Witam, jak bardzo słabe to jest? to jeden z rozdziałów... tak tylko wrzucam dla orientacji. Hummm.
Rozdział 3
Sen: poczęcie.
Umysł Biernackiego przeniósł go kilkaset kilometrów od samochodu. Piotr poczuł silny ból w okolicy łopatek. Namacał ręką piekące miejsce. Pod koniuszkami opuchniętych palców poczuł drobne wypustki. Rosły z niepokojąco zawrotną prędkością. Początkowo, przybrały kształt nabrzmiałych ropą kuli do kręgli, jednak w chwilę po osiągnięciu rozmiarów piłki lekarskiej, twarda skorupa pękła z hałaśliwym trzaskiem. Dwie, długie na pięćdziesiąt metrów tyczki, wystrzeliły w przeciwne strony jak kolorowe serpentyny urodzinowe. Ociekające śluzem kikuty, sine jeszcze przed chwilą, stopniowo zarumieniały się, wypełniane parzącą krwią. Strugi błyszczącej, zwisającej mazi zastygały w symetrycznych formacjach tworząc sieć miniaturowych połączeń. Wyglądało to tak, jakby chmara niewidzialnych pająków uwijała się w zawrotnym tempie tworząc blade, powiewne nici. Nareszcie, kiedy kształt nowo powstającego organu przybrał postać pszczelej mozaiki, pomiędzy pustymi miejscami zaczęła pojawiać się delikatna błona. Zaczerwieniła się, nagle Piotr poczuł jakby ktoś przebił mu ciało rozgrzanym ostrzem, błona skurczyła się, a następnie pokryła bąblami, które rosnąc zadawały mu potworny, drażniący ból. Kiedy jeden bąbel spotykał się z drugim, łączyły się w bolesnym uścisku. Ich wnętrzności mieszały się bulgocąc i sycząc. W tym samym czasie z przezroczystych błon zaczęła kiełkować masa bezkształtnych bruzd. Przypominały wybrakowane krzaczki pozbawione listków. Pojawiało się ich coraz więcej, aż do momentu kiedy z bulgoczącej połaci cuchnących mięsaków wykształcił się cały pokiereszowany las. W jednej chwili wszystkie grudki pękły pod ciśnieniem srebrzystego gazu, który pokrył wszystko dookoła. Gaz bardzo szybko przekształcił się w pyłek, pyłek zaś, w długie świecące nici. Nie było już reumatycznie powykręcanych konarów.... ich miejsce zajęły połyskliwe, białe pióra. Biernacki nabył swoje nowe, białe skrzydła.
Stał na szczycie olbrzymiej góry otoczonej kłębami zimnych chmur. Wyprostował sylwetkę... był nagi, ale pozbawiony nabytego przy ludziach wstydu. Dotykał bosymi stopami lodowatej skały. Postąpił krok naprzód... stracił równowagę i upadł. Zapomniał, że nie nauczył się jeszcze chodzić... być człowiekiem, stać się aniołem i upaść przy pierwszej możliwej okazji, typowe. Zastanawiał się... „czym jest właściwie człowiek, jeśli nie grzesznym aniołem przywiązanym żelaznym łańcuchem do lubieżnego umysłu...”. Filozoficzne rozmyślania przerwał mu gwałtowny podmuch zachodniego wiatru. Dźwignął go jak szmacianą lalkę i rzucił w mglistą przepaść. „Zdecydowanie przydałaby się umiejętność latania. Już od poczęcia nieznane siły pchają mnie w różne kierunki... ot! Tu nawet nie dano mi szansy do końca się odrodzić.” Dał nurka w gęstą, białą zupę wilgotnego powietrza. Odruchowo wstrzymał oddech. Zamknął oczy. Leciał przez chwilę dając się ponieść pędowi wiatru. Był lekki jak piórko. Filtrował swoje ciało. Garściami napełniał płuca czystym powietrzem... chciał krzyczeć, ale głos cofał się do żołądka. Otworzył oczy i zobaczył pod sobą wielokilometrową przestrzeń zabudowaną ludzkimi wytworami. Im bardziej zbliżał się do ziemi tym stawał się cięższy. Widział jak na białych skrzydłach, osadza się szary pył- ciężki jak ołów... Spadał coraz szybciej, mógł już nawet rozpoznać pojedyncze budynki. Dokładnie pod swoimi stopami majaczył w niedalekiej odległości drewniany kościółek. Z ceglanej wieżyczki wyrastał mosiężny krzyż z przybitym mężczyzną. Pod krzyżem leżała otwarta księga, obok niej walało się siedem rozerwanych gwałtownie pieczęci. Skrzydła coraz cięższe. Piotr spadał na zwieńczenie krzyża samym środkiem serca. „Ten to, z rodu Dawida, ważył się otworzyć księgę i siedem pieczęci. I w ten sposób, będzie mógł moją kartotekę zamknąć i odłożyć do archiwum”- pomyślał. We włosach plątały się jeszcze niewygasłe strzępki obłoków, powieki usidliły zapach tęczy. Czasu wystarczy zaledwie na jeden oddech... „C’est la vie!”... był metr od uśmiechniętej twarzy szaleńca zwisającego smętnie ze skrzyżowanych naprędce bali... ich spojrzenia spotkały się... szaleniec żył... ba! mrugnął do niego i w tym momencie skrzydła drgnęły. W ułamku sekundy odbiły go ku górze. Potężny podmuch wiatru zmiótł kościółek z powierzchni ziemi.
Kiedy opadły tumany siwego kurzu Biernacki czuł już grunt pod nogami. Pośród drewnianych odłamków, gruzu i pyłu, w samym centrum zgliszcz, stał nietknięty ceglany słup, a z niego, strzelał ku górze zdezelowany krzyż. Postać, jeszcze przed chwilą do niego przytwierdzona, schodziła teraz w dół, tak jak gdyby nigdy nie była świadkiem tego cudownego zajścia. Wyglądała pokracznie. Chude, białe ramiona przykryte brudnymi włosami kiwały się to w jedną to w drugą stronę. Nie ma wątpliwości, że był mężczyzną. Sugerował to zwisający pomiędzy nogami ....., którego bez trudu mógł używać jak ogona do chwytania gałęzi. Jego niezdarne ruchy zdradzały podeszły wiek, wiotkie mięśnie kłapały przy każdym ruchu. Raptem. Odepchnął się od ściany z niesłychaną siłą. Przeleciał w powietrzu około dwudziestu metrów. Będąc w górze rozłożył szeroko swe pomarszczone ramiona. Zapasowa skóra rozdęła się pod siłą wiatru. Przez chwilę wyglądał jak foliowy worek gnany podmuchami huraganu. Szybował delikatnie i zwiewnie jak płatki opadających zwolna kwiatów wyrosłej na brzegu strumienia, dojrzewającej jabłoni. Uderzył o zwały, bezładnie porozrzucanych desek, wystających z ziemi jak cynamonowe kości wiekowego padła, miękko i bezszelestnie. Początkowo wił się po ziemi jako bezkształtna masa, by po chwili przybrać dawną postać. Stał skierowany plecami do słońca, tak, że jego oczy utonęły w bezmiarze ciemności, twarz poszarzała i straciła ostre kontury, była rozmazana, jakby zamglona; czoło pofałdowało się znacząco, kawałki grubej, niesfornej skóry nachodziły na siebie jak gdyby chciały zastąpić brwi; czerwone usta pobielały, wyglądały jak oszronione, ścisnęły się ku sobie starając się znaleźć odrobinę ciepła.
Mroczna postać szła powoli, bacząc na każdy swój krok, niechętnie stawiała nogę za nogą, torowała sobie stopą drogę odrzucając każdy, nawet najmniejszy kamień, mozolnie kiwała ociężałymi ramionami, na których widniały ślady zadrapań i siniaków, głowę miała pochyloną nisko, poddańczo; oddychała spokojnie, bez pośpiechu, każdy łyk powietrza zostawiała na chwilę w płucach, delektowała się nim i wydychała bezgłośnie.
Biernacki stał oszołomiony ujrzanym przez siebie zjawiskiem. Chłodny wiatr chłostał go po mokrej od potu twarzy, cały teren dookoła wyglądał jak cudowne pobojowisko, na którym stoczyły ze sobą bój kawałki gałęzi, mokre wiekowe drewno i ciosane ręką potężnego człowieka głazy o idealnie gładkiej powierzchni. Układał w głowie obrazy kilkusekundowych bitew na iskry i chłód, drzazgi i zastygłe słoje; jęki, skrzypy, trzaski uderzały mu do głowy razem z widokiem postrzępionego człowieka osnutego przedziwną, ciemną poświatą... czerwień pląsała z jasnością nieskazitelnego dzieciątka wokół głowy starca... Silne ramiona z wyrzeźbioną w skale muskulaturą uderzały głucho w chybotliwe deski. Kędzierzawe mchy, świstały ku górze, odrywane od posadzki. Strzępki gniazd jaskółczych oderwały się jak zaschnięte strupy od rozdygotanej ściany...
Mężczyzna stał przed Piotrem w odległości metra. Podnosił swoją zmęczoną głowę ku górze, tak, by dać się oświetlić promieniom słonecznym. Oddech stawał się coraz bardziej płytki i nieregularny, łagodna tonacja wydychanego powietrza zmieniała się w charczący jęk. Rysy twarz stawały się coraz wyraźniejsze, czoło, wygładzone momentalnie promieniało świeżością; usta nabrały wyrazu i koloru pąsowego... otworzyły się na chwilę chcąc coś powiedzieć. Zamarły w przestrachu skurczone na krawędzi bełkotu i westchnienia. Twarz stała się już zupełnie ostra. Bystre, mądre oczy spojrzały spod gęstych brwi... ukuły Biernackiego swoją przenikliwością, świdrowały jego umysł, wtapiały się w twarz dziwnej postaci i starały się omamić, tak, zapewne omamić. Wszystkie nerwy puściły nagle, bez ostrzeżenia. Umysł Biernackiego wyświetlał przed nim...
Rozdział 3
Sen: poczęcie.
Umysł Biernackiego przeniósł go kilkaset kilometrów od samochodu. Piotr poczuł silny ból w okolicy łopatek. Namacał ręką piekące miejsce. Pod koniuszkami opuchniętych palców poczuł drobne wypustki. Rosły z niepokojąco zawrotną prędkością. Początkowo, przybrały kształt nabrzmiałych ropą kuli do kręgli, jednak w chwilę po osiągnięciu rozmiarów piłki lekarskiej, twarda skorupa pękła z hałaśliwym trzaskiem. Dwie, długie na pięćdziesiąt metrów tyczki, wystrzeliły w przeciwne strony jak kolorowe serpentyny urodzinowe. Ociekające śluzem kikuty, sine jeszcze przed chwilą, stopniowo zarumieniały się, wypełniane parzącą krwią. Strugi błyszczącej, zwisającej mazi zastygały w symetrycznych formacjach tworząc sieć miniaturowych połączeń. Wyglądało to tak, jakby chmara niewidzialnych pająków uwijała się w zawrotnym tempie tworząc blade, powiewne nici. Nareszcie, kiedy kształt nowo powstającego organu przybrał postać pszczelej mozaiki, pomiędzy pustymi miejscami zaczęła pojawiać się delikatna błona. Zaczerwieniła się, nagle Piotr poczuł jakby ktoś przebił mu ciało rozgrzanym ostrzem, błona skurczyła się, a następnie pokryła bąblami, które rosnąc zadawały mu potworny, drażniący ból. Kiedy jeden bąbel spotykał się z drugim, łączyły się w bolesnym uścisku. Ich wnętrzności mieszały się bulgocąc i sycząc. W tym samym czasie z przezroczystych błon zaczęła kiełkować masa bezkształtnych bruzd. Przypominały wybrakowane krzaczki pozbawione listków. Pojawiało się ich coraz więcej, aż do momentu kiedy z bulgoczącej połaci cuchnących mięsaków wykształcił się cały pokiereszowany las. W jednej chwili wszystkie grudki pękły pod ciśnieniem srebrzystego gazu, który pokrył wszystko dookoła. Gaz bardzo szybko przekształcił się w pyłek, pyłek zaś, w długie świecące nici. Nie było już reumatycznie powykręcanych konarów.... ich miejsce zajęły połyskliwe, białe pióra. Biernacki nabył swoje nowe, białe skrzydła.
Stał na szczycie olbrzymiej góry otoczonej kłębami zimnych chmur. Wyprostował sylwetkę... był nagi, ale pozbawiony nabytego przy ludziach wstydu. Dotykał bosymi stopami lodowatej skały. Postąpił krok naprzód... stracił równowagę i upadł. Zapomniał, że nie nauczył się jeszcze chodzić... być człowiekiem, stać się aniołem i upaść przy pierwszej możliwej okazji, typowe. Zastanawiał się... „czym jest właściwie człowiek, jeśli nie grzesznym aniołem przywiązanym żelaznym łańcuchem do lubieżnego umysłu...”. Filozoficzne rozmyślania przerwał mu gwałtowny podmuch zachodniego wiatru. Dźwignął go jak szmacianą lalkę i rzucił w mglistą przepaść. „Zdecydowanie przydałaby się umiejętność latania. Już od poczęcia nieznane siły pchają mnie w różne kierunki... ot! Tu nawet nie dano mi szansy do końca się odrodzić.” Dał nurka w gęstą, białą zupę wilgotnego powietrza. Odruchowo wstrzymał oddech. Zamknął oczy. Leciał przez chwilę dając się ponieść pędowi wiatru. Był lekki jak piórko. Filtrował swoje ciało. Garściami napełniał płuca czystym powietrzem... chciał krzyczeć, ale głos cofał się do żołądka. Otworzył oczy i zobaczył pod sobą wielokilometrową przestrzeń zabudowaną ludzkimi wytworami. Im bardziej zbliżał się do ziemi tym stawał się cięższy. Widział jak na białych skrzydłach, osadza się szary pył- ciężki jak ołów... Spadał coraz szybciej, mógł już nawet rozpoznać pojedyncze budynki. Dokładnie pod swoimi stopami majaczył w niedalekiej odległości drewniany kościółek. Z ceglanej wieżyczki wyrastał mosiężny krzyż z przybitym mężczyzną. Pod krzyżem leżała otwarta księga, obok niej walało się siedem rozerwanych gwałtownie pieczęci. Skrzydła coraz cięższe. Piotr spadał na zwieńczenie krzyża samym środkiem serca. „Ten to, z rodu Dawida, ważył się otworzyć księgę i siedem pieczęci. I w ten sposób, będzie mógł moją kartotekę zamknąć i odłożyć do archiwum”- pomyślał. We włosach plątały się jeszcze niewygasłe strzępki obłoków, powieki usidliły zapach tęczy. Czasu wystarczy zaledwie na jeden oddech... „C’est la vie!”... był metr od uśmiechniętej twarzy szaleńca zwisającego smętnie ze skrzyżowanych naprędce bali... ich spojrzenia spotkały się... szaleniec żył... ba! mrugnął do niego i w tym momencie skrzydła drgnęły. W ułamku sekundy odbiły go ku górze. Potężny podmuch wiatru zmiótł kościółek z powierzchni ziemi.
Kiedy opadły tumany siwego kurzu Biernacki czuł już grunt pod nogami. Pośród drewnianych odłamków, gruzu i pyłu, w samym centrum zgliszcz, stał nietknięty ceglany słup, a z niego, strzelał ku górze zdezelowany krzyż. Postać, jeszcze przed chwilą do niego przytwierdzona, schodziła teraz w dół, tak jak gdyby nigdy nie była świadkiem tego cudownego zajścia. Wyglądała pokracznie. Chude, białe ramiona przykryte brudnymi włosami kiwały się to w jedną to w drugą stronę. Nie ma wątpliwości, że był mężczyzną. Sugerował to zwisający pomiędzy nogami ....., którego bez trudu mógł używać jak ogona do chwytania gałęzi. Jego niezdarne ruchy zdradzały podeszły wiek, wiotkie mięśnie kłapały przy każdym ruchu. Raptem. Odepchnął się od ściany z niesłychaną siłą. Przeleciał w powietrzu około dwudziestu metrów. Będąc w górze rozłożył szeroko swe pomarszczone ramiona. Zapasowa skóra rozdęła się pod siłą wiatru. Przez chwilę wyglądał jak foliowy worek gnany podmuchami huraganu. Szybował delikatnie i zwiewnie jak płatki opadających zwolna kwiatów wyrosłej na brzegu strumienia, dojrzewającej jabłoni. Uderzył o zwały, bezładnie porozrzucanych desek, wystających z ziemi jak cynamonowe kości wiekowego padła, miękko i bezszelestnie. Początkowo wił się po ziemi jako bezkształtna masa, by po chwili przybrać dawną postać. Stał skierowany plecami do słońca, tak, że jego oczy utonęły w bezmiarze ciemności, twarz poszarzała i straciła ostre kontury, była rozmazana, jakby zamglona; czoło pofałdowało się znacząco, kawałki grubej, niesfornej skóry nachodziły na siebie jak gdyby chciały zastąpić brwi; czerwone usta pobielały, wyglądały jak oszronione, ścisnęły się ku sobie starając się znaleźć odrobinę ciepła.
Mroczna postać szła powoli, bacząc na każdy swój krok, niechętnie stawiała nogę za nogą, torowała sobie stopą drogę odrzucając każdy, nawet najmniejszy kamień, mozolnie kiwała ociężałymi ramionami, na których widniały ślady zadrapań i siniaków, głowę miała pochyloną nisko, poddańczo; oddychała spokojnie, bez pośpiechu, każdy łyk powietrza zostawiała na chwilę w płucach, delektowała się nim i wydychała bezgłośnie.
Biernacki stał oszołomiony ujrzanym przez siebie zjawiskiem. Chłodny wiatr chłostał go po mokrej od potu twarzy, cały teren dookoła wyglądał jak cudowne pobojowisko, na którym stoczyły ze sobą bój kawałki gałęzi, mokre wiekowe drewno i ciosane ręką potężnego człowieka głazy o idealnie gładkiej powierzchni. Układał w głowie obrazy kilkusekundowych bitew na iskry i chłód, drzazgi i zastygłe słoje; jęki, skrzypy, trzaski uderzały mu do głowy razem z widokiem postrzępionego człowieka osnutego przedziwną, ciemną poświatą... czerwień pląsała z jasnością nieskazitelnego dzieciątka wokół głowy starca... Silne ramiona z wyrzeźbioną w skale muskulaturą uderzały głucho w chybotliwe deski. Kędzierzawe mchy, świstały ku górze, odrywane od posadzki. Strzępki gniazd jaskółczych oderwały się jak zaschnięte strupy od rozdygotanej ściany...
Mężczyzna stał przed Piotrem w odległości metra. Podnosił swoją zmęczoną głowę ku górze, tak, by dać się oświetlić promieniom słonecznym. Oddech stawał się coraz bardziej płytki i nieregularny, łagodna tonacja wydychanego powietrza zmieniała się w charczący jęk. Rysy twarz stawały się coraz wyraźniejsze, czoło, wygładzone momentalnie promieniało świeżością; usta nabrały wyrazu i koloru pąsowego... otworzyły się na chwilę chcąc coś powiedzieć. Zamarły w przestrachu skurczone na krawędzi bełkotu i westchnienia. Twarz stała się już zupełnie ostra. Bystre, mądre oczy spojrzały spod gęstych brwi... ukuły Biernackiego swoją przenikliwością, świdrowały jego umysł, wtapiały się w twarz dziwnej postaci i starały się omamić, tak, zapewne omamić. Wszystkie nerwy puściły nagle, bez ostrzeżenia. Umysł Biernackiego wyświetlał przed nim...