Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Tych filmowych motywów w dzisiejszym kinie praktycznie już nie uświadczymy

64 149  
297   102  
Kiedy jakoś tak na początku lat 90. w Polsce pojawiły się odtwarzacze kaset video, a każde osiedle musiało mieć przynajmniej jedną wypożyczalnię VHS-ów, my, dzieciaki schyłkowego PRL-u, mieliśmy naprawdę sporo zaległych filmów do nadrobienia. Te – często już wtedy leciwe – produkcje miały w sobie wiele aspektów, których dziś ze świecą szukać! I właśnie o tych zaginionych w mrokach ostatnich dekad schematach dziś sobie opowiemy.

Kiedyś to było: Miecze, sandały i magia

Peplum, czyli tzw. „kino miecza i sandałów”, to jeden z najwcześniejszych ekranowych wynalazków – chociaż prawdziwy rozkwit tego gatunku miał miejsce w latach 50. i 60. (głównie we Włoszech), to pierwsze produkcje o umięśnionych gladiatorach prężących torsy były całkiem popularne już w drugiej dekadzie XX wieku. Z tych mniej lub bardziej udanych dzieł garściami czerpali filmowcy w latach 80.


To wówczas powstała cała masa efektownych, aczkolwiek często uroczo wręcz kiczowatych hitów fantasy w stylu dwuczęściowej ekranizacji opowiadań Roberta E. Howarda o przygodach Conana z Cymerii, których to wielki sukces doprowadził do wysypu dziesiątek tworów o kipiących testosteronem barbarzyńcach.
Równocześnie serca kinomanów podbijały takie koszmarki, jak „Krull”, „Łowca śmierci” czy „Władca zwierząt”.



Teraz to nie jest: Ależ jest, jak najbardziej, ale zazwyczaj ma to formę dość nikczemnych remake’ów („Conan Barbarzyńca”, „Starcie tytanów”) albo produkcji mocno takich sobie („Herkules”). Wygląda na to, że czas atletycznych herosów, skąpo odzianych wywłok oraz mrocznych magów strzelających piorunami z paznokci już dawno minął.

Kiedyś to było: Źli Rosjanie

Był taki czas, że w co drugim amerykańskim akcyjniaku główny bohater musiał mierzyć się z przeciwnikiem o posturze niedźwiedzia, sile traktora i fizjonomii kaprawego alkoholika, któremu paliwo rakietowe uszkodziło nie tylko połączenia nerwowe odpowiedzialne za odczuwanie bólu, ale i jakiekolwiek empatyczne odruchy. Wiadomo – tzw. zimna wojna musiała mieć przecież jakieś odbicie w popkulturze, więc amerykańscy filmowcy z wielkim zaangażowaniem pielęgnowali wizerunek komunistycznego, ordynarnego draba w puchatej uszance. Oczywiście na końcu taki zakapior dostawał wycisk od wrażliwego jankesa i przynosił hańbę mateczce Rosji.



Taki los spotkał przecież Drago z czwartej części „Rocky’ego”, Rosę Klebb z serii filmów o Jamesie Bondzie, czy sadystycznego pułkownika Podowskiego z drugiej odsłony „Rambo”.

Teraz to nie jest: Nie można wyplenić kinowego schematu, który tak głęboko wrósł w filmową tradycję, więc owszem, źle Rosjanie nadal obecni są na ekranie – ot, chociażby w ostatnim, niechlubnym, spotkaniu z Indianą Jonesem czy w „Iron Manie 2” – ale jest to już bardziej radosne, nie do końca poważne żonglowanie „kliszami” niż realne szczucie widza „złym Ruskim”.

Kiedyś to było: Duży w ciele małego, mały w ciele dużego

Filmowcy z lat 80. i początku lat 90. mieli prawdziwą obsesję na punkcie motywu, w którym małoletni bohater zamienia się na ciała z osobą znacznie od siebie starszą, np. z własnym tatą. Taki miszmasz dawał przecież scenarzystom wielkie pole do popisu – oto można było zetknąć beztroskiego małolata, uwięzionego w skorupie 40-latka, z odpowiedzialnym i pełnym problemów życiem dorosłego. Równocześnie też starszy widz miał okazję śledzić losy swego rówieśnika, który nagle odciążony został ze wszystkich trosk, z jakimi mierzyć się musi stateczny, odpowiedzialny człowiek w średnim wieku.


Trend ten zapoczątkowany został przez film z 1976 roku pt. „Zwariowany piątek”. Potem było już z górki, bo kolejne produkcje oparte na tym motywie zazwyczaj były gwarantowanymi hitami – „Vice Versa”, „Znów mieć 18 lat”, „Jaki ojciec, taki syn” – to były wielkie przeboje, które do dziś ogląda się całkiem przyjemnie. Do tego gatunku można by na upartego zaliczyć też, kultową w pewnych kręgach, komedię z Tomem Hanksem pt. „Duży”.



Teraz to nie jest: Sporo z tych produkcji doczekało się marnych remake’ów i chociaż nadal powstają dziełka usiłujące wybić się na tym motywie, to wygląda na to, że ekranowa magia przestała działać – tego typu filmy miały swój czas i to se ne vrati.

Kiedyś to było: Horrory o małych, morderczych kreaturach

Kto powiedział, że oprawcą w filmowych horrorach musi być małomówny osiłek z maczetą? W latach 80., równocześnie z krwawymi slasherami, rozwijał się inny podgatunek w kinie grozy. Były to zazwyczaj B-klasowe produkcje, w których oprawcy mieli wzrost siedzącego jamnika, ale za to sporo nadrabiali żądzą krwi i kreatywnością w posyłaniu ofiar na tamten świat.


Oczywiście pierwszym skojarzeniem będzie tu nakręcony w 1988 roku horror o „Laleczce Chucky”, jednak nieco wcześniej niezbyt wymagający miłośnicy kampowego kina mogli obcować z „Gremlinami” – wielkim przeboju, co to doprowadził do narodzin całego zestawu innych dziełek, w których to mali złoczyńcy robili ludziom wielkie kuku.



Pamiętacie „Crittersy”? A takie perełki, jak „Ghoule”, „Troll”, „Munchies” czy „Hobgobliny”? No i nie zapominajmy o klonach wspomnianej „Laleczki Chucky”, czyli np. o „Władcy lalek” czy „Demonicznych zabaweczkach”.



Teraz to nie jest: Mimo że gatunek ten jest dziś gratką jedynie dla prawdziwych, podstarzałych nerdów, to niektóre z tasiemcowych produkcji o małych, zabawkowych zwyrodnialcach nadal powstają. Ostatni raz część „Laleczka Chucky” gościła na ekranie w 2019 roku, a na ten rok zapowiadana jest piętnasta (!) odsłona serii o „Władcy lalek”! Ze świecą natomiast szukać powrotu wszelkiej maści małych, obleśnych stworzeń, które straszyły dzieciaki ponad trzy dekady temu.

Kiedyś to było: Praktyczne efekty specjalne

Tak, będę marudził i doskonale zdaję sobie sprawę, że dostanę za to oklep w komentarzach, ale mam to w kiszce. Śmiem twierdzić, że siermiężne monstra wprawione w ruch za pomocą animacji poklatkowej albo mechaniczne kukły tworzone na potrzeby filmu biły na głowę współczesne CGI. I nie, nie chodzi mi tu o to, że efekt takich zabiegów był bardziej realistyczny niż dopieszczone do granic możliwości cyfrowe twory. Po prostu, z racji na ogrom pracy, jaką trzeba było wykonać, aby wykrzesać odrobinę ekranowej magii, efekty specjalne były prawdziwą wisienką na torcie filmu i doprawdy nie trzeba było zalewać oczu widza fajerwerkami, aby zrobić na nim kolosalne wrażenie.


Taki na przykład rekin w „Szczękach” pojawiał się w całej okazałości na dosłownie kilka chwil, a dość upiorna, animatroniczna kukła Arnolda (której stworzenie zajęło pół roku!) w pełni wykorzystana została w zaledwie jednej tylko scenie „Terminatora”. Również i pamiętne efekty specjalne z legendarnego „Coś” – horroru nakręconego 39 lat temu przez Johna Carpentera – zajmowały jedynie małą część czasu ekranowego, a całą resztę stanowiło mistrzowskie wręcz budowanie atmosfery i klimatu grozy.



Teraz to nie jest: Chociaż w dzisiejszych czasach naprawdę trudno jest policzyć filmy, w których nie sięgnięto po CGI, to parę niezłych przykładów współczesnego wykorzystania praktycznych efektów specjalnych da się znaleźć. Na szczególną uwagę zasługuje tu chociażby bardzo surowa i niezwykle wręcz realistyczna scena amputacji ręki z produkcji „127 godzin” Danny’ego Boyle’a, czy bardzo klimatyczna sekwencja w hipersześcianie z „Interstellar” Nolana.



Również i prawie cały „Mad Max: Na drodze gniewu” to efektowny spektakl, gdzie CGI jest tyle, co kot napłakał. Tymczasem w „Blade Runnerze 2049” mieliśmy do czynienia z pięknym ukłonem w stronę pierwowzoru i zdecydowano się wykorzystać miniatury, które w pocie czoła wykonali wybitni artyści! Można? Można!


15

Oglądany: 64149x | Komentarzy: 102 | Okejek: 297 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało