Ale od początku. Nie będę ukrywał, że na imprezę zaproszenia dostałem. Z racji tego, że prowadzę Motokillera uznano, że jestem godny. I bardzo dobrze się stało, bo impreza była GENIALNA!
I od razu z góry przepraszam za czasami zbyt entuzjastyczne opisy, ale kocham motoryzację, a piękne auta powodują u mnie taki sam zaciesz, jak bębenek u dzieciaka, tudzież jak radość u nastolatka, który po raz pierwszy mógł zobaczyć piersi na żywo, bo mu je koleżanka pokazała. Na miejsce zajechałem z kolegą i jego dziewczyną koło południa. Nic szczególnego się nie działo, bo
ceremonia otwarcia była zapowiedziana na 14:30 (ale i tak się opóźniła). Dlatego też mieliśmy trochę czasu, by wejść do hali i pozwiedzać wystawę statyczną. Kilka fajnych aut było, ale me oczy od razu skierowały się ku
Calibrze Tsunami, którą opisywałem tutaj.
Od chwili opisu wzrosła jej moc do skromnych 2200 KM. Nie zawsze widzi się auto z dwoma 1100-konnymi silnikami R32. A ponieważ
właściciela znam, to otworzył drzwi i pozwolił sfotografować jak wygląda auto do drag race od środka. I tą wiedzą dzielę się z Wami. Wygląda właśnie tak:
Drugim fajnym autem był Golf IV R32. Oryginalny
R32 z DSG, a wyszło takich ponoć tylko 500 sztuk. Więc było co oglądać. Właściciel Tsunami śmiał się, że jego Calibra zderzyła się z dwoma takimi pod remizą i ukradła im silniki. Niemniej Golfik zarządził. Taki niepozorny wariat.
Była też przepiękna
Sierra Cosworth (mam słabość do tego auta) w pięknym białym perłowym kolorze i
Audi 80 cabrio z oryginalnym hardtopem Kamei. Taki psikus. Krótką rejestrację tłumaczy blenda USA z tyłu auta.
Następnie
udałem się do Paddocku, gdzie podziwiałem fury, które za parę godzin będą głównymi aktorami w przedstawieniu. Były takie:
I takie (to akurat fura Kuby Przygońskiego)
I było to:
Wiadomo, że
przyciągnęło moją uwagę od razu. Skierowałem się tam i od razu stwierdziłem:
- Dodge Charger, very good car!
A co, po angielsku, pokazałem, że niby umiem. Kierowca miał to samo zdanie, troszkę podpytałem, wyszło, że
skrzydło tylne nie jest z Daytony, tylko sami dorabiali na wzór tego z Daytony, silnik jaki tam jest to
całkiem współczesne 5.7 litrowe HEMI o mocy mi nieznanej. Kierowca auta
Alexandre Claudin widząc, że się tym interesuję dał mi plakat z autografem. Co najlepsze był to ostatni plakat. A autograf to te mazy za tylnym skrzydłem.
Więc jak już go wziąłem do łapy, to nie byłbym sobą i coś od siebie dodać musiałem. Bo
oczywiście ugryzienie się w jęzor nie leży w moim stylu, zatem powiedziałem:
- Beautiful and good car, but... Challenger is better! Bye!
I pomachałem rączką jak niewiniątko. Alexandre
pogroził mi palcem i zaczęliśmy się śmiać. Wiadomo, że
Challenger rządzi. Niemniej Charger to potężna maszyna. Ten konkretny jest z roku 1968. I naprawdę byłem ciekaw jak taki
kolos o długości 530 cm poradzi sobie na torze.
A ponieważ zbliżała się godzina 14:30, ruszyłem do trybun. Miałem bilety standard i byłem bardzo zadowolony, bo
trybuny dla normalnych były rozmieszczone genialnie. I tu nastąpił zgrzyt.
Brak podjazdów. Niemniej porządkowi szybko ogarnęli organizatora, a ten zaczął się tłumaczyć, że przeprasza, że
miały być tu najazdy dla wózków z podniesieniem i że nie ma, bo ci od trybun nie ogarnęli tematu. Powiedziałem mu zatem, że nic nie szkodzi, że przywykłem i ja to najchętniej przykleił bym sobie
nos do barierki i wąchał dym z palenia kapora i podziwiał wszystko z bliska. A najlepiej to niech ze mnie
dodatkową przeszkodę zrobią, bo będę wtedy najbliżej i będę najszczęśliwszy. Niestety organizator pomysł z przeszkodą z bliżej mi nieznanych powodów
odrzucił od razu, a za siedzenie za barierkami też się nie zgodził, bo
tam mieli miejsca ci z biletami fan. Czyli tymi najtańszymi. Natomiast stwierdził, że w drodze wyjątku weźmie mnie i opiekuna na trybuny VIP. Bo tam są szerokie schody i duże przejście za krzesełkami i tam mnie można wcisnąć. I musiałem się pożegnać z myślą o
łapaniu zdzieranego kapora na twarz, a przywitać z myślą o zajęciu miejsc tam, gdzie elita. I powiem szczerze. Jak chcecie widzieć wszystko i dobrze, to kupujcie bilety standardowe albo nawet te stojące. Wtedy jesteście tam, gdzie jest akcja. A VIP-y mają miejsca tam, gdzie blisko do cateringu i tam, gdzie cicho jest. No, ale umówmy się, na takie imprezy
nie jeździ się, by podziwiać jak w ciszy jabłka rosną. Co do dodatków vipowskich, to koszulki dostawali dodatkowo i catering był, jakieś ciasteczka, kawa, herbata i energetyk Monstera. Natomiast zwykli ludzie dostali to, co na zdjęciu.
Koszulki mogli sobie kupić, a parę metrów dalej stały
food trucki z hot dogami, pizzą, hamburgerami, frytkami i napojami oraz kawą i herbatą i z czym dusza zapragnie. A ceny były naprawdę przyjemne od 15 zł za mega wypasionego hot doga, poprzez 20-25 za hamburgery, skończywszy na 40 zł za ogromniastą pizzę. A wszystko było tak smaczne i tak pachniało, że stwierdzam uczciwie:
prawdziwymi VIP-ami byli ci z najtańszymi biletami. Mieli blisko na paddock, do dobrego żarcia, do wystawy statycznej oraz... byli najbliżej akcji. A działo się sporo. Ja z miejsc VIP-owskich miałem taki widok na jeden z torów:
I stwierdziłem, że te VIP-y to nieźli cierpiętnicy. Muszą się tak męczyć, by inni doskonale się bawili. Ogarnąłem tor swym
wprawnym okiem znawcy (taaa, jasne znawcy), zobaczyłem, co kierowców czeka i zawyrokowałem do kolegi:
- Na tym torze 200 KM w dobrze zestrojonym aucie z napędem na tylną oś wystarczy.
Kolega upierał się, że 200 KM to za mało, a optymalna ich liczba to 300 - 450 KM. Ja uważałem inaczej.
200 KM w lekkim zwinnym aucie pozwoli wykorzystać jego możliwości do granic bez obawiania się o to, czy tylna oś nie ucieknie. Można jechać z gazem w podłodze, na limicie i czerpać frajdę z jazdy. W mocniejszych autach trzeba będzie dodatkowo walczyć z trakcją. Ceremonia otwarcia, przejazd kolumny samochodów i ujrzałem ją.
Moją faworytkę. Piękna jest: Ups! Nie to zdjęcie. Nieważne. Chodziło o to auto, dziewczyny wszystkie były śliczne:
Powiedziałem kumplowi, że jeżeli kierowca nie przesadził z mocą,
to właśnie 200 KM w takim aucie może sporo namieszać. Kolega był innego zdania, bo kibicował temu kierowcy:
Ten jegomość to prawdziwa legenda driftu -
Daigo Saito. I do pojedynku tych dwóch aut doszło, ale o tym później. Jeśli idzie o auta 4x4, to tu kibicowałem
Petterowi Solbergowi. Przedstawiać pana chyba nikomu nie trzeba, bo jest to legenda WRC. A miał to być jego pożegnalny GRiD.
Zawody miały się rozgrywać w trzech konkurencjach. Auta z
napędem na tylną oś, auta z napędem na obie osie i Smoke&Style, czyli efektowny przejazd z masą dymu. Są dwa tory, jeden jest lustrzanym odbiciem drugiego. Liczy się łączny czas z przejazdów po torze lewym i prawym. Za ominięcie lub dotknięcie przeszkody liczy się 10 i 1 sekundę karną. Za pojechanie pod prąd - dyskwalifikacja. Przejazdy się skończyły,
zaczęło się ściganie. Drugi albo trzeci wyścig i widzimy...
Pettera i Oliego na starcie. Troszkę konsternacja wśród komentatorów, bo drabinka była ułożona tak, by
ojciec i 17-letni syn spotkali się dopiero w ewentualnym finale. Jednak szybko się wyjaśniło, że w dywizji awd zamiast 16 aut było tylko 14, więc 2 auta z najlepszymi czasami dostały wolny los i bezpośredni awans do ósemki najlepszych. A byli to
Petter i Oli właśnie. A teraz jadą, bo chcą zrobić show, chcą rozgrzać publikę i chcą zapoznać się lepiej z torem, który jak się okazało był
najdłuższy i najbardziej techniczny ze wszystkich dotychczasowych.
Petter Solberg i Oli Solberg
Jazdy rozpoczęły się na dobre. W końcu wyjechała mała Mazda, którą kierował
Christos Chantzaras. W pierwszym starciu odprawił on z kwitkiem
Pawła Borkowskiego. Komentatorzy powiedzieli, że w
Maździe jest tylko 200 KM, najmniej z aut startujących na zawodach. Jednak kluczem do zwycięstwa była bezbłędna jazda Christosa. Mijał on przeszkody na milimetry, uderzał w co trzeba było uderzyć i jechał prawie bezbłędnie. Sensacją zawodów okazał się także
Paweł Korpuliński w BMW. Wszedł on do finałowej 16 tylnymi drzwiami, bo wskoczył za kogoś, komu sprzęt odmówił posłuszeństwa. W dywizji aut czteronapędowych
Solbergowie grali w swojej własnej lidze - lidze Solbergów objeżdżając wszystkich z 10-sekundowym zapasem. Wyścigi rozkręcały się na dobre, paru autom silniki odmówiły posłuszeństwa, paru kierowców skończyło na bandzie, a kilku innych poprzestawiało przeszkody. Najbardziej
niezawodna tego dnia była laweta Mercedesa. Uprzątała wszystko, co do uprzątnięcia było.
Drobne części znosili porządkowi.
Ale i tak najefektowniejsze przejazdy to był Smoke&Style.
Nie liczył się czas, liczył się czad! https://youtu.be/ILsUHUt26JcI właśnie podczas takiego przejazdu zadrżała ziemia, bo wyjechał
Charger. Zrobił zadymę i... zepsuł tor. Jak się okazało
pogubił olej gdzie się dało i trzeba było kilkunastu minut na neutralizację. Taki niesforny Jankes. Ale jak epicko on wyglądał! Zresztą też śmieszna sytuacja wyszła, bo Alexandre
pojechał koło nas, machałem mu, chciał odmachać, otworzył drzwi, wyjął rękę, a drzwi się zamknęły i pleksiglasowa szyba się złamała w połowie i zaczęła
dyndać przyklejona na jakiejś taśmie. Alexandre powtórnie otworzył drzwi i szyba dostała się pomiędzy drzwi, a samochód i dyndała w okolicach zamka, więc Alexandre
kończył przejazd trzymając drzwi jedną ręką, by te nie odpadły. Koniec końców urwał niesforną pleksi i zrobił to z czego słyną amerykanole. Popisowo spalił gumę i wtedy to zaczął gubić olej. Reszta jest historią.
W tak zwanym międzyczasie zabawiał nas
Ken Block popisową jazdą swoim
Escortem RS Cosworth. Jednak robił to na drugim placu, do nas na zadupie nie przyjechał i dlatego podkreślam - najlepiej mają zwykli fani. Bo
bycie VIP-em to nie przywilej, tylko ciężki kawałek chleba. Wróćmy jednak do zawodów.
Kuba Przygoński obniżył moc auta do 600 KM, ale okazało się, że i to było za dużo, bo walczył z trakcją. Odpadł na pierwszej bitwie. Za to wygrał w
Smoke&Style.
A żeby było śmieszniej, to przegrał w pojedynku z...
Tak, z 200-konną Mazdą Mx5!
Potem bitwy rozkręciły się na dobre, zapadał zmrok, więc przestałem robić zdjęcia. Ale zdjęć Was nie pozbawię, bo uzyskałem zgodę od Pani
Kristyny Kokesovy na publikację ich zdjęć i filmów, co z miłą chęcią uczynię. Bo jeśli by to miały być moje zdjęcia, to najładniejsze są te, a zatytułowałem je jako:
Tor na zielono: Tor na czerwono: Tor na niebiesko: Tor na biało: Grande Finale: Więc wracam do relacji z porządnymi zdjęciami. Wracamy do bitew. Z 16 aut z tylnym napędem pozostało 8, w tym jeden Polak. Był nim
Paweł Korpuliński. W poprzednim etapie odpadli
Paweł Borkowski, Grzegorz Hypki, Paweł Trela i Kuba Przygoński. Rozpoczęła się walka o wejście do najlepszej czwórki. I tu zdradzę, że do niej weszli w pierwszej parze
Paweł Korpuliński i Christos Chantzaras, a w drugiej
Mantas Sliogeris i Daigo Saito. Jeśli idzie o awd to pary w walce o finał stworzyli
Petter Solberg i Jonathan Buck oraz
Oli Solberg i Riku Tahko. Ponieważ zawody aut z napędem na 4 koła były mało emocjonujące, to powiem tyle, że o pierwsze miejsce będą walczyć Solbergowie, a trzecie miejsce ostatecznie zajmie
Riku Tahko. Szerzej opiszę walki w klasie z napędem na tylną oś. Bo tam w jednej parze spotkali się
Dawid i Goliat, czyli młodziutki
Mantas Sliogeris dysponujący skromnym budżetem i maleńką mazdą Mx5 i gigant - Daigo Saito. Japończyk ma wręcz nieograniczony budżet, niesamowite zaplecze i prawdziwego potwora. Najnowszą
Suprę ale z silnikiem - legendą. A jest nim legendarny
2JZ z poprzedniego modelu -
Supry IV generacji. Silnik podkręcony do
1300 KM, opony z tyłu o szerokości 355 mm, generalnie potwór na kołach. Tym mocniej trzymałem kciuki za Mazdę.
Po pierwszym przejeździe prowadził
Saito, wyprzedzał rywala o 1,2 sekundy. Obaj popełnili po jednym błędzie. Drugi wyścig był wprost epicki. W połowie dystansu
Mantas nadrobił straty, jechał odważnie, wręcz całował przeszkody, a
Saito zaczął się spieszyć i popełniać błędy. Ostatecznie po dwóch wyścigach
Mantas miał łączny czas czas 3:09.541, a
Saito 3:09.496. Ale to nie koniec emocji. Okazało się, że
Saito pojechał nieco na skróty, by nadrobić czas i ominął jedną z przeszkód. Dostał za to
10 sekund kary i 2 kolejne za potrącenie innych przeszkód. Po doliczeniu kar miał czas
3:21.496 i przegrał z maleńką Mazdą. I w tym momencie
Mantas był na ustach wszystkich. W drugim półfinale zarówno
Paweł Korpuliński jak i Christos Chantzaras dostali po sekundzie kary. Zatem decydowały umiejętności. Jak się okazało wyższe miał
Paweł i to on awansował do walki o zwycięstwo. W walce o trzecie miejsce według mnie
Saito zachował się bardzo brzydko. Wyjechał trochę, po czym zawrócił i odjechał.
Christos Chantzaras musiał sam kończyć tę rundę.
Nawet jak Japończyka trzecie miejsce nie zadowalało, nawet jak czuł się upokorzony
batami jakie dostał od najsłabszego auta, to z szacunku dla przeciwnika i widzów
powinien ukończyć ten wyścig. Postąpił brzydko. I nadszedł czas na finały. Nie powiem, kto wygrał, po drugim finałowym przejeździe zobaczcie sami. Film dzięki uprzejmości Pani
Kristyny.
https://youtu.be/G-Ba1JqVhs8
A potem była ceremonia wręczenia medali i dwóch motocykli Harley-Davidson, po jednym dla każdego zwycięzcy. I impreza dla mnie się skończyła. Czy spektakl był wart pieniędzy, jakie płaciło się za bilety? Z całą pewnością tak. Był wart każdej wydanej złotówki.
Były emocje, był pot i były łzy. Krwi nie stwierdzono. Po raz pierwszy Gymkhana zagościła w naszym kraju. A ja mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Zostawiam Was jeszcze z pięknymi zdjęciami wykonanymi przez zawodowców, a tym, którym mało z czterogodzinnym filmem będącym zapisaną transmisją live. Jeśli GRiD powróci kiedyś do Polski, to będę tam i ja.
I poproszę o podjazdy przy trybunach standard.
Obiecany film tutaj:
https://youtu.be/qJSNDw0So4I
A jak kogoś interesują wyniki, to
tutaj drabinka dla aut z napędem na tylną oś, a
tutaj z napędem na cztery koła.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą