W czasach, kiedy na ringu ścierają się ze sobą patostreamerzy,
lewicowi poeci i aspirujące do roli wpływowych mentorek
przedstawicielki najstarszego zawodu świata, brakuje nam takich
mistrzów jak Bruce Lee. Ludzi, którzy wynieśli okładanie się po
mordach do rangi sztuki. Ten mały, żylasty zabijaka jest martwy od
prawie połowy wieku, a jego legenda ciągle rośnie. Jednym z
jej kluczowych elementów jest mnóstwo mitów i nieprawdopodobnych historii, które na temat Lee krążą.
Przyjrzyjmy się niektórym z nich.
Gdy Bruce ukończył edukację na wyższej uczelni w Seattle, liczącym sobie 23 lata
młodzieńcem zainteresowała się armia. W tamtym czasie trwała rekrutacja żołnierzy, którzy mieli zostać wysłani do Wietnamu.
Faktem jest, że Lee został jednak odrzucony podczas komisji
lekarskiej.
Nie wynikało to jednak z tego, że późniejsza gwiazda
kina była słaba fizycznie. Nic z tych rzeczy – Bruce praktycznie
całe życie był w świetnej formie. Powód był tu zupełnie inny.
Otóż młody rekrut miał pewną przypadłość, która przekreślała
jego „karierę” w wojsku. Mowa o wnętrostwie, czyli o wadzie
rozwojowej objawiającej się tym, że jedno z jąder pozostaje w
jamie brzusznej, a nie w mosznie.
Wnętrostwo nie
prowadzi jednak do zaburzeń hormonalnych, bezpłodności czy
potrzeby stymulowania się anabolikami, aby nabrać masy mięśniowej.
Mimo to do dziś trwają dyskusje, czy gwiazda „Wejścia smoka”
przypadkiem nie wspomagała się sterydami lub zastrzykami z
testosteronu.
Oglądając filmowe
pojedynki Małego Smoka, można odnieść wrażenie, że ma się do
czynienia z tańcem, a nie z walką. Lee zapałał
taką samą miłością do pląsania na parkiecie, jak i do
mordobicia. W latach 50. świat oszalał na punkcie kubańskiego
tańca cha-cha wywodzącego się z rumby i mambo. Moda ta trafiła
także do Hongkongu, gdzie szybko zachwyciła się nim lokalna
młodzież. Małoletni Bruce, który w tamtym czasie uczył się już
kung-fu pod czujnym okiem Ip-Mana, a nawet wygrywał medale na
sportowych, międzyszkolnych turniejach bokserskich,
szybko złapał
„czaczowego” bakcyla i już w 1958 roku wygrał duży, krajowy
konkurs.
Podobno później,
będąc już wielką gwiazdą kina kopanego, Lee nadal trzymał w
swoim portfelu kartki z notatkami zawierającymi opisy aż 108
różnych kroków tanecznych.
Prawdziwą
trampoliną dla aktorskiej kariery Lee była jego rola w realizowanym przez telewizję ABC serialu „Green Hornet”. Produkcja ta
najpierw jednak miała swoją premierę jako cykl radiowych
słuchowisk, których to popularność sprawiła, że w latach 40.
powstały dwa kinowe seriale o przygodach zamaskowanego bohatera i
jego azjatyckiego pomagiera. Najbardziej jednak znaną odsłoną
perypetii „Green Horneta” jest telewizyjna wersja, w której
rolę Kato – wspomnianego pomocnika tytułowego herosa, zagrał
Bruce Lee.
W 1966 roku, kiedy
premierę miał ten serial, na domowych ekranach brylował też inny
zamaskowany kizior. Mowa o Batmanie, w którego postać wcielał się
Adam West! Obie produkcje często były do siebie porównywane. Tym bardziej że za ich powstanie odpowiadała ta sama stacja telewizyjna. W końcu
więc powstał odcinek „Batmana”, w którym spotykają się
bohaterowie obu hitów i… zaczynają tłuc się ze sobą. Podczas
gdy Mroczny Rycerz staje do pojedynku z Green Hornetem, ubrany w
waginosceptyczne spodenki Robin (w tej roli Bruce Ward) okłada się
z Kato.
Według pierwotnego
planu przydupas Nietoperka miał złoić skórę Kato, jednak Lee
przeczytawszy scenariusz, rzekł krótko:
„Nie zrobię tego” i
odmaszerował, nie dając nawet dojść do słowa producentom serialu.
Trzeba więc było szybko zmienić ten element fabuły, aby pojedynek
zakończył się przed jednoznacznym wyłonieniem zwycięzcy.
Warto dodać, że
Bruce Ward był uzdolnionym karateką i posiadaczem czarnego pasa w
tej dyscyplinie.
Ta intrygująca
historia została przytoczona przez magazyn Esquire niedługo po
premierze filmu „Dawno temu w Hollywood”. Otóż Bruce Lee,
oprócz występów przed kamerą, prowadził też personalne
treningi, a jego klientami były największe gwiazdy kina. Za
godzinne spotkanie Lee pobierał ponoć opłatę w wysokości 1000
dolarów! Uczył on technik walki zarówno Steve’a McQueena, jak i samego Jamesa Coburna. Na lekcje wpadał też do niego Roman Polański i
jego żona Sharon Tate.
W 1969 roku członkowie sekty Charlesa
Mansona dostali się do domu polskiego reżysera i dokonali krwawej
rzezi na obecnych tam osobach.
Jedną z ofiar była ciężarna
wówczas Sharon.
Parę miesięcy po
tej tragedii Polański wrócił do treningów u boku Bruce’a.
Podczas jednego z nich Lee wspomniał reżyserowi o swoich…
okularach. Mistrz zgubił je i absolutnie nie mógł sobie
przypomnieć, gdzie się one podziały. To, z pozoru niewinne,
wyznanie sprawiło, że Polański zaczął łączyć pewne fakty.
Otóż na miejscu zbrodni w jego domu policja znalazła czyjeś
okulary. Podobno twórca „Dziecka Rosemary” miał absolutną
obsesję na ich punkcie i za punkt honoru postawił sobie znalezienie
ich właściciela. Kupił nawet specjalne urządzenie, za pomocą
którego sprawdził, jaką wadę wzroku miała osoba, która okulary
te nosiła.
Kiedy więc Bruce opowiedział o swojej zgubie,
Polański
nabrał pewnych podejrzeń. Nie chciał jednak niczego dać po sobie poznać i
zaproponował swemu nauczycielowi, że zabierze go do znajomego okulisty, który zbada mu wzrok i przepisze nowe patrzałki. Lee, nie
spodziewając się tego, że polski reżyser bierze pod uwagę jego
udział w morderstwie swej żony, z chęcią udał się z nim do
lekarza. Na szczęście okazało się, że wada wzroku Bruce’a nie
zgadzała się z wadą posiadacza okularów, które znaleziono w
pobliżu zwłok Tate…
Mało kto miał
okazję napić się z tym gwiazdorem piwka, bo Lee stronił od
alkoholu, twierdząc, że prowadzi zdrowy tryb życia, a do tego
napoje wyskokowe są paskudne w smaku. Co zaskakujące – w 2013
roku firma Johnny Walker Whiskey wypuściła na chiński rynek
reklamę swojego produktu, w której to dzięki CGI ożywiono
zmarłego cztery dekady wcześniej gwiazdora! Efekt był... no powiedzmy – taki sobie.
Według biografów
mistrza, Bruce pił bardzo rzadko i zazwyczaj kończyło się to źle.
Po kilku łykach dowolnego alkoholu Lee robił się czerwony na
twarzy oraz zaczynał się intensywnie pocić i mieć nudności.
Znany kickbokser Joe Lewis wspominał, że podczas wizyty w jego
domu aktor napił się lekkiego koktajlu przygotowanego przez żonę
gospodarza,
a następnie efektownie się porzygał. Można by się
śmiać, że Lee był kozakiem tylko w kwestiach spuszczania łomotu,
ale już w temacie prawdziwego „męskiego” sportu, jakim jest
chłeptanie procentów, gwiazdor ssał po całości.
Prawda jest
jednak taka, że za alkoholową awersją Bruce’a stała nie jego
„słaba głowa”, ale… genetyka. Okazuje się bowiem, że aż
40% Azjatów ma duży problem z metabolizmem alkoholu. Odpowiada za
to genetyczna mutacja, która objawia się brakiem aktywności
jednego z enzymów uczestniczących w tym procesie. W rezultacie u
osoby z taką przypadłością podczas przyjmowania procentowego
napoju momentalnie odkłada się aldehyd octowy, a towarzyszą temu
procesowi silne nudności, wystąpienie reakcji alergicznej i
zaczerwienienie twarzy.
Według badaczy z
Chińskiej Akademii Nauk mutacja ta mogła się wykształcić w
momencie, kiedy pierwsi rolnicy na tamtych ziemiach zaczęli uprawiać
ryż, z którego, jak wiadomo, można też produkować napój
alkoholowy. Najwyraźniej natura chciała chronić Chińczyków przed
zgubnym nałogiem…
Jakkolwiek
dziwacznie by to nie brzmiało – Lee naprawdę przeszedł taką
procedurę. Aktor był wielkim perfekcjonistą i w swoje popisy przed
kamerą wkładał bardzo dużo fizycznego wysiłku. A ten zawsze
idzie w parze z litrami wylanego potu. Gwiazdor uważał jednak, że mokre plamy pod
pachami są nieestetyczne i że nie chciałby, aby te odwracały
uwagę widzów od jego kopniaków i wyskoków.
W 1973 roku Bruce
skorzystał z pomocy chirurga, który usunął jego gruczoły potowe
znajdujące się pod pachami. W ten sposób Lee miał z głowy
problem obleśnych plam, ale także utrudnił swojemu
organizmowi możliwość ochładzania ciała,
co w przypadku tak
wysportowanego mężczyzny, jak Bruce Lee, było tylko proszeniem się
o kłopoty.
Parę tygodni przed
śmiercią gwiazdor stawił się w studiu, aby dograć ścieżki
dialogowe do „Wejścia smoka”. Technicy, nie chcąc, aby na taśmie
zarejestrowały się zakłócenia, wyłączyli klimatyzację w
pomieszczaniu. W rezultacie temperatura podniosła się. Po 30
minutach przebywania w duchocie Bruce stracił przytomność i trafił
do szpitala, gdzie stwierdzono u niego potężny obrzęk mózgu. Mało
brakowało, a tego dnia Lee straciłby życie.
Chociaż popularna
teoria mówi, że w śmierć Bruce’a zamieszani byli mnisi z
Shaolin, którzy wykończyli gwiazdora „ciosem wirującej pięści”,
to według współczesnych biografów za jego zgon mogła odpowiadać
wspomniana procedura chirurgiczna. 20 lipca 1973 roku w Hongkongu
panował nieznośny upał – 32 stopnie w połączeniu z wysoką
wilgotnością powietrza sprawiły, że
Bruce dostał kolejnej
zapaści. Jego kochanka Betty Ting Pei dała mu środek
przeciwbólowy, po przyjęciu którego Lee zasnął. Z drzemki już
się nie wybudził.
Sekcja zwłok aktora
wykazała, że ten był odwodniony, a jego mózg miał silny obrzęk, co może wskazywać na śmierć w następstwie udaru cieplnego.
Mimo że Lee zmarł podczas pracy na planie „Gry śmierci, to film ten nakręcono do końca, a miejsce mistrza zajął dubler z topornie nałożonym na oblicze zdjęciem twarzy przedwcześnie zmarłej gwiazdy. Twórcy tej produkcji byli nawet na tyle bezczelni, że
umieścili w swoim dziele autentyczne zwłoki gwiazdora.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą