Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Półmisek Literata > Agroturystyczne groteskowe.
Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
bragol - Superbojownik · przed dinozaurami
Takie małe opowiadanko humorystyczne. Autorstwo dogłębnie moje.


To stało się popołudniu, w czasie kiedy popijałem sobie zwyczajowego, poobiedniego drinka na bazie bimbru pędzonego przez sąsiada w stodole, za stodołą oraz w szopie i w piwnicy. Podejrzewam, że pędził bimber również na strychu, w kuchni, spiżarni, komórce na węgiel i gołębniku. Innego wszak zajęcia nie miał, jeśli nie liczyć pola z burakami sąsiadującego bezpośrednio od zachodu z moją działką. Sądzę, że były to buraki cukrowe, tak przez pewne powinowactwo z główną gałęzią prowadzonej przez niego działalności. Podziwiałem właśnie owe pole, z braku innych zresztą krajobrazów, i rozmyślałem nad jakąś przekąską. Nic nie przychodziło mi jednak do głowy, a poza tym nie chciało mi się zbytnio ruszać z ławeczki, malowniczo ustawionej w cieniu rzucanym przez dorodną lipę. Lepiej by mi się siedziało pod jabłonką, ale zawsze było ryzyko, że przekąska nieoczekiwanie sama spadnie z nieba, a w każdym razie z warstw atmosfery znajdujących się ponad moją głową. Koło lipy kręciły się dla odmiany pszczoły, ale dopóki nie chodziłem z kwiecistym wiankiem na głowie, nic mi z ich strony raczej nie groziło. Rozmyślałem więc leniwie na temat ewentualnej przystawki, kiedy usłyszałem niepokojący dźwięk dobiegający z dachu. Coś jakby ktoś upuścił z dość dużej wysokości naleśnik na podłogę, takie lepkie mlaśnięcie. Chcąc nie chcąc ruszyłem się z miejsca, aby dokonać rewizji źródła pochodzenia tego dźwięku. Spojrzałem na dach i w pierwszej chwili nie za bardzo mogłem się połapać, co widzę. Widok był bowiem dość niecodzienny. Na moim pięknym dachu o kolorze wyblakłej czerwieni spoczywało kilka plasterków sera. Na moich oczach kolejny spadł diabli wiedzą skąd, mlaśnięciem o blachę oznajmiając swoje przybycie. W pierwszym odruchu racjonalnego myślenia odłożyłem butelkę i zanotowałem sobie w pamięci, żeby następnym razem upewnić się, że trunek nie był pędzony z dodatkiem grzybków halucynków (rosnących w sporych skupiskach za stodołą sąsiada, a zapewne również w szklarni; jakoś na amatora pomidorów to mi nigdy nie wyglądał).
Następnie zrobiłem jedyną rozsądną rzecz w mojej sytuacji, czyli poszedłem uciąć sobie drzemkę. Ja wytrzeźwieję, grzybki się przetrawią, a ser zniknie z dachu. A sąsiad dostanie w łeb za swoje pomysły.
Kiedy się obudziłem, było już ciemno, więc z braku innych zajęć przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem znowu. Ze snu na dobre otrząsnąłem się dopiero następnego dnia około południa, a było to brutalne przebudzenie. Albowiem do sera dołączyło salami.
Myślałem, że to jeszcze efekty wczorajszego drinka, ale chyba to jednak nie było to. Zobaczyłem bowiem sąsiada, jak z otwartą gębą (z całą istniejącą na świecie kulturą i dobrym wychowaniem, tego organu inaczej się nie dało nazwać) wpatruje się w swój dach. Nie bez powodu. Hodowanym przez niego gołębiom najwidoczniej dość niecodzienne pochodzenie przekąski nie przeszkadzało, i jak głupie pałaszowały ser, zagryzając go salami. W zasadzie to zadziobując. Rozejrzałem się po okolicy. W dalszej odległości nic nie było widać, a w zasięgu wzroku widziałem tylko buraki, które rozrosły się bujnie i również nie dawały żadnych danych na temat skali zjawiska. Jedynym miarodajnym rejonem było podwórko moje i sąsiada. I owszem, spomiędzy kępek trawy prześwitywały gdzieniegdzie żółte plamy sera. Salami nie widziałem, ale było usprawiedliwione, miało bardziej maskujące barwy. Cóż, rozwiązało to przynajmniej problem, co położyć sobie na kanapkę. Skoro gołębie się nie zatruły, to i ja nie powinienem. Z premedytacją rozłożyłem kilka talerzy na całym podwórku i poszedłem do pobliskiego sklepu na codzienną pielgrzymkę. Skoro miałem już co jeść, kupiłem chleb i kilka piw, żeby dzień szybciej zleciał. Sklepikarz zły był jak wszyscy diabli, bo obroty w dziale z wędlinami gwałtownie zmalały, a wielka bryła goudy leżała na bocznej ladzie w ogóle nie napoczęta. Postanowiłem się zlitować nad biedakiem i kupiłem sobie spore pęto kaszanki, która to przecież jako jedna z podstaw mojej diety została odgórnie przeznaczona na obiad, oczywiście po uprzednim jej podgrzaniu w mikrofalówce (próbowałem kiedyś zostawiać ją w słoneczne dni na parapecie, ale była tylko letnia; na niczym spełzły również próby z kaloryferami w zimie). Po powrocie do domu wyciągnąłem sobie kromkę chleba (oczywiście kupiłem krojony), i poszedłem na obchód talerzy. Nałożyłem sobie plaster sera, na salami jakoś nie miałem ochoty. Miłe zaskoczył mnie widok rozsianych miejscami ogórków konserwowych. Co prawda wolałbym grzybka, ale cóż poradzić. Jak to mawiał mój sąsiad, jak się nie ma co się lubi, to się kradnie co popadnie. Ostatecznie ogórek też jest całkiem niezły. Jakby się jeszcze tak moje oczko wodne… olśniony nagłym przeczuciem pobiegłem do ogrodu. Niestety, fałszywy alarm. Oczko jakie było brudne i malowniczo cuchnące, takim pozostało, i moje marzenia o bajorku pełnym piwa rozwiały się jak mgła na wietrze. Jedyną zmianą jaka dała się dostrzec, była trochę większa niż zwykle ilość ropuch, beztrosko wegetujących w brunatnej cieczy. No nic, pomarzyć zawsze można. Zjadłem obiad i poszedłem napruć się z sąsiadem, bo samemu to byłby alkoholizm, a we dwóch to koleżeństwo.
Obudził mnie dźwięk znienawidzony i przeklinany przez całe pokolenia działkowiczów i mieszkańców przedmieść. A także co niektórych mieszkańców blokowisk, którzy mieli tą przyjemność posiadania trawnika pod balkonem. Obudził mnie dźwięk KOSIARKI. Zgroza zapanowała w moim umyśle, nagle powróciły demony przeszłości. Teraz wszystko stało się proste i jasne. Starożytni jako znak apokalipsy mieli deszcz żab (stąd też moje ogrodowe ropuchy takie szczęśliwe się wydawały; w końcu to nie ich kolej, żeby na zbity pysk spadać z niebios na twardy beton i zostawiać po sobie lepkie, mokre plamy), ja jako znak nadchodzącej apokalipsy miałem spadające z nieba salami, i to powinno dać mi do myślenia. A teraz nadeszło najgorsze. Dźwięk kosiarki był jeszcze daleko, ale zbliżał się nieuchronnie i wiedziałem, co oznacza.
Czterech Jeźdźców Apokalipsy w urbanistyczno – cywilizacyjnym wydaniu przybywało upomnieć się o moją duszę.
I to przed śniadaniem.


Wyszedłem przed dom, dzierżąc w dłoni butelkę piwa. Gentleman podobno nie pije przed dwunastą, ale dźwięk kosiary o godzinie siódmej rano każdemu może zszargać nerwy. Głuchy warkot spalinowego silnika powoli narastał, ale Kosiarza cały czas nie było jeszcze widać. Ciemne chmury zebrały się na niebie, powiał lodowaty wiatr. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko powodzi albo gradobicia. Wróciłem do kuchni i znalazłem w lodówce awaryjną butelkę czystej, sklepowej wódki, trzymanej na specjalne okazje. Drink (setka z piwem) trochę mnie uspokoił, więc ponownie wyszedłem na podwórko, aby stawić czoła znienawidzonym dźwiękom. Kosiarza cały czas nie było widać, krążył perfidnie tuż poza zasięgiem wzroku. Ludzie z kosiarkami opanowali tę umiejętność do perfekcji; zapewne dlatego, że kiedy tylko stają się widoczni, w ich kierunku zaczynają lecieć ciężkie przedmioty. Jeden mój mieszkający w bloku kolega zawsze próbował trafić operatora kosiarki kartoflem; miał na tym punkcie obsesję. Obecnie obaj biorą leki i są już spokojni, choć obaj nadal nie lubią frytek. Zaraz po mnie ze swojej jaskini wytoczył się mój sąsiad, klnąc wniebogłosy. Widać jemu dźwięk ten również nie pozostawał obojętny, widły ściskane oburącz dowodziły zamiarów definitywnie destruktywnych.
Tymczasem na horyzoncie, mknąc łukiem przez pole sąsiadowych buraków, mknął Kosiarz. Przez chwilę zdawało mi się, że widzę zakapturzoną postać w czarnym płaszczu, z kosą przewieszoną przez ramię, pędzącą na szarym, diabelnie chudym koniu. Musiało to być jednak złudzenie. Kiedy przyjrzałem się dokładnie, dostrzegłem bowiem zupełnie inny widok. Na małej spalinowej kosiarce, takim małym czerwonym traktorku, siedział facet w zielonych ogrodniczkach i słomianym kapeluszu. Z boku miał do traktorka przytroczoną łopatkę i grabie, w koszu za plecami plastikowe wiadro. Boże ratuj, letnik. I to z tego najgorszego gatunku – fanatyk agroturystyki. Dowiadują się tacy, że mleko nie bierze się z powietrza, i cały ich światopogląd w jednej chwili wali się w gruzy. A potem im odbija. Idealne wręcz narzędzie destrukcji dla ciemnych sił, czyhających na nasze życie. Ten akurat pędził teraz w naszym kierunku na pełnych obrotach, a spod ostrzy sypały się na boki przemielone buraki. Żółte akcenty w tej pryskającej na boki drobnicy dowiodły mi w końcu, że deszcz produktów spożywczych objął swoim zasięgiem również tamten rejon. Letnik z obłędem w oczach kierował się zygzakiem w naszą stronę i wydawało mi się już, że zagłada jest nieunikniona. Oczyma duszy widziałem siebie pod ostrzami tej piekielnej kosiarki, słyszałem obłąkańczy śmiech agroturysty, czułem noże tnące na strzępy moje ciało. Czułem obecność czegoś złego i mrocznego, a letnik był awatarem tego czegoś.
Jednocześnie usłyszałem, jak sąsiad zgrzyta zębami. Musiało to być silne zgrzytnięcie, bo sąsiad stał u siebie na podwórku i dzieliło nas od siebie ładne kilka metrów. Następnie wydarzenia potoczyły się tak szybko, że dopiero po fakcie zrozumiałem, czego byłem świadkiem. Sąsiad zawył jak potępieniec „BUUUROOOKKII!!!!”. Kosiarz pędził wprost na nas, nie wiem jak to możliwe, ale widziałem nawet stróżkę śliny skapującą mu z brody, widziałem czerwone białka oczu. Sąsiad zerwał się do krótkiego sprintu, cały czas rycząc jak ranne zwierzę. Letnik skręcił w jego stronę, i w tym momencie w jego oczach ujrzałem zrozumienie, a potem gwałtowną panikę. Gdyż sąsiad zamachnął się widłami jak rasowy olimpijczyk oszczepem, i podstawowe narzędzie służące do przerzucania gnoju pomknęło w kierunku kosiarza po pięknej, idealnie wymierzonej trajektorii. Ten zdążył jeszcze gwałtownie skręcić, lecz nic mu to nie pomogło. Impet uderzenia był tak silny, że wyrzuciło go z siodełka. Kosiarka wykoleiła się, siejąc kolejne zniszczenia w burakach. Sąsiad zawył jeszcze głośniej, po czym chwycił stojącą niedaleko łopatę, zapewne z zamiarem dobicia swej ofiary. Tymczasem letnik podniósł się z ziemi. Do dziś nie wiem, jak ocalał trafiony tymi widłami jak trójząb Neptuna. Wiem natomiast, że na widok sąsiada kroczącego ku niemu z łopatą wydał z siebie okrzyk, który na głowę pobił wszystkie wrzaski jego oprawcy. A potem zrobił najrozsądniejszą rzecz, jaką zrobić mógł, i ujrzałem kolejny olimpijski popis. Tym razem pod postacią sprintu na dwa tysiące metrów, bo mniej więcej tyle sąsiad go gonił.
Ja tymczasem przeniosłem ławkę pod jabłonkę. Jak ma mi coś spadać z wysokości, to niech to będą moje własne jabłka.

kopyrajt by Daniel Białek

(inspiracją utworu były niezapomniane poranki rozpoczęte warkotem silnika spalinowego, oraz "Piosenka o kontakcie z przyrodą" zespołu Kowalski)

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Lajka - Superbojowniczka · przed dinozaurami
"Zjadłem obiad i poszedłem napruć się z sąsiadem, bo samemu to byłby alkoholizm, a we dwóch to koleżeństwo."



Styl pisania bardzo przyjemny do czytania

--
Jam jest jako ten człowiek, który przeszedł.

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
rossija - Superbojownik · przed dinozaurami
Świetne!! Pisz ciąg dalszy!!

--
Mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było tylko aplauz i zaakceptowanie.
Forum > Półmisek Literata > Agroturystyczne groteskowe.
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj