Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Dwa różne filmy - to samo uniwersum! W jaki sposób udało się połączyć te filmowe rzeczywistości?

109 716  
254   31  
Czasem filmowcy potrafią bardzo sprytnie przemycić do swych dzieł wątki, które często umykają naszej uwadze. Te drobne, teoretycznie mało znaczące elementy mają niekiedy ogromną wartość. Niczym niepozorne furteczki łączą one bowiem rzeczywistość oglądanego przez nas filmu ze światem znanym z zupełnie innej wydawać by się mogło absolutnie nie związanej z nim produkcji. O ile dla niezbyt wymagającego widza te intrygujące zabiegi nie mają większego znaczenia, to już dla wytrawnego kinomana są to bezcenne perełki!

„Gwiezdne wojny” i „E.T.”

Tu zaskoczenia raczej nie będzie. Nie od dziś wiadomo, że George Lucas i Steven Spielberg to stare ziomki, które niejeden raz ze sobą współpracowały. Twórca serii o Indianie Jonesie miał ponoć nawet nakręcić „Powrót Jedi”, ale ostatecznie na reżyserskim stołku zasiadł wówczas Richard Marquand.
Tymczasem Spielberg w dalszym ciągu mocno związany jest z „Gwiezdnymi wojnami”. W połowie lat 70. zarówno on, jak i Lucas pracowali nad filmami SF. Pierwszy z nich realizował „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, natomiast drugi - „Nową nadzieję”. George twierdził, że to film jego kumpla zarobi więcej forsy, natomiast Steven upierał się, że produkcja Lucasa ma większy potencjał na bycie kasowym hitem. Panowie założyli się więc, a zwycięzca miał dostać 2,5% z dochodów danego filmu. Spielberg wygrał i do dziś zbija kokosy na dziele kolegi.


Nie jest żadną tajemnicą, że Lucas w niesławnym wśród fanów „Mrocznym widmie” umieścił na drugim planie całe stadko istot tej samej rasy, której reprezentantem był bohater filmu „E.T.”. Nie był to jednak pierwszy trop łączący oba kinowe światy. We wspomnianej produkcji Spielberga sympatyczny kosmita spotyka przebranego w kostium Yody dzieciaka udającego się na halloweenową zabawę. Na jego widok przybysz z innej planety wyraźnie rozemocjonowany krzyczy: „Dom! Dom!”.


Lucas poprosił swojego przyjaciela, aby ten dał parę sekund czasu ekranowego postaci sędziwego, uszatego mędrca, a w zamian on zobowiązał się umieścić w kolejnej części gwiezdnowojennej sagi fajtłapowatego kosmitę znanego z „E.T.”. Ten ostatni musiał czekać swój występ całe 17 lat!

„Jackie Brown” i „Co z oczu, to z serca”

Oba filmy bazują na książkach autorstwa Elmore’a Leonarda, jednak historie opowiedziane w obu powieściach nie mają ze sobą żadnych wspólnych wątków, więc również i film Tarantino z 1997 roku oraz zrealizowana niedługo potem produkcja Soderbergha nie powinny w żaden sposób łączyć swoich historii. A jednak stało się inaczej.


Soderbergh bardzo chciał, aby w jego filmie pojawiła się postać granego przez Michaela Keatona agenta Raya Nicolette – jednego z bohaterów „Jackie Brown”. Chęć tę wyrażał również i sam aktor. Dzięki pomocy Quentina Tarantino reżyser dostał zielone światło i bez martwienia się o prawa autorskie mógł wpleść w akcję swojej adaptacji książki Leonarda znanego już widzom agenta FBI. W „Co z oczu, to z serca” pojawia się on na moment jako chłopak bohaterki granej przez Jennifer Lopez.


„Obcy” i „Łowca androidów”

Wprawdzie oba te klasyczne już dzieła kina SF wyreżyserował Ridley Scott, jednak trudno się w nich doszukiwać wspólnych elementów. Jak by nie patrzeć - każda z tych produkcji traktuje o zupełnie różnych wydarzeniach. A jednak wiele wskazuje na to, że mimo wszystko akcja tych filmów ma miejsce tym samym uniwersum.

Czy to tajemniczy "inżynier" z "Prometeusza"?

Połączenie obu światów miało miejsce na przykład w dodatku do „Prometeusza”. Pojawia się tam wiadomość od CEO Weyland Corporation. Peter Weyland, bo o nim mowa, wyjawia tam, że kiedyś pracował dla człowieka, co to chciał przejąć kontrolę nad światem produkując sztucznych ludzi, których odróżnienie od prawdziwych przedstawicieli naszego gatunku graniczyło z cudem. Mężczyzna ten wszczepiał swoim tworom sztuczne wspomnienia i pragnął być kimś na miarę boga-stwórcy.
Ten krótki opis brzmi niczym dość dokładne przedstawienie doktora Eldona Tyrella – założyciela znanej z „Blade Runnera” korporacji zajmującej się produkcją androidów!


A taką ciekawostkę znaleźć można w dodatkach do wydanej w 1999 roku na DVD wersji "Obcego".

„Łowca androidów” i „Żołnierz”

Porównywać oba te filmy to tak, jakby zestawić ze sobą najdroższy kawior i ordynarnego ziemniaka. Pierwsza z tych produkcji uchodzi za ponadczasową perłę kinematografii, natomiast druga to dość przeciętny, niezbyt ambitny twór SF, o którym dość szybko się zapomina. Tymczasem oba filmy mają ze sobą wiele wspólnego, a wręcz można by rzec, że w pierwotnym założeniu „Żołnierz” miał być sequelem dzieła Ridleya Scotta. A to za sprawą Davida Peoplesa – człowieka, który po tym, jak Scott i Hampton Fancher nie mogli dogadać się podczas prac nad scenariuszem "Łowcy androidów", został zatrudniony, aby go dokończyć. To również on napisał scenariusz do „Żołnierza”.


W jednej ze scen produkcji z Kurtem Russellem pojawia się dość łatwy do zauważenia pojazd znany z „Blade Runnera”, czyli tak zwany Spinner. Nie jest to jednak jedyny element łączący te dwa filmy.



Pamiętacie słynny, przedśmiertny monolog Rutgera Hauera? Przypomnijmy: „Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące nieopodal ramion Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile zostaną stracone w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać”.
W usuniętych scenach z „Żołnierza” na ekranie podziwiać możemy zarówno wspomnianą bitwę, w której biorą udział szturmowce, jak i tajemnicze wrota Tannhausera. Ta ostatnia nazwa pojawia się jednak na komputerze monitora, jako lista akcji, w której brał udział Todd – tytułowy bohater tego filmu. Kto podejmie się wyłowienia innych nawiązań do kultowych klasyków SF?


„American Psycho” i „Żyć szybko, umierać młodo”

Różnica między tymi produkcjami jest olbrzymia. Jedna to opowieść o bankierze, który po godzinach pracy wyładowuje się brutalnie mordując ludzi, druga zaś to nieco lżejsza w formie historia młodego gościa i jego miłosnych perypetii. To co łączy psychopatę w idealnie skrojonym garniturze i sprzedającego dragi lekkoducha z „Żyć szybko, umierać młodo” to nazwisko – jeden zwie się Patrick Bateman, drugi zaś – Sean Bateman. Czy to jednak wystarczy, aby uznać, że panowie są spokrewnieni? Oczywiście, że nie.


Sprawa nabiera jednak kolorów, gdy przyjrzymy się książkowym pierwowzorom tych filmów. Obie powieści wyszły spod pióra tego samego autora – Breta Eastona Ellisa. W „American Psycho” Sean odwiedza swego starszego brata Patricka, który szczerze za nim nie przepada. W filmie po prostu zrezygnowano z tego fragmentu, co oczywiście w żaden sposób nie zmienia faktu, że bohaterowie dwóch różnych filmów mają tę samą matkę.

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6
9

Oglądany: 109716x | Komentarzy: 31 | Okejek: 254 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało