Kto by pomyślał, że od pierwszej emisji The Flintstones upłynęło już ponad 60 lat!
Wydawałoby się, że amerykańskich Flintstonów i polskie Miodowe lata dzieli wszystko… i na pozór rzeczywiście tak jest. Tymczasem oba seriale mają ten sam pierwowzór – bazują na
The Honeymooners, które oryginalnie emitowane były w latach 1955-1956, a więc jeszcze chwilę przed debiutem Flintstonów (1960-1966). Miodowe lata – w pierwszych seriach – były niemal bezpośrednią adaptacją. Flintstonowie natomiast wzorowali poszczególne elementy na
The Honeymooners.
The Flintstones i
The Honeymooners łączy jeszcze jedno – osoba scenarzysty. Duet Hanna-Barbera zdecydował się na zatrudnienie jednej z osób, które odpowiedzialne były za scenariusz do
The Honeymooners. Nie był to dobry pomysł. Jak przyznał później Joe Barbera, „zapłacili mu 3000 dolarów i okazał się… okropny”. Wszystko przez to, że scenarzysta koncentrował się wyłącznie na dialogach. I o ile ta koncepcja miała sens w przypadku scen odgrywanych przez żywych aktorów, którzy mieli dzięki temu większe pole do popisu, o tyle dla serialu animowanego okazała się zupełnie niewystarczająca. Flintstonowie potrzebowali czegoś więcej.
Nie od razu Rzym zbudowano, nie od razu też Flintstonowie zyskali swoje nazwisko. Pierwotnie Joe Barbera planował, by nazwisko głównych bohaterów, a zarazem tytuł serialu brzmiał
The Gladstones… po czym uznał, że
The Flagstones wygląda lepiej. Ta wersja jednak również upadła – a to dlatego, że istniała już seria komiksów o tym właśnie tytule. Ostatecznie zdecydowano się więc na Flintstonów, ale w 1959 roku z tymczasową nazwą nakręcono 90-sekundowy pilot, który nie ujrzał światła dziennego – aż do 1994, kiedy znaleziono go w jednym z nowojorskich magazynów.
Ponieważ
The Flintstones byli serialem animowanym, ich twórcy mogli pozwolić sobie na dużą dowolność w kreowaniu filmowej rzeczywistości. Jeden z rysowników, Ed Benedict, miał dość realistyczną wizję tego, jak mogliby wyglądać jaskiniowcy – zarośnięci, rozczochrani, w pewien sposób prymitywni. Ten pomysł nie spodobał się jednak Barberze, który miał we wszystkich kwestiach ostateczne zdanie – i tym samym Flintstonowie zostali w znaczny sposób ucywilizowani. Wizualna batalia potrwała jeszcze trochę. Dążącemu ku maksymalnej prostocie producentowi przeciwstawiali się rysownicy lubiący od czasu do czasu dodać to tu, to ówdzie „coś ekstra”.
Skąd się wzięło słynne „Yabba-dabba-doo”, które chyba każdy kojarzy z Fredem Flintstonem? O to trzeba by było zapytać samego Alana Reeda, który – nawet jeśliby żył – prawdopodobnie sam nie umiałby udzielić dokładnej odpowiedzi. Wspominał tylko o inspiracji swoją matką, która miała w zwyczaju mówić „a little dab’ll do ya”, które jednak od „Yabba-dabba-doo” jest dość odległe. W każdym razie według oryginalnego pomysły okrzyk miał brzmieć zupełnie zwyczajnie – „Yahoo!”. Wtedy Reed, który podkładał głos Fredowi, zapytał, czy może w zamian powiedzieć coś innego… I to był jeden z wielu strzałów w dziesiątkę, które sprawiły, że serial zaskarbił sobie taką sympatię.
Kiedy Flintstonowie debiutowali na amerykańskim małym ekranie, realia były znacząco inne od współczesnych. Gdy zaś sponsorem serialu została firma Winston produkująca papierosy, scenarzyści nie mieli żadnych obiekcji przed umieszczeniem scen, w których Fred i Barney robią sobie „przerwy na dymka”, rzucając przy okazji reklamującymi Winston sloganami. Dość szybko jednak sytuacja się zmieniła, w USA wprowadzono nowe regulacje – zobowiązujące do umieszczania bardziej obrazowych ostrzeżeń na opakowaniach papierosów i zakazujące ich reklamy w radiu i telewizji. Wtedy też Fred z Barneyem „przerzucili się” na sok winogronowy Welch.
Swój ogromny udział w sukcesie Flintstonów ma Mel Blanc, nie bez powodu nazywany
człowiekiem tysiąca głosów. W serialu to jego ustami przemawiał Barney, ale nie tylko – Blanc odpowiadał również za głos Dino i różnych innych postaci. I zdecydowanie nie był zwyczajnym aktorem. Swojej pracy nie porzucił nawet w 1961 roku po czołowym wypadku samochodowym, który na ponad dwa miesiące uziemił go w szpitalu. Leżąc na łóżku, podłączony do aparatury… nagrał łącznie około czterdziestu odcinków. Pewien warszawski prawnik z całą pewnością byłby dumny.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą