Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Przejechał przez Saharę do Sierra Leone... na rowerze

13 465  
177   35  
Opowiem Wam dzisiaj o skromnych chłopaku spod krakowskiej wsi, który w pogoni za marzeniami wsiadł na rower i pognał w Świat. Nazywam się Kamil i odkąd pamiętam, miałem hopla na punkcie podróży i zwiedzania świata.

Po tym, jak któregoś dnia moja waga pokazała mi 125 kg, postanowiłem, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Tak zaczęła się walka o zbijanie wagi, a moim największym pomocnikiem oprócz siłowni był rower. Pierwsze 50 km to był dla mnie olbrzymi sukces, później pierwsza setka, pierwsze 200, aż doszedłem do momentu, w którym mogłem jechać na rowerze niemalże bez postojów 24 czy nawet 36 godzin. Zwieńczeniem mojego powrotu do formy była trasa z Kalifornii na Florydę, którą pokonałem w dwadzieścia kilka dni. Wtedy wyznaczyłem nowy cel, Amerykę Południową, którą również pokonałem na rowerze i tak dochodzimy do tytułowej Afryki. Zafascynowany rajdem Paryż-Dakar postanowiłem niczym legendarni kierowcy pokonać Saharę i dojechać do Dakaru. Skłamałbym, gdybym napisał o jakichkolwiek przygotowaniach, to był czysty spontan.


Grudzień 2022, pierwsze mocniejsze opady śniegu i ja przeczesujący wyszukiwarki biletów lotniczych w jednym celu – byle do słońca, ciepła i miejsca, gdzie jest minimum +15 stopni Celsjusza. Szybko w oko wpadł mi bilet za 250 zeta do Maroka, transport roweru to drugie 250 złotych i tym sposobem początkiem stycznia wylądowałem w Agadirze. Rower, namiot, śpiwór, kilka ciuchów i ja. Następnego dnia z małym falstartem wyruszyliśmy na południe. Falstartem, bo okazało się, że w Maroko bardzo późno wstaje słońce, jakoś przed… dziewiątą. „Kieruj się na południe” towarzyszyło mi przez całą moją podróż.


Miałem szczęście, bo w tym okresie i w tym rejonie często występuje wiatr z północy, dlatego niczym mała żaglówka tylko przez pustynię mogłem bez problemów kręcić nawet po 200 km na dzień i nie sprawiało mi to wysiłku. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to ogromna gościnność Marokańczyków, a także ich szacunek do rowerzystów. Na drodze nie czułem się niebezpiecznie, bo każdy samochód wyprzedzał mnie szerokim łukiem, dochodziło nawet do sytuacji, gdy wielkie, zapakowane po afrykańsku, czyli mocno przeładowane ciężarówki, które nadjeżdżały z naprzeciwka, podnosząc tumany piasku, zwalniały lub wręcz zatrzymywały się po to, bym nie dostał w twarz podmuchem piasku. WOW!


Później okazało się, że w Mauretanii, przed którą nasz MSZ przestrzega jak przed piekłem, jest tak samo. W sklepach ceny dla lokalnych, może jedynie na granicy próby łapówek, ale oni tam z tego żyją, a ja przyrzekłem sobie, że nikomu podczas mojej trasy nie wręczę lewych pieniędzy. W ogóle wróćmy jeszcze na chwilę do Zachodniej Sahary, gdzie na środku pustyni gdzieś na małej stacji benzynowej spotkałem… Mirka, Polaka, który jechał ze Szczecina załadowanym po dach busem do Gambii. Miał tam wiele podarków dla szkół, a także swoje prywatne rzeczy, bo właśnie się tam przeprowadza. Wzięliśmy razem pokój w najbliższej miejscowości. Mimo że głównie spałem na w namiocie, to jednak co jakiś czas potrzebowałem porządnie się wykąpać i naładować baterie w moim sprzęcie.


Mirek aż do Gambii wysyłał mi info drogowe, więc nie jechałem już w ciemno, a miałem pojęcie, czego mogę się spodziewać. Ale przez to o mały włos straciłbym jeden z najfajniejszych odcinków mojej trasy, bo troskliwy Mirosław odradzał przejazd przez Park Narodowy Diawling, ze względu na brak asfaltu i piaszczystą drogę. Ja chciałem koniecznie spotkać guźce, dzięki polskiej kinematografii znane jako takie świnie z Afryki. Więc wybrałem trudniejszą trasę, ale spotkania bliskiego stopnia z płochliwymi guźcami pozostaną niezapomniane. Spłoszone guźce podnoszą ogony do góry niczym antenki i kręcąc tyłkami, uciekają w krzaki. Ja mogłem podjechać blisko niezauważony, gdyż wtedy rower był jeszcze bardzo cichy.



Oprócz świń z Afryki w parku widziałem olbrzymie stada pelikanów, flamingów i jakieś setki, jak nie tysiące innych gatunków ptaków – raj dla ornitologów. Tutaj zmierzamy już do końca, bo zaraz później dojechałem do Dakaru, po drodze zahaczając o Różowe Jezioro, które nie miało ani trochę ze swojej różowości – albo zła pora roku, albo przereklamowane, a wszystkie zdjęcia, które widziałem, to popisy photoshopowe. Chyba nie muszę Wam za bardzo opisywać radości fana rajdu Paryż-Dakar, który pokonał tę trasę rowerem.


Gdy wrzucałem post na moje media społecznościowe, to w podsumowaniu wyjazdu napisałem, że w sumie nie jestem zmęczony, 2500 km nie zrobiło na mnie wrażenia i gdyby nie fakt, że następne kraje mają drogie wizy, to pewnie pojechałbym dalej. Wtedy ludzie, którzy śledzili moją podróż na Instagramie, zaczęli pisać, że oni nie chcą, żeby to był koniec, że oni się zrzucą na te wizy, ale mam jechać dalej, bo to ich inspiruje i jest fajną odskocznią od szarej zimowej aury w PL. Z małymi obawami założyłem zbiórkę, by już po 5 h ją zamknąć, bo uzbierało się więcej niż 100%, a gdybym jej nie zamknął, to pewnie uzbierałoby się tyle, że dojechałbym do RPA :)


Zmotywowany, wzruszony i podbudowany ruszyłem dalej. W Senegalu sytuacja na drogach odwróciła się o 180 stopni, tutaj już nie było bezpiecznie, a prawa rowerzysty można porównać do śmiecia, których tutaj pełno. No właśnie, śmieci to ważna kwestia, bo Afryka to jedno wielkie śmietnisko. Sporo zajęło mi przestawienie się na tutejsze zasady – co zjesz, to opakowanie wyrzucasz gdziekolwiek, a nawet jeżeli oddasz śmieci do sklepikarza, u którego je kupiłeś, to on ostentacyjnie wyrzuci je obok ciebie. Oj, upłynie jeszcze sporo czasu, zanim te zasady się tutaj zmienią.


Gambia to pierwsza angielska kolonia, więc w końcu miałem swobodę porozumiewania się, a Bandżul i jego okolice to taki trochę afrykański Bangkok, tyle że tutaj seksturystykę uprawiają głównie starsze panie z Europy, które bardzo szybko znajdują swoich miejscowych amantów. Zostawiamy wakacyjne romanse i ciśniemy dalej.


Znowu na chwilę jestem w Senegalu, gdzie załatwiłem wizę do Gwinea Bissau. Konsulat w Ziguinchor to mały domek, a że byłem przed otwarciem, to wszedłem jako pierwszy, razem z panem konsulem. 15 minut później z wbitą wizą już jechałem w stronę granicy. Resztę wiz można załatwić online.


Gwinea Bissau to już nieco inna Afryka, czuć i widać tutaj biedę na każdym kroku. W drodze nie miałem kłopotu z kierowcami, bo poza stolicą jeździ tutaj bardzo mało samochodów. Mimo widocznej biedy ludzie nie są skażeni turystyką i mimo że już od Maroka byłem często zaczepnie wyzywany od białasa – lub jak to Wikipedia pisze bardziej poprawnie, „przybysza z Europy” – to dalej ceny miałem lokalne. À propos białasa, to w każdym z krajów mają na niego inną nazwę, np. w Gambii byłem „Tuba” (pewnie pisze się inaczej, ale tak to słyszałem), w Gwinei Bissau „Branco” lub jakoś podobnie, a w Sierra Leone „Aboto”.


Ciekawym etapem mojej podróży był gęsty las równikowy na granicy dwóch Gwinei, przez który jechałem piaszczystą ścieżką, a nad głowami skakały małpy. Wioski, przez które przejeżdżałem, to głównie szałasy, kobietom wystarczyła spódnica, a faceci chodzili z maczetami, bo używali ich do wycinki drzew, z których później robili węgiel drzewny. Nawet granica to był szałas bez ścian z daszkiem, gdzie siedział znudzony strażnik graniczny, który ucieszył się na mój widok.


Jeżeli we wiosce była studnia, to obowiązkowo kolejka do niej, jeżeli jej nie było, to wycieczki kobiet i dzieci z wiadrami na głowie ciągnęły się kilometrami do najbliższej rzeki. Odkryłem Afrykę, która myślałam, że nie istnieje, a to wszystko przez przypadek, bo posłuchałem się Google maps, które wyznaczyły tę trasę jako przejezdną dla samochodu.


Tjaaa, rower ledwo się mieścił, a przeprawa przez rzekę wiązała się ze znalezieniem kogoś w wiosce, kto przeprawi mnie łódką na drugi brzeg. Niesamowita to była podróż, nie zapomnę jej nigdy, a tutaj sprzedałem Wam tylko promil historii i ciekawostek, które uzbierałem w mojej głowie przez miesiąc. Dokładnie to 33 dni, podczas których pokonałem 4100 kilometrów i jadąc do Dakaru, dotarłem aż do Freetown w Sierra Leone.
Całą obszerną relację z tego wyjazdu można przeczytać na moim Instagramie.


2

Oglądany: 13465x | Komentarzy: 35 | Okejek: 177 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało