Litwa to kraj, z którym jesteśmy bardzo mocno związani
historyczną przeszłością… a pomimo tego niezbyt dzisiaj znany i raczej
rzadko odwiedzany przez turystów.
Samozwańcze republiki nie mają ostatnimi czasy dobrej prasy. Kojarzą się z różnego rodzaju działaniami wywrotowymi. Na ich tle samozwańcza
Republika Užupis stanowi miłą odmianę.
Zarzecze to historyczna i artystyczna dzielnica Wilna, która w 1997 roku postanowiła… ogłosić niepodległość. Spisała konstytucję, mianowała prezydenta, powołała ministrów, a nawet utworzyła armię, która liczyła solidne jedenaście osób.
Oczywiście
Republika Zarzecza nie jest uznawana przez żadne inne państwo – nawet Rosję. Zresztą jej „obywatele” także nie domagają się żadnych szczególnych praw – a to, że na Dzień Niepodległości wybrano 1 kwietnia sugeruje, że to nie efekt autonomicznych zapędów, a po prostu oryginalny performance artystyczny.
Są na świecie ludzie, którzy z jakiegoś powodu tęsknią za Związkiem Radzieckim. Niektórym kojarzy się z czasem dzieciństwa, inni usłyszeli o nim na lekcjach historii i są ciekawi, jak tak naprawdę wyglądało życie w
republikach socjalistycznych. Otóż jest okazja, by się o tym przekonać –
w tematycznych parkach poświęconych ZSRR, których na Litwie funkcjonuje co najmniej kilka.
Wizyta w dowolnym z nich jest specyficznym doświadczeniem. Trzeba liczyć się z
konfiskatą posiadanego przy sobie dobytku (mając nadzieję na jego zwrot przy wyjściu z parku), koniecznością założenia na siebie zapleśniałych płaszczy, obowiązkowym przesłuchaniem oraz… nauką hymnu państwowego ZSRR. Chętnych na odwiedziny nie brakuje, choć kto raz się tam wybrał, raczej szybko przestawał tęsknić za „słusznie minionymi” czasami.
Obwód Kaliningradzki z technicznego punktu widzenia pozostaje jedynym miejscem bezpośredniego kontaktu z Federacją Rosyjską… choć wcale nie musiało tak być. W latach 50. ubiegłego stulecia
Chruszczow proponował, by przyłączyć Kaliningrad do Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (istniejącej od 1940 do 1990).
Na tę specyficzną propozycję nie przystał jednak Antanas Sniečkus, ówczesny lider Komunistycznej Partii Litwy. Swoją
odmowę motywował niechęcią do zburzenia etnicznej jednorodności kraju. Mógł mieć na myśli coś więcej, biorąc pod uwagę fakt, że niewiele osób przeprowadzało się do Obwodu Kaliningradzkiego z własnej woli. Duża część została tam wysłana przymusowo – i zdecydowanie nie była to elita intelektualna, a raczej ludzie z różnych względów niepożądani, np. niewykształceni lub uzależnieni od alkoholu.
Choć powyższy nagłówek mógłby równie dobrze dotyczyć pozimowego stanu nawierzchni ulic w polskich miastach, chodzi tym razem o coś innego. O
kūlgrindos, czyli jedną ze zdecydowanie najciekawszych litewskich specjalności, którą notabene „zaobserwować” można również w sąsiadujących z Litwą miejscach. Dlaczego „zaobserwować”? A dlatego, że fenomen polega na tym, by… nie dało się jej obserwować. Ale do rzeczy…
Kiedy bagna zamarzały, okoliczni mieszkańcy
układali na lodzie kamienne ścieżki. Gdy zaś bagna po pewnym czasie rozmarzały, ścieżki znikały co prawda pod powierzchnią, ale nie na tyle głęboko, by nie dało się po nich chodzić. Pozostawały więc niewidoczne dla tych, którzy nie wiedzieli o ich istnieniu. Dlatego
kūlgrindos służyły Litwinom jako skróty np. pomiędzy miejscowościami w sytuacjach, kiedy należało chronić się przed wrogiem.
Co się stało z prawdziwą
Bursztynową Komnatą – nie wiadomo. Jej kopię oglądać można w Carskim Siole, 25 kilometrów od Sankt Petersburga. Ale aby otoczyć się bursztynem, nie trzeba wcale udawać się aż tak daleko. Nieco inna, ale z pewnością także ciekawa atrakcja znajduje się w
Atostogų parkas, mały kawałek na północ od Kłajpedy.
W tamtejszym spa
uruchomiono pierwszą na świecie bursztynową saunę. Pomieszczenie ma 22 metry kwadratowe, a do jego wykończenia zużyto 3 tony bałtyckiego bursztynu. Na ile
zdrowotne korzyści z przebywania w bursztynowej saunie różnią się od tych w zwyczajnej – trudno powiedzieć. Niemniej jednak doświadczenie na pewno jest ciekawe i bądź co bądź zupełnie odmienne.
Kto nigdy nie zgubił ważnego papieru, niech da znać w komentarzach… i przygotuje się na to, że nikogo to nie obchodzi ;). Wróćmy jednak do naszych północno-wschodnich sąsiadów, którzy
16 lutego 1918 roku podpisali akt niepodległości Litwy. Nie był to długi dokument – mieścił się, wraz z podpisami, na jednej stronie. I być może to sprawiło, że
wkrótce po podpisaniu zaginął.
Przez niemal sto lat jego nieobecności wysnuto różne teorie dotyczące tego, co mogło się stać. Jedni podejrzewali, że zniszczyły go pszczoły po tym, jak ukryto go w ulu. Inni sugerowali, że musiał zostać wsunięty między kartki jakiejś książki i zapomniany. Prawda okazała się zupełnie inna. W 2017 r. litewski badacz – dziś europoseł – udał się do Berlina, chcąc obejrzeć niemiecką kopię aktu. Ku swojemu jakże miłemu zaskoczeniu,
znalazł tam również niewidziany od 99 lat oryginał.
Jeśli ktokolwiek jeszcze traktuje Eurowizję poważnie, to… z całą pewnością nie Litwini. A może po prostu lubują się w nieszkodliwym „trollowaniu”? Wspomnieć warto
występ Litwy na Eurowizji w 2006 roku, na którą to wysłana została grupa LT United – założona zresztą specjalnie w tym celu. Utwór też był interesujący. W
We are the winners czekają takie linijki jak „jesteśmy zwycięzcami Eurowizji”, „głosuj na zwycięzców”. Afirmacja okazała się jednak tylko częściowo skuteczna, bo Litwini tamten konkurs zakończyli ostatecznie na 6. miejscu – i tak niezłym.
Ten sam
utwór doczekał się również swojej piłkarskiej wersji przygotowanej na Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Litwini ponownie ogłosili się zwycięzcami… i ani trochę im w tym nie przeszkadzał fakt, że do turnieju nawet się nie zakwalifikowali. Jak się okazuje, zwycięstwo nosi się w sercu – a nie w nogach.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą