Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

A co jeśli to Niemcy, a nie kosmici, przemieszczali się latającymi spodkami?

47 312  
171   56  
Ostatnia rzecz, z jaką może kojarzyć się największy konflikt zbrojny w historii ludzkości, to bliskie spotkania z latającymi spodkami. A jednak – w czasie II wojny światowej ilość obserwowanych przez wojsko niezidentyfikowanych obiektów latających była bardzo duża. Pytanie tylko, czy pochodzenie tych obiektów faktycznie było pozaziemskie?

Najwięcej tego typu incydentów naliczono na początku lat 40. W wielu wypadkach sprawa nie dotyczyła jedynie obserwowania poruszających się na niebie tajemniczych obiektów, ale i regularnych katastrof pojazdów, które swym kształtem przypominały spodki. Oczywiście wiele z tych rewelacji trzeba traktować z dużym przymrużeniem oka, biorąc pod uwagę to, że są to bardzo często historie mocno podkolorowane. I tak na przykład na początku wojny w okolicach Cape Girardeau w Missouri rozbiła się maszyna o spodkowym kształcie i metalicznej powierzchni. Świadkowie tego incydentu oprócz opisu samego pojazdu opowiadali też o zwłokach niewielkich, humanoidalnych istot. Zdjęcia z tymi „małymi ludzikami” mieli robić sobie żołnierze, którzy niedługo po wypadku przyjechali na miejsce.



Bardzo podobnie brzmi też opis wydarzenia, które w 1941 roku miało miejsce w Meksyku. Tam również rozbił się latający spodek, tam też widziano pokiereszowane ciała rzekomo pozaziemskich istot, a „sprzątaniem” bałaganu także zajęło się amerykańskie wojsko.
Rok później dyskopodobna maszyna roztrzaskała się na terenie… bazy wojskowej w Georgii. Wnętrze pojazdu podzielone było na trzy części, z czego jedna podobno wyglądała jak całkiem „ziemska” kabina dla pilotów, z siedzeniami, kokpitem oraz niewielkim wyjściem ewakuacyjnym.

Tymczasem w 1945 roku ufo wyjątkowo nie rozbiło się (być może dlatego, że szare ludziki zwiększyły nieco wymagania podczas egzaminów na prawo jazdy). Bardzo szybko poruszający się olbrzymi latający dysk obserwowano nad tajną elektrownią atomową w Pasco. Piloci Grumman F6F Hellcats - samolotów śledzących tajemniczą maszynę - nie mogli jednak zbliżyć się do intruza, bo ten znajdował się na wysokości niemalże 20 kilometrów nad ziemią, a maksymalny pułap, na który mogły się wznieść wspomniane myśliwskie pojazdy F6F, to zaledwie 11 300 metrów.

W dalszym jednak ciągu mówimy o pojedynczych incydentach, w których brała udział stosunkowo mała liczba świadków. Tymczasem prawdziwa eskalacja obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających również miała miejsce między latami 1941-1945. Wówczas to coraz więcej alianckich pilotów donosiło o spotkaniach z tak zwanymi „foo fighterami”. Takim mianem zwykło się nazywać niezidentyfikowane, latające „świecące kule”, z którymi pierwszy kontakt miał już miejsce w 1941 roku. Co ciekawe – pierwszymi obserwatorami tego fenomenu byli Polacy obecni na pokładzie pasażerskiego statku SS Pułaski płynącego z Dakaru do Suezu. Zielonkawa, świecąca kula przez dłuższy czas leciała za naszą pływającą jednostką, aby nagle dokonać gwałtownego zwrotu i oddalić się z nieprawdopodobną szybkością.





Takich incydentów było bardzo dużo, a największy z nich miał miejsce 25 lutego 1945 roku, kiedy to nad Los Angeles dostojnie przeleciał sobie właśnie taki kulisty obiekt. Zaobserwowany na radarze intruz podniósł na nogi całą marynarkę, która spodziewając się nalotu japońskich samolotów, ogłosiła alarm. Cywile skierowani zostali do schronów, a w gotowości bojowej czekały już myśliwskie eskadry. Włączono reflektory. Te szybko namierzyły pojazd, a działa przeciwlotnicze rozpoczęły gęsty ostrzał. Tymczasem tajemniczy obiekt nic sobie nie robił z gradu pocisków wystrzeliwanych w jego stronę i doleciawszy wybrzeżem do Long Beach, na chwilę skręcił w głąb lądu, aby moment później zawrócić i zniknąć gdzieś nad Pacyfikiem.



Incydent ten nazwano „Bitwą o Los Angeles”. Wyobraźcie sobie, jak zaciekle „bronić się” musiała amerykańska armia, skoro wszystkie szkody jakie odnotowano wynikały ze spadających na budynki odłamków i pocisków, które czasem odrobinę za nisko wybuchały. Ponadto parę osób zmarło na zawał serca, a kilka innych miało pecha i śmiertelnie oberwało ogniem artyleryjskim.



Zazwyczaj obserwacje „foo fighterów” wyglądały bardzo podobnie. Niezidentyfikowane światła leciały za danym obiektem przez jakiś czas, aby nagle skręcić i z ogromną prędkością zniknąć z pola widzenia. Najwięcej spotkań z tym zjawiskiem odnotowali piloci. Bardzo często to dziwne obiekty nie były wykrywane przez radary.

Spośród dziesiątek relacji pilotów, jedna wydaje się szczególnie interesująca, bo w tym przypadku „foo fighter” zbliżył się do samolotu wyjątkowo blisko. Porucznik Samuel A. Krasney przez dłuższą chwilę miał możliwość przyjrzenia się takiemu zjawisku z odległości dosłownie kilku metrów. Święcący czerwonym blaskiem pojazd miał mieć kształt cygara. Mimo kilku prób wykonania manewrów wymijających intruz nie zmienił swojej pozycji i przez dłuższą jeszcze chwilę leciał przy samym skrzydle maszyny. Dopiero po jakimś czasie ostro skręcił i (jakżeby inaczej!) szybko czmychnął.

Jako że doniesienia o „foo fighterach” były bardzo częste, wojsko próbowało znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie dla tego fenomenu. Przerażonym pilotom tłumaczono, że mieli do czynienia z flarami, balonami meteorologicznymi albo tzw. ogniami świętego Elma, czyli drobnymi wyładowaniami elektrycznymi zwiastującymi nadejście burzy. Osoby, które miały okazję obserwować tajemnicze światła takie teorie z miejsca odrzucały. Ostatecznie przyjmowano więc, że rzekome spotkania z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi to jeden z symptomów przemęczenia czy silnego stresu.

A może jednak źródłem tajemniczych świateł nie było ani szaleństwo alianckich pilotów, ani wizyta pozaziemskich gości, tylko… Niemcy? Aby temu zagadnieniu bliżej się przyjrzeć, musimy jednak uzbroić się w lekką wyrozumiałość dla teorii spiskowych.
W czasie kiedy pojawiały się doniesienia o „foo fighterach”, niemiecka technologia w Luftwaffe robiła ogromne postępy. Wernher von Braun stworzył pierwszy w historii rakietowy pocisk balistyczny. Mało tego – rakieta V2 była też pierwszym w historii ludzkości wystrzelonym z ziemi obiektem, który wzniósł się powyżej linii Kármána, czyli mówiąc dosadniej – przekroczył umowną granicę pomiędzy ziemską atmosferą a przestrzenią kosmiczną!

W styczniu 1945 roku niemiecka firma skonstruowała pierwszy statek powietrzny w technologii stealth, czyli takiej, która minimalizuje możliwości wykrycia pojazdu za pomocą aktualnej aparatury. Mowa oczywiście o „latającym skrzydle” braci Horten.



No, dobra. A co z latającymi spodkami? Czy naziści mogli je produkować? Cóż, zbaczając już mocno w stronę spiskowych teorii, również i takie informacje krążyły tu i tam… Jeszcze w 1959 roku, stojący na czele tzw. Projektu Niebieska Książka, kapitan Edward J. Ruppelt zebrał wszystkie doniesienia na temat spotkań amerykańskiej armii z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi. Uważał on, że w ostatnim etapie wojny Niemcy mieli już sporo rozpoczętych projektów lotniczych dotyczących rakiet dalekiego zasięgu oraz pojazdów załogowych. Mimo że większość z tych przedsięwzięć była w powijakach, to według Ruppelta jedynie takie maszyny mogłyby zbliżać się swoim zachowaniem do obiektów, o których tak często raportowano w ostatnich latach.



Tymczasem na początku lat 50. były włoski uczony i były minister ekonomii z czasów reżimu Mussoliniego - Giuseppe Belluzzo - publicznie stwierdził, że w 1942 roku w Niemczech i Włoszech zaprojektowano i zbudowano kilka prototypowych pojazdów o kształcie latających spodków.




No i nie zapominajmy o tzw. „Die Glocke”, czyli maszynie przypominającej latający dzwon. Według Igora Witkowskiego, polskiego fizyka, ufologa i pisarza skupionego na historii II wojny światowej, Niemcy mieli zbudować pojazd korzystający z napędu antygrawitacyjnego. Miejscem produkcji tych prototypowych wehikułów miał być kompleks w Górach Sowich. Warto nadmienić, że w latach 1943-1945 w tamtym miejscu realizowano projekt Riese – największe budolwano-górnicze przedsięwzięcie nazistowskich Niemiec. Pod koniec wojny prototypy "Die Golcke" przetransportowano u-botami do tajnej bazy... na Antarktydzie. Podobno.



Zarówno rewelacje pana Belluzzo, jak i historie o nazistowskim projekcie dotyczącym budowania antygrawitacyjnych maszyn, to w dalszym ciągu bardziej temat dla miłośników fantastycznych, aczkolwiek nie do końca prawdziwych teorii niż dla szanowanych historyków. Faktem natomiast jest to, że Niemcy rzeczywiście zbudowali prototyp pojazdu przypominającego wielki spodek. Mowa o Sack AS-6. Jego twórca Arthur Sack skonstruował pięć egzemplarzy tego przedziwnego samolotu. Mimo wielkich ambicji autora tego przedsięwzięcia, maszyny były bardzo niestabilne i wymagały jeszcze wielu usprawnień. Tych jednak nie udało się wprowadzić, bo hangar, w którym pan Sack trzymał swoje „zabawki”, zbombardowany został podczas jednego z alianckich nalotów.





Niezależnie od tego, czy uwierzymy w tajny, nazistowski projekt stworzenia latającego, antygrawitacyjnego statku, czy też uznamy, że obserwowane przez sporą liczbę osób „foo fightery” mają wytłumaczenie w stresie i przemęczeniu pilotów, którzy regularnie mylili balony meteorologiczne ze statkami obcych, to fakt jest taki, że niedługo po zakończeniu II wojny światowej doniesienia o tajemniczych światłach na niebie nagle zniknęły.



Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7
14

Oglądany: 47312x | Komentarzy: 56 | Okejek: 171 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało