przebudzenie

"W imię zasad skur...w mordę jeża"

Do Alberta coś zapukało, dokładnie w głowę. I pewnie nie poświęciłby temu większej uwagi, bo już nie raz pukano go w głowę, (Ba! Mógł się pochwalić, że dostał w czerep większością rzeczy nazywalnych ludzkim językiem, a nawet kilkoma których nazwy umknęły gdzieś historykom. Gru z tych przedmiotów, nadał nawet swoje własne nazwy. Niestety, rzadko kiedy wykraczały one poza "O rzesz ty w mordę!!!" - dla przedmiotów znośnych tonażowo. "Aaa!" - dla tych cięższych, oraz "?!" - dla tych największego kalibru). Teraz przerażał fakt, iż pukanie nadeszło ze środka. Poczuł jakby roztańczony legion troglodytów obijał mu się o czaszkę i z dość niejasnych i całkowicie tajemniczych powodów, chciał się wydostać na zewnątrz. Bestie zdawały się też posiadać tysiące malutkich dzid którymi kłuły Alberta z zapałem godnym większej sprawy. Mruknął zdegustowany i z filozoficznym spokojem przeczekał pierwszą falę bólu. Zaryzykował otworzenie jednego oka, podobna sztuka udała się także z drugim. Dopiero gdzieś w tym momencie, zorientował się, że te wysiłki powinny pociągnąć za sobą dość radykalne skutki. Było jednak tak samo ciemno, jak przed chwilą. Zaaranżował spotkanie swej świadomości z odpowiednimi mięśniami i niezdarnie zdjął z głowy jakąś szmatę.
Błąd!
Światło wdarło się w oczy, z siłą przebicia średniej klasy balisty, wywołało to natychmiast entuzjastyczną reakcję w jego głowie. Stadko w jej wnętrzu właśnie zakrzesało ognisko pośrodku jego czaszki, a imię tego płomienia - ból. Albert zdobył się tylko na krótki, męczeński komentarz tego faktu, "a...". Gdy minęło pierwsze najbardziej nieprzyjemne pulsowanie, kiedy to stado dzikich bestii wewnątrz jego głowy zaintonowało coś i odstukało swoje malutkimi stopami w szalonym tańcu, zebrał się na odwagę pomyślenia o próbie podniesienia się. Wśród jęków i pomniejszych stęków podniósł się i natychmiast stwierdził, że pion jest trudny. W duszy sączył przekleństwa, której adresatem była definicja grawitacji, do trzeciego pokolenia wstecz. Usiadł na pobliskim stołku, i zaryzykował przegląd sytuacji. Ogarnęła go pustka myślowa i bardzo kołyszący szum w głowie - jakaś ballada na bębenki słuchowe, sadystycznego flecistę, i kilkutysięczny chórek nie mający pojęcia o skali bluesowej. Odczekał kilka zwrotek i spróbował jeszcze raz. Lustracja otoczenia spowodowała w końcu tak pożądany nalot wspomnień z poprzedniej nocy. Niestety, póki co, wszystkie przypominały bandę porozrzucanych puzzli - wszystkich tego samego koloru. Uśmiechały się szyderczo. Powoli, kładę szczególny nacisk na ten przysłówek, nawet bardzo powoli i nie bez oporów, zaczęły składać się w akceptowalną całość.
Otoczenie przypomniało obraz po przejściu tornada, które na pewno nie sypiało na wykładach z robienia demolki. Wnętrze pomieszczenia ledwie zasługiwało na określenie. Wszędzie walały się porozbijane szklanice, puste butelki, popękane beczki, jakieś resztki jedzenia lub kogoś, kto stał się źródłem bardzo niewybrednego żartu. Pośród mazi sprzętów, miejscami można było dostrzec ludzkie nadzienie. W rogu, stary Tomasz przyciskał do piersi pustą butelkę. Tam gdzieś pod stołem, ktoś z bardzo intymnej odległości obwąchiwał uczynek gastralny kogoś z gości karczmy. Jego szczęście, że jeszcze się nie obudził. Bardzo zabawny ślad krasił podłogę i jednocześnie dokumentował próbę wyjścia z lokalu kolejnego kolegi. Alberta zdziwiło, że zgraja w jego głowie na kilka sekund, chwilą ciszy, uczciła pamięć wczorajszego przyjęcia. Zaraz jednak powróciła do pracy. Albert stęknął.
- Tośmy poszaleli - szepnął i poczuł jedną z najnieprzyjemniejszych suchości w gardle. Suchość pustyni o smaku antycznych, ale wciąż na chodzie, skarpetek.
Kac odezwał się z nową mocą, gdy te małe potworki dały znać, że zaraz będą rytualnie zabijać kolejną komórkę w mózgu. Albert zignorował to uprzejmie. Rozejrzał się dokładnie po sali, tym razem z konkretnym planem. Jego wzrok chciwie pochwycił przedmiot w rogu sali. Znajomy kształt, a w jego wnętrzu boski odblask sugerujący pełnię. Piwo? Beczka? O!
- Napiłby się czego - zawyrokował Albert i poczuł nagle narastającą panikę we wnętrzu głowy. Czuł tysiące małych nóżek biegających wokoło i obijających się o siebie bezładnie.
Nie!
- Tak, zdecydowanie klinik by się zdał.
Czuł jak uginają się tysiące kolan, a ramiona błagalnie wznoszą się do góry. Czyżby słyszał cichy szloch?
Bardzo prosimy, nie!
- A przestaniecie? - trochę zdziwiło Alberta, że właśnie zaczął negocjacje z własnym kacem.
Przed gromadę wysunął się jakiś rozjemca. Albert nie mógł się oprzeć wrażeniu, że kurdupel mówił na pomarańczowo.
Sam wiesz, że nie możemy.
- No to się szykujcie To jest wojna, nie będzie litości. Ofiary muszą być na każdej szanującej się wojnie.
Albert podszedł...STOP!, wróć! przemieścił się w stronę beczki, bo jak inaczej nazwać proces, w którym naciera się niemal z prędkością nacierającego lodowca. Nachylił się nad beczką i nozdrza pochwyciły aromat piwa kategorii "XXX". Mogło to równocześnie oznaczać czas jego powstania, datę ważności, liczbę dni od spożycia do zgonu, lub ostatecznie wiek ostatniego denata.
Litości! Błagamy! Albert bądź rozsądny, to Ci tylko zaszkodzi, wiesz jak nas wkurzysz? Tylko pomyśl. My wrócimy, będzie nas jeszcze więcej i damy ci taki wycisk, że będziesz to pamiętał przez długie lata. No, bądzimy szczerzy, przez długie godziny. A poza tym to piwo i tak jest pewnie zwietrzałe, ohydne. To nie pomoże.
Albert był już u kresu, odetchnął i rzekł:
- Słuchaj no konusie: Pierwsza, podstawowa, ogólna, prymarna, bezterminowa, absolutna, niepodważalna, najważniejsza, wręcz protoplastuśtyczna, niezaprzeczalna, bezdyskusyjna, wszechobecna, wszechogarniająca, generalna, niezawisła, niewątpliwie święta, arbitralna, niezachwiana, niezawisła, nie do wyjęcia, szczęśliwie nam panująca zasada numer A głosi: "Darmowy alkohol NIGDY nie jest zły!". Dotarło?
Jeszcze nas popamiętasz!
Albert uśmiechnął się zbójecko, zamoczył twarz w beczce i miał chłop racje,
no, obydwaj mieli.

--
Nie wiem o co chodzi, ale fajne :D