Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Ruszyli do walki z przyrodą i srogo się przeliczyli - nawet mając przewagę ogniową.

47 409  
238   19  
Od czasu do czasu przychodzi nam się zmagać z przyrodą i to w takim dosłownym sensie. Niektórzy szarpią się z wędką na jeziorze, inni z żądzą mordu biją komara w środku nocy, a jeszcze inni strzelają z karabinów maszynowych do emu. Dziś będzie o trzech historyjkach, w których ludzie poszli na wojnę z przyrodą i, z rozmaitych powodów, niezbyt wyszło im to na dobre.
l_18346117a835b13war.jpg

Chyba najbardziej tragicznym przykładem takich działań była „Kampania przeciwko czterem szkodnikom”, ale że Coldseed świetnie to opisał w tym artykule, to ja ten wątek pominę. Nie była to jednak jedyna sytuacja, kiedy to ludzie i natura starli się ze sobą w dość... specyficzny sposób.

Chyba każdy słyszał o historii z kobrami w Indiach – od której zresztą wziął się termin „efekt kobry” – sytuacji, w której działania podjęte, by rozwiązać problem, w istocie jedynie go pogłębiały. Mimo że historyjka z kobrami jest najbardziej znana – tak właściwie nie ma 100% pewności, że jest prawdziwa. Jak najbardziej prawdziwa była jednak wojna Francuzów ze szczurami. I nie we Francji, ale w swojej odległej kolonii – Indochinach.

l_183460104cbd445hanoi.jpg

Francuzi stopniowo opanowywali Indochiny od połowy XIX wieku. Pod jego koniec zdobyli już spore połacie terenu i, ciesząc się ze swoich zdobyczy, gratulowali sobie tego sukcesu, popijając zapewne najprawdziwszego szampana. Indochiny zaczęto „cywilizować”, a na ich najważniejsze miasto wybrano Hanoi. Jak na stolicę przystało – Hanoi musiało prezentować się ładnie i nowocześnie, aby samym swoim wyglądem potwierdzać wyższość człowieka białego nad człowiekiem nie-białym i tym samym usprawiedliwiać jego rządy. Czym ta wyższość miała się wyrażać? Na przykład budowano piękne domy w stylu europejskim. Wzniesiono też wielką katedrę, w której głosić miano jedynie prawdziwą wiarę. Co ważniejsze ulice zamieniły się w piękne aleje obsadzone palmami. Ale z punktu widzenia naszej historii nie to było najważniejsze. Ważniejsze było to, że Francuzi postanowili również unowocześnić stawianie „dwójeczek”. I to było jedną z misji Paula Doumera, ówczesnego gubernatora kolonii.

Ani Francuz, ani jego świeżo ucywilizowany poddany nie może przecież stawiać dwójki gdzieś w krzakach albo nad dziurą w ziemi. Cywilizacja to toaleta ze spłuczką! Stolica Indochin musiała więc wzbogacić się o nowoczesny i wydajny system podziemnych kanałów, tak by kupa niezakłócenie spływała do rzeki z dala od wytwornych nosów. Nie ma co ukrywać – zadanie to godne i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, ale nikt chyba nie domyślał się jego następstw.

l_1834605fb63011amapa_hanoi.jpg
Plan kanałów pod Hanoi.

W 1902 roku łączna długość nowoczesnych kanałów w Hanoi wynosiła już 19 kilometrów, głównie zlokalizowanych pod prestiżową i „europejską” dzielnicą francuską. Władza zawsze była taka sama i lubiła chwalić się sukcesami, więc łatwo można sobie wyobrazić uroczystość pierwszego spuszczenia wody, podczas której zachwyceni Francuzi gratulowali sobie sukcesu, popijając jeszcze więcej szampana – w końcu od teraz można go już było wydalić w kulturalnych warunkach. Przecież dawniej kanalizacja w Hanoi była albo nieistniejąca, albo co najwyżej prymitywna, a teraz powstało w końcu 19 kilometrów nowoczesnych opadających tuneli, strumieni nieczystości, resztek jedzenia i… idealnego schronienia dla szczurów.

A tych w Hanoi nigdy nie było mało, jednak nowe lokum sprezentowane im przez Francuzów było dla nich przynętą lepszą niż promocja karpia w Lidlu. A gdzie szczury – tam dość często pojawia się epidemia.
Kiedy więc okazało się, że szczury z jakby coraz większą częstotliwością nawiedzać zaczęły dzielnicę francuską – rząd postanowił zabrać się do roboty. To, że Francuzi mieli wówczas świadomość, że gdzie są szczury tam i przyjdzie dżuma - zapewne przyspieszyło to postanowienie.

Wynajęto profesjonalnych łowców szczurów. Jak można się domyślać - nie było to zajęcie ani prestiżowe, ani dochodowe. Za zabitego szczura wypłacano początkowo jedynie centyma (odpowiednik naszego grosza). Mimo to i tak znalazło się wielu chętnych do tej roboty. Liczby mówią same za siebie. W ciągu pierwszego tygodnia łowcy przynieśli 7985 szczurzych trupów. Zaledwie dwa tygodnie później liczba trucheł przynoszonych władzom wzrosła do 4000 dziennie, a to dlatego, że łowcy robili się coraz lepsi w swoim fachu. 30 maja, niecały miesiąc po rozpoczęciu akcji, jednego tylko dnia zabito 15 041 gryzoni, a największa masakra miała miejsce 12 czerwca, gdy w tylko ten jeden dzień żywot swój zakończyło 20 114 szczurów.

Liczby mogą wydawać się imponujące, ale rzeczywistość była zupełnie inna. Nawet mimo takich wysiłków szczurołapów – populacja gryzoni zdawała się nie zmniejszać. Dzielnica francuska, mająca być dowodem na wyższość i skuteczność Francuzów – wciąż się od nich roiła.
Nie widząc żadnych zauważalnych wyników pracy profesjonalnych szczurołapów – Francuzi postanowili zmienić podejście. Od tej pory do walki ruszyć miało pospolite ruszenie – każdy, kto przyniósł szczurzy ogon – miał otrzymać centyma za swoje trofeum. Rozwiązanie idealne – nie dość, że do walki ruszy jeszcze więcej osób, to i urzędnicy nie będą musieli bawić się w utylizację trupów – odcięty ogon będzie przecież wystarczającym dowodem zgładzenia szkodnika.

Plan był wspaniały. Już pierwszego dnia urzędników zalały stosy szczurzych ogonów. Odtrąbiono sukces, polewano szampana, francuska pomysłowość znów zwyciężyła. Cieszyli się wszyscy oprócz gościa, który musiał te ogony liczyć. Na dodatek chwalono tę akcję za to, że uczyć miała zwykłych Wietnamczyków przedsiębiorczości.

Problem w tym, że chyba nie o taką przedsiębiorczość chodziło Francuzom. Nie wiadomo czy Francuzi byli naiwni, czy też może głupi i naiwni. „Ucięty ogon to wystarczający dowód, gdyż szczur bez ogona żyć przecież nie może” – pomyślał chyba nikt. „A może zamiast ogonów lepiej zbierać na przykład szczurze główki?” – pomyślał jeszcze bardziej nikt.

Pierwsze podejrzenia, że coś jest nie tak, pojawiły się, gdy zaczęto zauważać biegające po dzielnicy francuskiej jak najbardziej żywe szczury z obciętymi ogonami. Dość szybko okazało się, że Wietnamczycy łapali gryzonie, odcinali im ogony i puszczali wolno, by mogły narobić wiele nowych ogoniastych szczurzątek. A jakby tego było mało, to na przedmieściach Hanoi wykryto prawdziwe hodowle tych szkodników. Tego było zbyt wiele. Program wypłacania nagród za szczurze ogony natychmiast zamknięto. Co było dalej – wiemy z historyjki o kobrach - skoro te wszystkie hodowle wypełnione były już teraz bezwartościowymi szczurami… to wypuszczano je na wolność. Problem nadmiaru gryzoni nie został nigdy przez Francuzów opanowany. Choć tak właściwie można powiedzieć, że nie został aż do tej pory opanowany, ponieważ w Hanoi obecnie wybija się około 55 milionów szczurów rocznie i nie zanosi się na to, by miały one kiedykolwiek stamtąd zniknąć.

l_183460236cb37d5hanoi1.jpg

l_183460363f88e4fhanoi2.jpg
Ulice się zmieniły, ale nie zmieniło się jedno - gdzieś tam wciąż kryją się hordy szczurów.

A w 1906 roku, zgodnie z przewidywaniami, w Hanoi wybuchła w końcu epidemia dżumy.
Paul Doumer, choć został pokonany przez zarówno szczury jak i Wietnamskich Januszy biznesu, zyskał w ojczyźnie reputację doskonałego zarządcy i, niczym Stanisław Anioł, wspinał się na coraz wyższe stanowiska, by w 1931 roku zostać wybranym na prezydenta Francji.

To jednak nie pierwsza sytuacja, w której Francuz musiał ugiąć się przed potęgą przyrody.

Napoleon Bonaparte, tuż po podpisaniu pokoju w Tylży kończącego zmagania francusko-rosyjskie, postanowił się nieco rozerwać. Był lipiec 1807 roku. Idealny czas i pogoda na jakieś polowanie.

Louis Alexandre Berthier, szef sztabu armii francuskiej, otrzymał zadanie zorganizowania cesarzowi tej rozrywki. Berthier wybrał stosowne miejsce, przygotował małą wyżerkę, zaprosił też pozostałych członków polowania. Zorganizował odpowiednią nagonkę i służbę – zostało tylko jedno pytanie – cóż też Napoleon mógłby na tymże polowaniu sobie ustrzelić. Wybór padł na króliki. By mieć pewność, że będzie do czego strzelać – Berthier zebrał całą masę królików. Było ich co najmniej kilkaset, choć niektórzy mówią aż o 3000. Wszystkie zapakowano do klatek, klatki umieszczono na skraju łąki, a łąkę obstawiono naganiaczami.

Gdy Napoleon z ekipą przybyli na miejsce i ustawili się na pozycji do strzału – zwierzęta wypuszczono z klatek. I tu wydarzyła się rzecz, której ani Berthier, ani nikt z uczestników nie przewidział. Zamiast rzucić się do panicznej ucieczki i stanowić jakieś wyzwanie dla strzeleckich umiejętności Francuzów – zwierzęta zaczęły kicać w stronę strzelców. Początkowo wszyscy wybuchli śmiechem, ale po chwili zorientowali się w powadze sytuacji. Na garstkę ludzi nacierały setki puchatych stworzonek, szarżując niczym szwoleżerowie pod Somosierrą. Przy szybkostrzelności ówczesnej broni być może regiment piechoty by się z nimi rozprawił, lecz nie zaledwie paru gości. I choć wiele króliczków padło trafionych ołowiem, to pozycje francuskie nie były w stanie się utrzymać przy takiej przewadze liczebnej przeciwnika.

Francuzi bitwa
Tak to dokładnie wyglądało, z tym że broń była inna, ubiory były inne, sceneria zupełnie odmienna no i króliki też inaczej wyglądały.

Po wybiciu na odległość tylu futrzaków ile się dało - bitwa weszła w fazę walki wręcz, a w ruch poszły kije i szpicruty. Cesarz Francuzów początkowo walczył zawzięcie, lecz sprawa była z góry przegrana. Polowanie zamieniło się w bitwę, bitwa w strategiczny odwrót, a ten w tak zwany „odwrót francuski” – czyli pełną ucieczkę.


Cesarz i jego oficerowie rzucili się w stronę powozów, dzielnie przez woźniców bronionych przy pomocy batów. Genialny Strateg nie docenił jednak przeciwnika. Wykazując większe zrozumienie sztuki wojennej niż niejeden z jego generałów – króliczki rozdzieliły się na dwie grupy i oskrzydliły powozy. Napoleona uratowało tylko to, że tego przeciwnika zabić mogło zwykłe nadepnięcie. Dwa lub trzy króliki wdarły się do powozu cesarza, więc choć przewaga liczebna była wciąż po ich stronie – z tym już Pogromca spod Austerlitz był w stanie sobie poradzić.

l_183460708c65b5aND.jpg
Nie ma co się śmiać - detal z fasady katedry Notre Dame w Paryżu potwierdza, że Morderczy Królik z Caerbannog istniał naprawdę.

Kto by pomyślał, że Cesarza Francuzów, który rzucił na kolana pół Europy, pokona taka niespodziewana armia? Któż by spodziewał się, że horda ruszy na niego, nie okazując żadnej trwogi i respektu dla jego militarnego geniuszu? Być może… okoliczni wieśniacy. Bo Berthier, aby zaoszczędzić sobie czasu i kłopotu, zamiast schwytać dzikie zwierzęta – wykupił od rolników ich własne, hodowlane zwierzątka. A te, wypuszczone z klatek, najwyraźniej uznały, że cesarz chce je nakarmić.

18346063f243023nap.jpg
Następnym razem pójdę na ryby.

Zapewne wielu Anglików, siedzących po drugiej stronie kanału La Manche, uznałoby te historie za kolejny wspaniały przykład wyższości Anglosasów nad tymi cholernymi żabojadami. Bo przecież nie ma takiej siły natury, która mogłaby zagrozić narodowi, który muszkietem i szablą wykroił dla siebie imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi. Nie wiedzieli jednak, że już w 1932 roku na terenie Australii dojdzie do najprawdziwszej wojny człowieka z przyrodą.

Wydarzenia z końca 1932 roku przeszły do historii jako Wielka Wojna Emu. Po I wojnie światowej wszystkie państwa pozostały z pewnym problemem – jak jakoś ułatwić weteranom powrót do normalnego życia. Australia postanowiła pójść starym, rzymskim sposobem – przydzieliła mniej więcej pięciu tysiącom weteranów ogromne połacie terenu w zachodniej części kontynentu. Nie wszystkim jednak trafiła się dobra ziemia. Warunki, w których przyszło niektórym z nich uczyć się nowego fachu, były ciężkie. Jakby tego było mało – wkrótce w Australię uderzył kryzys gospodarczy, który dodatkowo sprawił, że ceny zboża poleciały w dół, a wyżywienie rodziny stało się wyzwaniem.

I właśnie w tym momencie do swojej ofensywy przeszły emu.

l_18346092bfb1aa0stado.jpg

Emu to nieloty z rodziny kazuarowatych, o długości ciała dochodzącej do 190 centymetrów i o wadze do 60 kg. Żywią się roślinami i insektami i potrafią rozwijać prędkość do 50 km/h. Jak się wkrótce dowiemy, cechuje je też ponadprzeciętny zmysł taktyczny, silna determinacja i odwaga w bitewnym zgiełku – jak przystało na dalekiego krewnego Tyranozaura.

l_183459782e950cdemu1.jpg

Wykorzystując słabość australijskiej gospodarki – emu ruszyły do ataku. Zaczęły masowo najeżdżać farmy weteranów, przedzierały się przez ogrodzenia, pustoszyły pola uprawne i masowo korzystały z jeziorek, które powstały gdy ludzie pobudowali małe tamy na strumieniach. Zrozpaczeni farmerzy próbowali się bronić przy pomocy swoich strzelb, ale stali na z góry straconej pozycji. Musieli się mierzyć nie tylko z przewagą liczebną wroga, którego siły szacowano na 20 000 ptaków, ale także ze słabym zaopatrzeniem i palącym brakiem amunicji. Nie mieli wyjścia – by mieć jakiekolwiek szanse na powstrzymanie tej nawały - musieli zwrócić się o pomoc do władz. Nie mieli jednak zbyt dużego zaufania do ministra rolnictwa, więc skierowali swą prośbę do wojska. Specjalna delegacja udała się do ministra obrony - Sir George’a Pearce’a.

l_18346084883a18fpearce.jpg
Sir George Pearce - człowiek, który posłał żołnierzy na wojnę z emu.

Pamiętając skuteczność, z jaką karabiny maszynowe kosiły ludzi na froncie I wojny światowej – zasugerowaliby podobne maszyny siejące śmierć zastosować w wojnie z emu. Minister nie miał serca, by odmówić potrzebującym pomocy weteranom i Australia oficjalnie poszła na wojnę. Oczywiście na pewnych określonych zasadach: z broni korzystać będą wyłącznie zawodowi żołnierze, którym farmerzy zapewnią dach nad głową i wyżywienie no i jeszcze zapłacą za całą zużytą amunicję. Na dodatek to farmerzy wezmą na siebie całą odpowiedzialność za wyprawę wojenną, tak na wypadek gdyby w rzeczywistości okazała się równie absurdalna jak na papierze.

Przygotowania wojenne ruszyły pełną parą - błyskawicznie sformowano specjalny oddział, w skład którego weszli sierżant S. McMurray oraz strzelec J. O'Halloran. Dowództwo nad tymi siłami objął major G. P. W. Meredith z siódmej baterii ciężkiej Królewskiej Australijskiej Artylerii. Żołnierze, uzbrojeni w dwa karabiny maszynowe Lewis, wyruszyli do boju. Każda armia dba o swojego żołnierza, więc korpus ekspedycyjny został wyposażony w 10 000 sztuk amunicji. Z iście wojskową przenikliwością uznano, że była to wystarczająca liczba potrzebna do zabicia 20 000 ptaków. Pod koniec października oddział dotarł na miejsce, gotowy do stawienia czoła wszelkim przeciwnościom, jakie mógł rzucić na nich dziki australijski busz. Wtedy się jednak rozpadało, więc żołnierze zabunkrowali się w okolicznych domach i w ciepłych i suchych kątach przeczekali opady. Ale gdy deszcz ustał, to operacja wyzwolenia australijskich farm spod okupacji emu została wznowiona. Do oddziału dołączył także kamerzysta mający udokumentować bohaterską walkę oraz wspaniałe zwycięstwo australijskiego oręża.


Oprócz zmasakrowania i wyparcia przeciwnika ze spornego terenu, major Meredith miał też za zadanie przywieźć z rejonu walk trofeum w postaci piór emu, które miały przyozdobić kapelusze australijskich kawalerzystów.

Do pierwszego starcia doszło pod osadą Campion gdzie, jak doniósł farmerski wywiad, przeciwnik zgromadził się w ilości około 50 sztuk. Siły australijskie przygotowały profesjonalne stanowiska strzeleckie. Rozstawiono karabiny, przygotowano amunicję. W tym samym czasie grupa farmerów bohatersko narażając swe życie, okrążyła emu i zaczęła zaganiać je pod lufy karabinów. Niestety bitwa, która miała okazać się pogromem ptactwa, okazała się porażką Australijczyków. Ptaki niezbyt chętnie dawały się gdziekolwiek zaganiać. Na dodatek tuż po otwarciu ognia stadko emu rozdzieliło się na mniejsze grupki, które zaczęły uciekać we wszystkie strony. Strzelcy mieli wielkie problemy z trafieniem do bardzo szybko poruszających się ptaków, a ich rozdzielenie sprawiło, że mogli skupić jednocześnie ogień jedynie na małej liczbie przeciwników. Na pytanie „no i jak, synu, ile tych bestii ubiłeś?” padła precyzyjna odpowiedź: „no… parę tam trafiłem”.
W rzeczywistości zdecydowana większość ptaków bezpiecznie wycofała się poza zasięg karabinów maszynowych.

l_18345968e7366e7emu.jpg

Na szczęście dowodzenie siłami australijskimi nie objął jakiś laik, dlatego błyskawicznie opracowano nową strategię. Zaledwie dwa dni później żołnierze zajęli pozycję w pobliżu małej tamy - słusznie spodziewając się, że w tym miejscu będą mogli urządzić wspaniałą zasadzkę na niczego niespodziewającego się przeciwnika. Złapane podczas ablucji emu nie miałyby żadnych szans. Wszystko szło w dobrym kierunku. Zgodnie z przewidywaniami w rejon jeziorka przybyło około 1000 ptaków. Gdyby wydarzenia potoczyły się zgodnie z planem – być może byłaby to decydująca bitwa kampanii, a marzenia australijskiej opinii publicznej czekającej na dobre wieści z frontu o szybkim i łatwym zwycięstwie by się ziściły. Niestety na wojnie szczęście bywa równie ważne jak wszystkie inne czynniki, a tego dnia szczęście było po stronie emu. Strzelcy byli najwyraźniej tak podekscytowani zbliżającym się pogromem, że zapomnieli wyczyścić swoją broń. Gdy na rozkaz majora Mereditha otwarto ogień, licząc na zasypanie wroga gradem ołowiu – Australijczyków spotkała gorzka niespodzianka. Po oddaniu zaledwie kilkunastu strzałów karabiny się zacięły, co pozwoliło praktycznie wszystkim ptakom na wyrwanie się z zasadzki. W bitwie pod zaporą poległo jedynie 12 emu.

Najwyraźniej jednak to starcie wywołało niemałe poruszenie w ptasim sztabie głównym, ponieważ emu od tej pory przyjęło nową taktykę. Nie najeżdżały już farm wielkimi hordami, lecz postanowiły rozpocząć wojnę podjazdową przy pomocy bardzo małych grupek uderzających w wielu miejscach jednocześnie. To sprawiło, że jakakolwiek myśl o obronie była daremna, jako że siły australijskie, broniąc jednego zaledwie pola, były i tak już zbyt rozciągnięte i przy tej nowej strategii nie byłyby w stanie obsadzić całej linii frontu.

Jakby tego było mało – wśród emu wyraźnie wykształciła się kadra oficerska. Żołnierze australijscy zauważyli, że każda z takich grupek posiadała swojego dowódcę – ptaka, który cały czas stał wyprostowany i lustrował teren w poszukiwaniu wroga. Gdy tylko spostrzegał zbliżających się ludzi – wydawał sygnał do odwrotu i całe stadko bezpiecznie wycofywało się poza zasięg karabinów. Jak przystało na oficerów – żołnierze donosili, że ptaki te stały na straży, dopóki reszta stada nie wycofała się i dopiero wtedy do nich dołączały.

l_183459912194ba3emu3.jpg

Major Meredith nie był jednak w ciemię bity. Wykorzystując swoje wieloletnie wojskowe doświadczenie oraz wrodzoną anglosaską pomysłowość – opracował plan mający wystawić wroga na największą próbę, przynieść przełamanie losów wojny i pozwolić na przejście do kontrofensywy. Przygotowano ciężarówkę, na której pace zamontowano karabin maszynowy. „Zobaczycie - ta maszyna pozwoli nam przenieść wojnę do buszu i ścigać ptaki po australijskich bezdrożach kładąc je pokotem! Teraz skopiemy jaja tym pierzastym sukinsynom!” – powiedział zapewne Meredith. Na dodatek, aby zwiększyć swe szanse powodzenia – major postanowił uderzyć na południe od Campion, ponieważ usłyszał, że tamtejsze emu są nieco bardziej… oswojone.

Emu musiały z przerażeniem obserwować pierwszy atak tego wehikułu. Major Meredith osobiście dowodził natarciem, wydając rozkazy z wnętrza kabiny. Element zaskoczenia był po stronie ludzi. W obliczu takiego obrotu spraw emu nie były w stanie nawiązać równej walki i rzuciły się do odwrotu. Meredith, już prawie czując smak zwycięstwa, wydał rozkaz pościgu za uciekającym wrogiem. Niestety, jak każdy innowator, spotkał się z tym, z czym jeszcze nikt się nie mierzył. Ciężarówka praktycznie nigdy nie była w stanie nadążyć za uciekającymi ptakami – a gdy już udawało się jej zbliżyć na odpowiednią odległość – miotało nią na tych wertepach tak, że strzelec był zbyt skupiony na tym, by z tej ciężarówki nie wypaść niż na tym, żeby do czegokolwiek strzelać.

l_1834598bc188d29emu2.jpg

W międzyczasie w krajowym parlamencie zaczęły padać złośliwe uwagi. Jedni zastanawiali się, czy aby za udział w tej wojnie nie trzeba będzie przyznawać medali. Inni zwracali uwagę, że jeśli ktokolwiek miałby dostać medale – to byłyby to emu, póki co wyraźnie zwycięskie. W obliczu niezadowalających postępów – 8 listopada całą akcję odwołano. Różne są szacunki co do liczby ofiar. Po prawie tygodniowej kampanii i wystrzeleniu około 2500 pocisków udało się zabić… około od 200 do 300 ptaków. Major Meredith jednak z dumą zaznaczył w swoim raporcie, że obyło się bez strat własnych. Przy okazji dodał, że „gdybyśmy mieli dywizję takich ptaków, to stawiłaby ona czoła każdej armii świata. Mogą one wytrzymywać ostrzał z karabinów maszynowych niczym czołgi. Są jak Zulusi, których nie mogły zatrzymać nawet kule dum-dum”.

183460086bf44dbemu4.png

Wycofanie się wojska wzburzyło farmerów, których sytuacja praktycznie nic a nic się nie poprawiła. Parę dni później wysłali drugą delegację, prosząc o wznowienie działań wojennych. O dziwo, może licząc na jakieś wyjście z tej całej sytuacji z twarzą, władze postanowiły wznowić operację. Tym razem to władze stanowe zadbały o całe zaplecze, prosząc armię jedynie o ludzi i sprzęt. Major Meredith ponownie stanął na czele oddziału, zapewne z powodu swojego rozległego doświadczenia w walce z emu. I dlatego, że był jednym z niewielu doświadczonych strzelców karabinów maszynowych w całym stanie.

Druga faza wojny trwała od 13 listopada do 10 grudnia. Przez ten czas Meredith wystrzelał praktycznie cały zapas swojej amunicji – dosłownie 9860 sztuk. W raporcie ogłosił zabicie równo 986 emu, co dawało pięknie równy wynik 10 kul na jednego ptaka.

Ten niezadowalający nikogo (może poza emu) wynik przypieczętował los jakichkolwiek pomysłów, by na wojnę z ptakami wysyłać wojsko. Mimo że farmerzy wciąż co parę lat domagali się takiej pomocy – kolejni premierzy odmawiali.
W zamian wprowadzono ten sam system co w Hanoi – ogłoszono nagrody za zabicie emu i pozwolono strzelać do nich każdemu, kto zechce. W Australii jakimś cudem ten sposób się sprawdził. Może dlatego, że z powodu tych wszystkich szkód, zmagań i ośmieszenia - dla samych farmerów wytrzebienie emu było ważniejsze od robienia jakichś przekrętów. Niemniej Wielka Wojna Emu na zawsze zostanie zapamiętana jako ten konflikt, w którym wojsko australijskie przegrało z nielotami.

18346103e5e06c5unnamed.jpg
5

Oglądany: 47409x | Komentarzy: 19 | Okejek: 238 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało