samoloty zniknęły. „To był najsmutniejszy dzień mojego życia”, mówił pięćdziesiąt lat później.

W Horsham St. Faith nastąpiło porządne pożegnanie. Na lotnisku zgromadziło się około setki miejscowych w najlepszych niedzielnych ubraniach, żeby pomachać na pożegnanie kołującemu po pasie Liberatorowi z 458. Grupy Bombowej. Alice Bingham w koszuli nocnej sfotografowała jednego z ostatnich Liberatorów grupy przelatujących wprost nad jej domem przy Pinewood Close. Spoglądając na samolot, wspominała, jak jedna z tych długoskrzydłych piękności rozbiła się w jej ogrodzie i zrównała z ziemią chatę sąsiada. „W tamtych latach opalaliśmy węglem. Samoloty przelatywały tuż nad dachami, a koła podwozia przecinały dym”.
„Wciąż pamiętam jankesów”, wspomniała pewna kobieta z Suffolku, „prawie że lepiej, niż pamiętam samą wojnę”.

Wyjechać było łatwo, bo na końcu podróży czekał dom. Ale niepodobna było zapomnieć o kolegach, których się zostawiało. Przed wylotem do Anglii Eugene „Wing Ding” Carson odwiedził amerykański cmentarz w Madingley, na wzgórzu opodal Cambridge. Poszedł tam pożegnać się z kolegą z załogi, Mikiem Chaklosem, który zginął podczas lotu bojowego na początku 1944 roku. „Idąc między nagrobkami, po cichu wypłakiwałem sobie oczy, wspomniał Carsoc. Kilkadziesiąt lat później, gdy już nie mógł się opierać zewowi przeszłości, Carson spisał własną opowieść o wojnie. Zakończył ją wierszem, który wyszedł spod ręki anonimowego autora:

Pilnuj, niech Marszu Zmarłych nie zagrają
Nad wszystkimi, co w Madingley zostają
Byli młodzi i po staremu weseli
Grajcie to, czego oni słuchać by chcieli:
Melodie Dorseya, piosenki Binga,
Glenna Millera i jego swinga
Może tak będzie, że krzyże pląsają
Wraz z tymi, co w Madingley zostają




4

Oglądany: 20643x | Komentarzy: 30 | Okejek: 120 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało