Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Półmisek Literata > Miasteczko X
Xterminator
Oto jedno z moich opowiadań, wyciągnięte z zakurzonych mroków przeszłości, wydobyte cudem z jakiejś archaicznej dyskietki. Jak było, tak i zostało, nie poprawiałem nic. Rzucajcie błotem.



Podobno wszyscy ludzie są w pewien sposób wybrańcami losu. Niektórzy są nimi jednak bardziej niż inni. Mogę to powiedzieć z całą pewnością, ponieważ sam należę do ludzi których los wybrał na swoje szczególne ofiary. Może nie wyróżniam się pod względem intelektu, nie powalam z nóg elokwencją, nie posiadam żadnych cech które wynosiły by mnie ponad przeciętne ludzkie istoty. Może poza jedną, tą która zadecydowała o moim losie. Jestem bowiem właścicielem niebanalnej przeszłości. Przytłaczającej, ciężkiej i brzemiennej przeszłości której historia ukoronowana została dziwną i tragiczną pointą. Takie jednak było moje przeznaczenie prawie od początku dziejów i nie mogłem zrobić nic, co skierowało by mnie na tory normalnego ludzkiego życia jakiego się do ostatniej chwili spodziewałem.



Wypełniające się przeznaczenie nie jest spójnym ciągiem zdarzeń następujących po sobie tego jednego dnia. Jednak w tym właśnie dniu znajdują swe wspólne zakończenie wszystkie jego wątki. Moja opowieść zacznie się pewnego majowego poranka w samochodzie marki Honda. Samochód jedzie szosą w kierunku Poznania, na pokonywanych ciasnych zakrętach piszczą opony, w środku z sześciu głośników słychać Marka Knopflera śpiewającego Money for nothing. Prowadzącym na granicy brawury kierowcą jestem ja. Szczupły dwudziestopięciolatek o twarzy której wyraz ludzie uważają za szczery, niebieskie oczy i krótko ostrzyżone blond włosy. Właśnie spieszę się do domu, wyprzedzam po trzy samochody na raz żeby się nie spóźnić. Moja kochana mama zawsze czeka ze śniadaniem nerwowo spoglądając na zegarek, bo punktualność nigdy nie była moją mocną stroną. Zwłaszcza kiedy noc spędzam u Ewy, mojej cudownej dziewczyny. Ewa jest dla mnie antidotum na stres, wyrocznią i fantastyczną kochanką. Kiedy z nią jestem, uśmiech nie schodzi mi z twarzy a pogoda ducha nie opuszcza mnie ani na chwilę. Nie ukrywam że jestem w niej zakochany po uszy, a ona nie ukrywa że zakochana jest we mnie. Kiedy jesteśmy sami nie ukrywa także swych wielu innych cudownych walorów. Jadę szybko, podśpiewując sobie pod nosem, jestem w cudownym nastroju, z którym oczywiście Ewa ma najwięcej wspólnego ale nie tylko ona. Dzisiaj po obiedzie wybieram się do mojego najlepszego przyjaciela, żeby doszlifować naszą najnowszą grę. Napisaliśmy już z Arturem wiele gier, lecz wszystkie one razem wzięte nie sięgają do pięt tej najnowszej. Parkuję samochód przed bramą wjazdową do naszej rodzinnej posesji, włączam alarm i rzucam jeszcze okiem na drugą stronę ulicy gdzie stoi stara rozwalająca się chałupa. Chałupa należy do starej baby spędzającej życie tylko i wyłącznie na gapieniu się w okno. Jej twarz za szybą ma zawsze ten sam wyraz, jakby na kogoś czekała, zagląda to w jedną to w drugą stronę. Jak długo sięgam pamięcią, zawsze wygląda tak samo, siedzi w oknie i czeka. Jakoś wtedy nie wydawało mi się dziwne że nigdy jeszcze nie widziałem jej poza domem. Tego dnia jednak się uśmiechała. Patrzyła mi prosto w oczy i uśmiechała się. Nie zwróciłem na to uwagi.



Do południa nie robiłem nic ciekawego. Kiedy myłem samochód przypałętał się mój okropny wujek.
Zawsze pieprzył głupoty, miał chyzia na punkcie swoich pieniędzy i samochodów. Zawsze też lubił zadawać głupie pytania.
- Jezus Maria. – zawołał kiedy mnie zobaczył – Nie myj tego gruchota bo tylko na tym brudzie się trzyma.
- No i? – Zapytałem udając że nie rozumiem.
- No rozleci ci się to cudo. Cha cha cha.
- Bardzo śmieszne. Po prostu jestem zauroczony twoim poczuciem humoru wujek.
- A jak tam Ewa?
- W porządku.
- Pewnie byłeś u niej na noc co?
- Byłem.
- Kolejna gorąca noc w objęciach pięknej Ewy.
- Niech cię to wujku Adamie nie interesuje.
- Nie denerwuj się tak. Mama jest w domu?
- No jest. Robi obiad.
- To idę na kawę. Tylko pamiętaj co ci mówiłem o aucie. Żebyś później nie był zdziwiony.
- Dobra dobra. Idź już, wypij tę kawę to może ci się wujek klepki w głowie poustawiają.
Machnął ręką i sobie poszedł. Wtedy sądziłem, że jemu nie kawa jest potrzebna, tylko strzał z wielkokalibrowej broni w łeb. Pamiętam że później już go nie widziałem, musieliśmy się gdzieś minąć. Pomyślałem sobie że to nawet lepiej. Moja mama jak zwykle wspięła się na szczyty swoich kulinarnych możliwości, dania wprost rozpływały się w ustach. Gdybym miał zostać stracony, moim ostatnim życzeniem byłby posiłek przyrządzony przez moją mamę. Skończyłem jeść, ubrałem buty, ucałowałem mamę na pożegnanie, powiedziałem że nie wiem kiedy wrócę i wyszedłem do Artura. Artur mieszkał jakiś kilometr od mojego domu, więc przebyłem tę drogę pieszo. Zawsze cieszyłem się na spotkanie z nim, żywym, szczerym, otwartym człowiekiem. Traktowaliśmy się obaj niemal jak bracia, i tak też nieraz do siebie mówiliśmy. Bracie. Zawsze nieco mnie to bawiło, ale dopiero teraz wiem że tak musiało być. Wszystko musiało być tak a nie inaczej, ponieważ Ona byłaby bezradna jak przez te wszystkie lata kiedy na mnie czekała. Na tym polega przeznaczenie. Człowiek myśli że jest wolny, robi co i kiedy chce, a wcale tak nie jest. Przynajmniej nie w moim przypadku. Teraz wiem, że każdy mój krok został już dawno przewidziany i cokolwiek wtedy robiłem, wypełniałem tylko przeznaczenie.



U Artura drzwi otworzył mi bóg. Bogiem nazywaliśmy ojca Artura, despotycznego, mrocznego człowieka o posturze i urodzie lokaja z „ The Adams family”. Naszą przyjaźń akceptował tylko dla tego że to co robiliśmy z Arturem przynosiło nam dość wymierne korzyści. Kochał swojego syna w bardzo dziwny i niezrozumiały dla mnie sposób, nie pokazując mu nigdy jak bardzo jest z niego dumny. Do mnie nie odzywał się prawie wcale. Tym razem także. Wpuścił mnie tylko do środka i poczłapał oglądać telewizję. Poszedłem do pokoju Artura.
- Cześć stary. – Zawołałem, a on podskoczył przestraszony na krześle.
- Cześć. Wystraszyłeś mnie jak cholera. Siadaj to coś ci pokażę.
- No to dawaj coś tam dzisiaj nabazgrolił.
- Doszlifowałem detale bracie i przetestowałem wersję roboczą.
- Pierniczysz. Uruchomiłeś to już?
- Działa jak złoto. Sam zobacz.
Grę nazwaliśmy „Miasto X”. Ta gra jest najnowszym osiągnięciem techniki programowania, szczytem naszych umiejętności i stała się dziełem niedokończonym. Wyczerpała ona zapasy naszej cierpliwości nieomal do zera. Ciągle coś nawalało, zawieszała się, lub w ogóle nie chciała się uruchomić. Odwzorowaliśmy w niej całe nasze niewielkie miasteczko, zmierzyliśmy każdy dom, blok, każde drzewo, nie obyło się także bez pomiarów wszelkich wzniesień i dziur. Wszystkie ścieżki i dróżki znalazły miejsce w grze, odpowiednio zeskalowane i wiernie oddające rzeczywistość. Niezliczone razy uciekaliśmy przed rozjuszonymi psami, kilkakrotnie zostalibyśmy nawet postrzeleni, porąbani siekierą lub zaciukani nożem przez właścicieli posesji które akurat chcieliśmy zmierzyć. Niektóre postacie ludzkie poznaliśmy równie dokładnie jak otaczającą ich rzeczywistość, tak że według wyglądu i zachowania dało się rozpoznać dziesięć procent najbardziej charakterystycznych mieszkańców. Znajdowała się wśród nich postać mojej mamy, mojego ojca, wujka, ciotki, i wielu innych znajomych i tubylców którzy w jakiś sposób się wyróżniali. Prawie każdy kto miał samochód, motor czy rower, posiadał identyczny model w stworzonej przez nas wirtualnej rzeczywistości. Po naszym wirtualnym mieście jeździły radiowozy policyjne i straż pożarna. Zebranie materiałów zabrało nam dwa lata czasu, a jeszcze więcej pisanie programu.
A teraz, Artur wystartował wersję roboczą różniącą się od oryginału przeznaczonego na handel, możliwością wybrania jedynie dwóch graczy: jego i mnie. Nie było również scenariuszy które tkwiły jeszcze w fazie przygotowań i jedyną możliwością była strzelanina między nami dwoma na ulicach naszego miasta. Ubraliśmy więc okulary rzeczywistości wirtualnej i rozpoczęliśmy grę. Do niedawna myślałem że rozpoczęcie tej gry, to najgorsza rzecz jaką mogłem w życiu zrobić, ale teraz wszystko już rozumiem. Ból zmniejsza się więc z dnia na dzień.


Ogromne, płonące logo, które znikło równie szybko jak pojawiło się przed moimi oczami, zostało zastąpione ognistym napisem ogłaszającym że właśnie uruchomiłem grę „Miasto X”. Dalej, w głównym menu, wybrałem sobie broń. Schotgun, uzi, granatnik i nóż. Wpisałem swoje imię. Znalazłem się w wirtualnym odwzorowaniu mojego domu. Mama krzątała się po kuchni, ojciec patrzył na telewizor. Pięknie, pomyślałem. Wszystko jak prawdziwe, losowo wybierane algorytmy ruchu sprawiały wrażenie całkowitej przypadkowości sytuacji. Wyszedłem na zewnątrz, wujek Adam zbliżał się swoim kaczym chodem. Wyciągnąłem schotgun. Rozwalę wesołka, niech się zacznie coś dziać, bo na razie wszystko pracuje bez zarzutu. Wymierzyłem w wujka stojąc na schodach, zobaczyłem wiernie odwzorowane przerażenie na jego twarzy. Huk wystrzału. Siła odrzutu rzuciła mnie na drzwi za moimi plecami, wujek trafiony w głowę poszybował dwa metry zanim z głuchym łoskotem uderzył o ziemię. W jego głowie ziała szkarłatna dziesięciocentymetrowa dziura. Fantastycznie. Ta gra, to będzie przebój roku. Niemal natychmiast ze wszystkich domów wybiegli ludzie, krzyczeli, wymachiwali rękami, pokazywali mnie palcem. Kapitalna sprawa. Przeskoczyłem płot i znalazłem się u sąsiadów w ogródku. Przebiegłem kawałek doskonałą imitacją trawnika i dostałem się na ulicę. Popędziłem chodnikiem w stronę wirtualnego domu Artura. Nie miałem pojęcia co mnie tam ciągnie. Przecież on mógł być wszędzie i polować na mnie jak ja na niego. Z przeciwka nadjeżdżał radiowóz, kierowca zahamował na ręcznym i zablokował mi drogę. Odwróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starej baby w oknie sypiącej się rudery. Pamiętam to jakby wszystko działo się wczoraj. Pomyślałem że powinna siedzieć z poważną miną i spoglądać raz w jedną raz w drugą stronę, bo to przecież ja sam ją stworzyłem i na pewno nie zaprogramowałem jej uśmiechu. Po chwili stwierdziłem że Artur coś przy niej grzebał. Chciałem mu później powiedzieć żeby nie poprawiał po mnie podprogramów. Tymczasem policjanci wybiegali już z samochodu krzycząc coś o rzucaniu broni. Sięgnąłem po granatnik i wystrzeliłem, celując z biodra. Podmuch powalił mnie na ziemię a po policjantach i radiowozie zostały porozrzucane strzępy i okopcone, płonące zgliszcza. Tak, to wszystko robi piorunujące wrażenie. Może tylko skutki strzelania są trochę przesadzone, ale to da się łatwo poprawić. Dalej ruszyłem nieco ostrożniej. Wszyscy którzy wcześniej znajdowali się na ulicy siejąc panikę i zamęt, znikli w domach i spoglądali na mnie zza zasłon i firanek. Wtedy wydawało mi się to zabawne. Jednego z nich zastrzeliłem z uzi przez szybę. Byłem dumny z siebie i Artura. I choć nie zauważyłem śladów działalności mojego przyjaciela będąc blisko jego domu, to przypisywałem to bardziej jego większej ostrożności w tej rozgrywce niż innym czynnikom. Wejście do domu Artura nie nastręczyło mi wiele trudności, trochę się poczaiłem w krzakach, trochę podpełznąłem na brzuchu, potężny kopniak w drzwi, i już byłem w środku. Z daleka dobiegło mnie jeszcze wycie policyjnej syreny. Wewnątrz od razu dopadłem boga. Zdążył tylko wybałuszyć oczy a ja już wykręcałem mu rękę i przystawiałem broń do głowy. Jego brudny podkoszulek od razu zrobił się mokry od potu. Prawdziwy majstersztyk Artura. Popędziłem go do pokoju gdzie z Arturem pisaliśmy nasze gry, i on tam był. Artur siedział z okularami wirtualnej rzeczywistości na głowie i najwyraźniej w coś grał. Co on tu robi – pomyślałem – powinien przecież biegać po mieście i do mnie strzelać. Pchnąłem boga na jego plecy, poczułem pierwszą falę tryumfu, Artur odwrócił się błyskawicznie, zdarł z siebie okulary i rozdziawił gębę.
- Ha! Załatwiłem cię brachu. - Krzyknąłem kiedy seria z uzi przecięła go prawie na pół.
Zdjąłem z głowy okulary i zamarłem. Widok wirtualny i rzeczywisty nie zmienił się nawet odrobinę. Bóg gramolił się łkając, tulił najwyraźniej martwego Artura do piersi, krew wsiąkała mu w podkoszulek i skapywała na podłogę tworząc brunatną kałużę. Wycie syren na zewnątrz przeszło w ogłuszające crescendo. Stałem tam osłupiały, przerażony, zszokowany. Nie wiedziałem co robię kiedy wychodziłem na zewnątrz, wprost pod lufy wściekłych policjantów. Nie było nawet żadnego ostrzeżenia. Wszyscy od razu zaczęli strzelać, lecz trafiło tylko kilku. Ale i to wystarczyło. Nie czując bólu, osunąłem się na ziemię i zdążyłem tylko pomyśleć że to wszystko jest niesamowicie realistyczne. Niemożliwe żebyśmy stworzyli aż tak doskonałą grę. W tym momencie odeszło ode mnie życie. Cicho i szybko. Prawie tego nie zauważyłem.


- Kim jesteś? – pytam. Z mrocznej otchłani wyłoniła się postać.
- Nie pytaj. Pomyśl. – Głos niczym zgrzyt zardzewiałych drzwi. Pomyślałem. Odpowiedzi pojawiły się same, zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie. Teraz już wiedziałem, ale skłębiony natłok myśli i informacji nie pozwalał mi zrozumieć.
- Dlaczego. – Jej twarz, stara i pomarszczona, plecy wygięte w łuk, każdy krok z otchłani ku mnie okupiony setkami lat cierpienia, czekania, nadziei.
- Bo ciebie kocham. I nikogo więcej na świecie. – Poznałem ją. Stara baba z rudery naprzeciwko. Uśmiechnęła się. Proste, smukłe plecy, elfia twarz, cudowne, jędrne piersi, fantastyczne nogi. Moja Ewa.
- Jesteście obie tą samą osobą?
- Nie inaczej. Widzisz kochanie, czekałam na ciebie tyle lat. To był jedyny sposób i ostatnia szansa. Rozumiesz teraz?
- Ja i ty Ewo na wieczność razem. – Zrozumiałem. Tam, w raju to on był Adamem. Ewa nienawidziła Adama. Była od niego doskonalsza, bystrzejsza, lepsza. On był prototypem. Stary upierdliwy wujek Adam, musiał zginąć. Mój brat Artur również. Abel. Reszta to ofiary przypadku. Zabiłem brata własnymi rękami tak jak wtedy. Tak jak wtedy, razem z Ewą doprowadziliśmy Boga do rozpaczy. Wtedy było to niezamierzone, spontaniczne niczym nasza miłość. Niezwykła miłość matki i syna. Teraz to wszystko stało się konieczne żeby jej plan się wypełnił. I był w tym wszystkim jeszcze ktoś. Jego obecność roztaczała się między nami, ulotna niczym babie lato.
- Rozumiesz. – powiedziała, objęła mnie ramieniem i zrozumiałem że jestem nagi. I zobaczyłem że ona również jest naga. I przeraziłem się, bo wiedziałem że Prawdziwy Wieczny Bóg wpadnie w gniew. Jej pocałunek zgasił we mnie pożar paniki. Zapach zniewolił niczym narkotyk. Nareszcie znowu razem Ewo.
- Nie obawiaj się – rzekła – on już dawno o nas zapomniał.


Leżę teraz na idealnej rajskiej trawie i gram w karty z archaniołem Gabrielem. Jego ognisty miecz rdzewieje na dnie rajskiej sadzawki. Ewa zbiera owoce. Jabłka. Bardzo je wszyscy lubimy, a Gabriel szczególnie. Teraz pewnie zastanawia się jak sobie tu sprowadzić kobietę. Ewa przekonała go że lepiej żyć w raju niż go pilnować, a on okazał wdzięczność pomagając jej nagiąć prawa rzeczywistego świata by mnie tu sprowadzić. Bo tak naprawdę, Gabriel to archanioł z którym da się dogadać.

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
nie ma sie co czepiac narracji. Dość sprawna i płynna, bez, czasem tak niepotrzebnych, wygibasów.
Jeżeli chodzi o sprawy merytoryczne to zakończenie sfery "rzeczywistej" można odgadnąc w momencie założenia okularów. Mało to zaskakujące. A zakończenie w stylu "deus ex machina".. niczego sie nie trzyma, i bynamniej początek nic nie tłumaczy, a zwłaszcza nie tłumaczy siebie, całkiem zbędny.
Ale generalnie wiecej za niz przeciw.
pozdrawiam

--
Nie wiem o co chodzi, ale fajne :D
Forum > Półmisek Literata > Miasteczko X
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj