Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Śmierć na Bałtyku – największa w historii morska katastrofa miała miejsce koło Łeby!

25 971  
208   47  
Kiedy mówimy o wielkich katastrofach na morzu, to pierwszym skojarzeniem jest oczywiście Titanic – majestatyczny transatlantycki niezatapialny potwór, który ostatecznie okazał się całkiem kruchy po zderzeniu z górą lodową. Historia zatonięcia tej jednostki została opisana w niezliczonej ilości książek i filmów, wliczając w to słynne romansidło w reżyserii Jamesa Camerona. Tymczasem „zaledwie” 78 lat temu całkiem niedaleko od Łeby na dno poszedł dorodny statek wycieczkowy razem z większością swych pasażerów. Życie straciło wówczas grubo ponad cztery razy więcej osób niż podczas katastrofy wspomnianego Titanica.

Nazistowski męczennik

Davos to szwajcarski kurort górski, który z uwagi na swój mikroklimat i świetne warunki do uprawiania zimowych sportów stał się w latach 30. ubiegłego wieku popularnym miejscem wypoczynku, ale także i emigracji niemieckich dygnitarzy. Jednym z nich był Wilhelm Gustloff – prezes szwajcarskiej komórki NSDAP. Niezwykle ambitny narodowy socjalista zwerbował do tej organizacji ponad 5000 członków i jako zaciekły antysemita regularnie puszczał w obieg materiały szkalujące Żydów. I chociaż szwajcarskie władze robiły co mogły, aby ukrócić szkodliwą działalność Gustloffa, jemu nigdy włos z głowy nie spadł. Można więc powiedzieć, że przysługę Szwajcarom zrobił David Frankfurter – student o żydowskim pochodzeniu, który 4 lutego 1936 roku wkroczył do hotelu w Davos i oddał do nazisty pięć celnych strzałów.



Śmierć Wilhelma, jak można się było spodziewać, stała się propagandową pożywką dla Niemców. Mówi się wręcz, że zabójstwo to było jednym z powodów zorganizowania dwa lata później pogromu, podczas którego do obozów koncentracyjnych skierowano prawie 30 tysięcy niemieckich Żydów.

Władze III Rzeszy bardzo starały się jak najlepiej wykorzystać „męczeńską” śmierć nazisty. Do tego stopnia, że zmieniono nawet plany dotyczące nazwania, opuszczającego wówczas stocznię, największego i najnowocześniejszego niemieckiego statku pasażerskiego. Pierwotnie miał się on zwać „Adolf Hitler”, jednak ten ostatni sam zadecydował, że w obecnych okolicznościach należy jednostce nadać miano „Wilhelm Gustloff”, a osobą dokonującą symbolicznego ochrzczenia jednostki musi być wdowa po zmarłym Niemcu (a prywatnie – była sekretarka Hitlera), Hedwig Gustloff. Niestety, jak pokazuje historia, los tego statku był jeszcze bardziej tragiczny niż jego patrona.



Operacja Hannibal

W 1945 roku dla Niemców jasne już było, że czeka ich spektakularna klęska. Radziecka armia świetnie sobie radziła na północy okupowanej Polski i trzeba było szybko ratować się strategiczną ewakuacją. Dlatego właśnie zainaugurowano tzw. Operację Hannibal. Miała ona na celu wywiezienie drogą morską cywili oraz żołnierzy z terenów Prus Wschodnich oraz łotewskiej Kurlandii. Było to największe przedsięwzięcie tego typu w historii. Wywieziono wówczas ponad 1 200 000 Niemców – to trzykrotnie więcej ludzi niż podczas słynnej ewakuacji w Dunkierce, więc śmiało można uznać, że operacja zakończyła się sukcesem. Niestety jednak – nie odbyło się bez kilku „niewielkich” kłopotów.



Statek Wilhelm Gustloff świetnie nadawał się do uczestnictwa w tym projekcie. Ten mierzący sobie 208 metrów i posiadający 221 kabin kolos odbył zaledwie 50 kursów, wożąc zamożnych Niemców do kurortów nad Morzem Śródziemnym oraz do Norwegii. Kiedy jednak rozpoczęła się II wojna światowa, służył on jako pływająca jednostka szpitalna, a z czasem jako dodatkowe zaplecze dla żołnierzy służących na pokładach u-botów. Obecność członków niemieckiej armii sprawiła, że Wilhelm Gustloff zaopatrzony został w broń przeciwlotniczą oraz torpedy mające służyć do obrony przeciw wrogim jednostkom pływającym. Gdy więc wybuchła panika przed zbliżającą się Armią Czerwoną, jednostka ta szybko wciągnięta została do służby w charakterze przewoźnika ratującego ludność niemiecką zamieszkującą północną Polskę. 30 stycznia 1945 roku, w czasie upiornej śnieżycy, w porcie na gdyńskim Oksywiu zebrały się tysiące osób.



Przeprawa z pomocą „norweskiej” obstawy

Piąty największy na świecie pasażerski liniowiec, który to zazwyczaj nie brał na pokład więcej niż 2000 pasażerów, wypełniony został 10 000 imigrantów, z czego dużą część stanowiły dzieci. W gęstym tłumie uciekinierów były rodziny nazistowskich oficerów, marynarze służący na łodziach podwodnych, telegrafistki, ranni żołnierze Wehrmachtu, policjanci, członkowie Gestapo, urzędnicy, no i oczywiście zwykli cywile.

Aby zabezpieczyć tę operację, przeprawie Gustloffa towarzyszyła obecność torpedowca KNM Gyller. Była to jednostka norweska, która pierwotnie służyła do patrolowania tamtejszych wód terytorialnych, jednak po zajęciu przez Niemców Kristiansadu okręt ten trafił do służby w marynarce wojennej III Rzeszy.


KNM Gyller

Niestety, jak się okazało – norweski „straszak” nie zrobił na Aleksandrze Marinesce, radzieckim oficerze dowodzącym okrętem podwodnym S-13, żadnego wrażenia. 25 mil morskich od Ustki, w miejscu określanym Ławicą Słupską, jednostka ta zastawiła na Niemców zasadzkę. O 21:16 Wilhelm Gustloff trafiony został pierwszą torpedą, która poważnie uszkodziła jego dziób. Kolejny cios statek otrzymał prosto w środek, a trzeci rozwalił maszynownię. Sporo z osób znajdujących się na pokładzie zginęło na miejscu, a panika, która wybuchła na błyskawicznie nabierającym wody liniowcu, spowodowała, że wielu pasażerów dosłownie zostało stratowanych. Mówi się też o regularnych bójkach, a nawet morderstwach. Wszyscy bowiem zaciekle walczyli o miejsce w szalupach ratunkowych. A tych zwyczajnie było za mało, natomiast spora ich część nie chciała nawet drgnąć, bo urządzenia służące do ich wodowania pozamarzały. Dodatkowo na statku szybko doszło do awarii elektryczności i pokład spowił mrok, co tylko spotęgowało strach wśród Niemców.



Śmierć w lodowatym Bałtyku

Podczas gdy pasażerski statek tonął, a lodowate morze wokół niego wypełniało się tysiącami ludzkich ciał oraz ludzi, którzy nadal walczyli o życie, KNM Gyller dzielnie usiłował ukarać agresora swoimi torpedami. Bez większego powodzenia, niestety. Jedyne, co mogła zrobić załoga norweskiego okrętu, to wyławiać z Bałtyku tych, którzy jeszcze dychali. Na pokład wciągnięto między 300 a 400 osób.

Tymczasem Gustloff przechylił się na lewą burtę. Wiele osób utknęło wówczas na pokładzie spacerowym, z którego nie można się było wydostać. Natomiast ludzie, którzy wpadali do zimnych wód Bałtyku, momentalnie doznawali ekstremalnego wychłodzenia organizmu. W ciągu paru minut, na skutek silnej hipotermii, tracili przytomność, ich oddech drastycznie zwalniał i w zasadzie chwilę później byli już martwi – zazwyczaj w wyniku utonięcia. Najbardziej przerażające jest to, że nie licząc „szczęściarzy”, którzy stracili życie podczas uderzenia jednej z torped lub zostali zadeptani przez innych pasażerów, cała reszta ofiar dokonała żywota po krótkim, aczkolwiek okupionym ogromnym cierpieniem, pobycie w bałtyckich wodach.



Wkrótce na ratunek rozbitkom przypłynęło kilka innych jednostek niemieckich. Łącznie udało się wyłowić 1215 szczęściarzy. Cała reszta, czyli, według różnych źródeł, od 6600 do prawie 10 000 osób, zginęła. Duża część z nich anonimowo pochowana została w Łebie i Ustce. Oba te miasta należały jeszcze wówczas do Niemiec.

Krótko po zatonięciu Wilhelma Gustloffa znajdujący się na głębokości 45 metrów wrak stał się obiektem szczególnej uwagi ze strony Rosjan. Kilkanaście lat po tragedii statek regularnie eksplorowano. W jakim celu? Ano wśród wielu tropów dotyczących losu zrabowanych przez Niemców polskich skarbów, jeden prowadził do wraku storpedowanego liniowca. Sprawa dotyczyła legendarnej Bursztynowej Komnaty, którą to ostatni raz widziano w 1944 roku na zamku w Kaliningradzie. Jak wiadomo, po wybuchu pożaru skarb ten został zdemontowany i wywieziony gdzieś w wielkich skrzyniach. Według niektórych historyków miały one trafić pod pokład Wilhelma Gustloffa, gdzie w tajemnicy usiłowano je przetransportować do Niemiec. Niestety, poszukiwania prowadzone przez Rosjan okazały się całkiem bezowocne.



Czy Rosjanin miał prawo strzelać?

Do dziś trwają spory o to, czy Marinesko postąpił słusznie, atakując statek wypełniony bezbronnymi obywatelami. I chociaż z moralnego punktu widzenia sprawa jest dla nas oczywista, to tak naprawdę dowódca miał prawo tak postąpić, nawet mimo tego, że na pokładzie dużą część pasażerów stanowiły kobiety i dzieci. Błędem ze strony Niemców było zrezygnowanie z prawidłowego oświetlenia Wilhelma Gustloffa i oznakowania go w sposób wyraźnie sugerujący charytatywny charakter jego przeprawy. Ponadto rejsowi towarzyszyła obecność uzbrojonego torpedowca, co już samo w sobie stanowiło dobry powód do ataku na obie jednostki.
Obecnie wrak uznany jest za podwodną mogiłę, do której nie wolno zbliżać się nurkom.


Aleksandr Marinesko

Ostatni pasażer

Do 1994 roku, kiedy to wprowadzono to prawo, pozostałości flagowca były regularnie plądrowane przez amatorskich poszukiwaczy skarbów. Na jedyny wyjątek od tej zasady zezwolono w 2013 roku, kiedy to we wraku złożono urnę z prochami niejakiego Heinza Schöna wraz z tablicą pamiątkową na jego cześć. Mężczyzna ten był asystentem stewarda tego statku. Podczas pamiętnej nocy Heinz został dosłownie zmyty z pokładu prosto do morza. Miał jednak kupę szczęścia, bo jeden z młodych marynarzy obecnych na pobliskiej tratwie ratunkowej zauważył rozbitka i szybko go wyłowił z wody. Prawdopodobnie z wdzięczności za ten uśmiech losu już dwa tygodnie później Schön zgłosił się do pomocy w akcjach ratunkowych i operacjach ewakuacyjnych przez Bałtyk. Łącznie odbył kilkanaście takich misji.


2

Oglądany: 25971x | Komentarzy: 47 | Okejek: 208 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało