Jednym z przyjemniejszych elementów pracy pisarza jest to, że można w dowolnym momencie uśmiercić nielubianego bohatera – i to na dowolne sposoby. Okazuje się jednak, że nawet najdalej idąca autorska fantazja i tak nie jest w stanie dorównać rzeczywistości.
Zacznijmy, sięgając daleko w przeszłość – do żyjącego na przełomie VI i V wieku p.n.e. Ajschylosa, niebezpodstawnie uważanego za prawdziwego twórcę greckiej komedii. W swoich utworach Ajschylos wielokrotnie uśmiercał bohaterów, wykazując się przy tym niemałą kreatywnością. Legenda głosi, że w równie oryginalny sposób zginął – rażony żółwiem. Gada miał zrzucić na niego ptak – orłosęp – który łysą głowę Ajschylosa pomylił ponoć z kamieniem. Liczył, że uda mu się w ten sposób rozbić twardą skorupę i łatwo dobrać się do smacznej zawartości.
Nie wszystko, co znajdzie się na talerzu – lub w kieliszku – zawsze jest jadalne. Bardzo boleśnie przekonał się o tym Sherwood Anderson, amerykański pisarz, podczas jednej ze swoich licznych podróży. Dotkliwy ból zmusił go do przerwania rejsu do Ameryki Południowej w 1941 roku. Anderson opuścił statek i trafił do szpitala w Panamie, gdzie zmarł kilka dni później. Przyczyną śmierci okazała się połknięta przez pisarza wykałaczka, która przebiła jelito i doprowadziła do zapalenia otrzewnej. Jak można połknąć wykałaczkę, zapytałby ktoś. Martini z oliwką niech stanowi wskazówkę.
Łączenie różnych środków transportu jest powszechną praktyką w logistyce – i nie tylko. Nie zawsze jednak wychodzi z korzyścią dla głównego zainteresowanego, którym w tym wypadku okazał się Gustav Kobbé, krytyk muzyczny i pisarz. 27 lipca 1918 roku przebywał był on na łódce w pobliżu Nowego Jorku, kiedy dostrzegł, że wojskowy hydroplan upatrzył sobie to samo miejsce. Widząc, że zderzenie jest nieuchronne, Kobbé chciał wyskoczyć z łodzi, ale nie zdążył. Samolot zahaczył o maszt łodzi, złamał go, a ten trafił pisarza prosto w głowę. Jak malowniczo ujął to
New York Times, „praktycznie rozpłatał mu czaszkę na dwie połowy”.
Jeżeli los koniecznie chce wysłać kogoś na drugą stronę, z pewnością prędzej czy później znajdzie na to sposób. Pisarka Margaret Wise Brown w 1952 roku przebywała właśnie we Francji, gdzie promowała swoje dzieła… a podczas jednego ze spotkań poczuła się gorzej. Zabrano ją do szpitala, w którym przeprowadzono operację wycięcia wyrostka robaczkowego. Wszystko było w porządku do momentu, w którym – by zademonstrować powrót do pełnej sprawności – Brown zrobiła wymach nogą. To poruszyło skrzep krwi, który przedostał się do mózgu, zabijając 42-letnią wówczas autorkę.
Wszystko powinno zostać dokładnie wyjaśnione, inaczej zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał w danej sprawie własne zdanie – mniej więcej z tego założenia wyszedł asystent Tennessee Williamsa, gdy zastał słynnego pisarza martwego w nowojorskim hotelu Elysée. Przyczyna śmierci nie była oczywista, uznał więc, że tylko kwestią czasu jest kiedy pojawią się plotki – o samobójstwie, o AIDS albo czymś równie „zwariowanym”. Wtedy też, wspólnie z lekarzem, zdecydowali, żeby za przyczynę zgonu Williamsa uznać… zadławienie kapslem. Dopiero po czasie wyszło na jaw, że w rzeczywistości pisarz zmarł wskutek reakcji organizmu na leki nasenne.
Pożegnać się ze światem można na wiele różnych sposobów, w tym także takich, o których wolałoby się, żeby historia jednak zapomniała. Asfiksja autoerotyczna to tylko jeden z przykładów. Innym jest śmierć na toalecie, której sir Fulke Greville cudem uniknął. Dźgnięty nożem przez służącego podczas zapinania spodni, co prawda przeżył niegodziwy atak. Nie zdołał jednak przeżyć leczenia. Lekarze – któż wie, co mieli w głowach – postanowili zasklepić ranę zwierzęcym tłuszczem, który zgnił i doprowadził do gangreny, posyłając sir Greville’a na deski.
Odejść w imię nauki – brzmi dumnie i z pewnością niejeden badacz byłby gotów na takie poświęcenie. Historia zna też przypadki takich, którzy gotowi wcale nie byli, a jednak podążyli tym nieszczęsnym losem. Można to zrobić spektakularnie, a można tak jak sir Francis Bacon, pisarz, filozof, naukowiec. Pewnego razu doszedł do wniosku, że śnieg może konserwować mięso wcale nie gorzej niż sól – i postanowił natychmiast to sprawdzić. Problem w tym, że faszerując kurę śniegiem przeziębił się tak bardzo, że już nie zdołał się podnieść. Zmarł zaledwie kilka dni później na zapalenie płuc.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą