Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Jak to jest mieć problem ze słuchem? Opowiem wam o moim niedosłuchu (część III)

14 239  
185   60  
Z poprzednich odcinków wiesz już, że od urodzenia mam problem ze słuchem. Początkowo radziłem sobie bez aparatów słuchowych, ale po 35. roku życia na stałe zacząłem je nosić. Tuż przed 40. urodzinami postanowiłem zrobić kolejny krok w stronę wszczepienia implantu ślimakowego.

Akt III – okiełznać implant ślimakowy



Był koniec lipca 2022 roku, gdy zadzwonił do mnie nieznany, stacjonarny numer. Odebrałem z ciekawości (a nuż trafią mi się jakieś fajne garnki albo wreszcie zainstaluję sobie fotowoltaikę na balkonie w bloku) i usłyszałem, że to Światowe Centrum Słuchu w Kajetanach. Miła pani poinformowała mnie, że skrócił się czas oczekiwania na operację wszczepienia implantu ślimakowego i może być ona wykonana 23 sierpnia. Jedyny minus? Muszę podjąć decyzję maksymalnie do końca dnia oraz szybko zrobić badania. Odłożyłem słuchawkę i nie wiedziałem co robić. No bo rozumiem – podjąć decyzję o konieczności kupna PS5 w jeden dzień – żaden problem. Ale żeby zdecydować się na wiercenie w głowie? Po konsultacji z najbliższą rodziną postanowiłem podejść do operacji. Do wykonania było kilka standardowych badań, w tym między innymi morfologia, krzepliwość, hematologia, EKG, grupa krwi, tomografia komputerowa, a także szczepienie przeciwko żółtaczce i konieczność dostarczenia zaświadczenia od lekarza pierwszego kontaktu, że jestem wystarczająco zdrowy, by mogli mnie operować. Część badań zrobiłem w Kajetanach, część w placówkach, które z nimi współpracują w Warszawie. Szczepienie przeciwko żółtaczce już miałem wcześniej zrobione (i dobrze, bo inaczej nie podszedłbym do operacji z racji czasochłonności tego szczepienia). Na sam koniec zostawiłem sobie zaświadczenie od lekarza POZ. Spokojnie czekałem na termin operacji. Zgodnie z zaleceniami z Kajetan odstawiłem wszystkie suplementy diety, przestałem brać odżywki węglowodanowo-białkowe oraz przestałem używać w potrawach m.in. czosnku. Oczywiście moje życie byłoby zbyt proste, gdyby wszystko poszło dobrze, więc na dwa tygodnie przed wyznaczonym terminem operacji okazało się, że mam Covid-19. Przeszedłem go bardzo łagodnie, niemniej jednak jadąc 22 sierpnia do Światowego Centrum Słuchu, czułem, że mogę jednak do operacji nie podejść. I faktycznie tak się stało. Pomimo dobrego samopoczucia zostałem skreślony z listy osób planowanych do zabiegu, ponieważ na 14 dni przed operacją nie można przechodzić żadnej infekcji (nawet opryszczki) oraz przyjmować żadnych leków, które miałyby ją powstrzymywać. Powiedzieć, że byłem wściekły, to jak nic nie powiedzieć. Naprawdę zależało mi na tej operacji.



Mailowo dowiedziałem się później, że zostanie mi wyznaczony nowy termin operacji. Miałem znowu czekać. Nie sądziłem, że będzie to jakoś bardzo szybko, więc spokojnie 1 września – w tak zwanym międzyczasie – zacząłem nową pracę. 6 września znów zadzwonił znany mi warszawski numer i miła pani powiedziała, że zaprasza na operację 13 września. Troszkę się zagotowałem, bo termin był bardzo bliski (bez większych szans na ogarnięcie tematu), dodatkowo ciężko po tygodniu pracy w nowym miejscu powiedzieć przełożonemu, że znikam na operację. Zrezygnowałem więc. Tak też minął mi czas do grudnia, kiedy po raz kolejny zadzwonił telefon z Kajetan – tym razem operacja miała być 10 stycznia. Było sporo czasu na wykonanie badań i wszystkie niezbędne wizyty lekarskie. Ogarnąłem wszystko jak trzeba, choć jak poszedłem do POZ po zaświadczenie o stanie zdrowia i zobaczyłem w kolejce ze 20 osób, z których każda była kaszląca, wiedziałem, że może być ciekawie. I nie uwierzycie. Kiedy 5 stycznia zaczęło mnie boleć gardło, do końca wierzyłem, że to może zwykła chrypka. Niestety dwa niezależne testy potwierdziły grypę. Kolejna operacja poszła się j***ć. Trochę mnie to załamało. Znowu trzeba było czekać.



1 marca 2023 był dość słonecznym dniem. Jechałem sobie właśnie pociągiem do nowej pracy (tak, wiem, często zmieniam ostatnio), gdy nagle zadzwonił telefon. Znów ta sama miła pani poinformowała mnie, że zaprasza na operację. Tym razem 14 marca. Od razu odmówiłem. Rozłączając się, powiedziałem jej „Czułem, że zadzwoni pani dokładnie dzisiaj, a wie pani czemu? Bo właśnie dzisiaj zacząłem nową pracę i to byłoby zgodne z moim szczęściem”. No bo znowu – jak pierwszego dnia pracy powiedzieć pracodawcy, że się zniknie na operację? Szczerze, nie chciałem tej operacji, ale po rozmowie z rodziną postanowiłem zaryzykować. Nie ta praca, to inna. A takiej szansy mogę nie mieć w najbliższej przyszłości. Badania miałem jeszcze aktualne z grudnia (bo są honorowane przez trzy miesiące i były „na styk”), więc jedyne co pozostało do załatwienia to zaświadczenie z POZ. Umówiłem się przezornie na termin, w którym szczepią małe dzieci (bo one muszą być zdrowe), do lekarza, który te dzieci kwalifikuje (bo on też musi być zdrowy). Nikt nie kasłał, nikt nie zarażał. Udało się. 13 marca pojechałem do Kajetan cały i zdrowy, przeszedłem wstępną selekcję i trafiłem na oddział.



Trzyosobowy pokój w bardzo przyzwoitym standardzie, w miarę wygodne łóżko – nic, tylko czekać na operację wyznaczoną na 14 marca. Tylko ten kolega, który chrapał, jakby go zarzynali… W sumie to może on nawet tego nie wie, bo nie słyszy… W dniu wyznaczonym na zabieg od rana nic nie wolno było pić i jeść. Do godziny 12 jakoś czas zleciał. Potem było tylko gorzej, szczególnie z powodu pragnienia. O 14 dostałem kroplówkę z elektrolitami i glukozę. W międzyczasie pozostali koledzy z pokoju już byli krojeni. Moja kolej przyszła o 16:20. Poszedłem samodzielnie na oddział operacyjny, gdzie po raz pierwszy w czasie całego tego procesu zainteresował się mną anestezjolog i zrobił krótki wywiad. To było dziwne uczucie, gdy szedłem przez dość długi korytarz (moja sala operacyjna była na samym końcu) i mogłem się spokojnie przyglądać oraz posłuchać, jak w sąsiednich salach przeprowadzane są operacje przez inne zespoły chirurgów. Dźwięki wiercenia prawie jak u dentysty, tylko nikt nie marudził i nie krzyczał. Położyłem się spokojnie na łóżku z taką śmieszną poduszką z dziurą w środku, przymocowali mnie pasami (chyba żebym ostatecznie nie uciekł), podłączyli wszystkie niezbędne urządzenia i dali się nawdychać usypiacza. Pielęgniarka rzuciła tylko do chirurga, żeby się pospieszył, bo chciałaby już do domu z racji późnej pory… Pamiętam, że ostatnią rzeczą, którą powiedziałem, było „Będzie dobrze, skoro Honeywell jeszcze nade mną pika”.



Tego dnia w Kajetanach odbyły się 42 operacje wszczepienia implantu. Począwszy od naprawdę malutkich dzieciaków, które szły jako pierwsze na zabieg, po osoby w podeszłym wieku. Można by rzec – praca taśmowa. Obudziłem się na sali pooperacyjnej przed 19, a tuż po 19 byłem w swoim łóżku z pozostałymi dwoma kolegami. Szybko poszło. Głowa była pięknie zabandażowana, nic nie bolało, kolacja na stoliku czekała. Postanowiłem, że koło 20:30 zjem, tylko najpierw pochwalę się rodzinie, że żyję i że troszkę jednak będą musieli poczekać na ten podział majątku z testamentu. Nie zjadłem. Dość szybko dopadł mnie błędnik. Silne wymioty, bardzo mocne zawroty głowy. Nie bardzo kojarzę, jak przetrwałem noc. Czułem się tak, jakbym miał kaca giganta i dodatkowo z 10 promili alkoholu we krwi. Moje ciało w ogóle nie ogarniało, czy stoję, czy leżę. Po prostu byłem zawieszony w próżni i wszystko wirowało wokoło. Co ciekawe, żaden z pozostałych kolegów w pokoju nie miał takich rewelacji. Ich za to bardzo bolało miejsce cięcia i wiercenia, ja w ogóle nie czułem bólu. Jednym słowem – każdy z nas inaczej przechodził ten proces.

Środa i połowa czwartku to były dni wyjęte z mojego życiorysu. Lekarze żartowali, że kolor mojej twarzy był dokładnie taki sam jak bandaża, który miałem na głowie. Może powinienem wcześniej więcej trenować w procenty, a tak byłem nieodpowiednio przygotowany do tego, co zaserwował mi błędnik. W czwartek po południu czułem się już jednak na tyle dobrze, że mogłem odebrać swój procesor mowy.



I tu chwila wytłumaczenia, czym różni się implant od procesora. Sam implant to element, który w sposób operacyjny wszczepiany jest w kość czaszki (pod skórę głowy), a wychodzące z niego elektrody kierowane są specjalnie wywierconym otworem wprost do ślimaka. Jednym słowem, ta część jest w zasadzie niedostrzegalna dla osób postronnych. „W zasadzie”, ponieważ przy łysinie lub naprawdę bardzo krótko obciętych włosach może być widoczne delikatne wybrzuszenie na skórze głowy w miejscu, gdzie znajduje się wewnątrzczaszkowa cewka odbiorcza oraz stymulator. U mnie na pewno widać. A czym jest procesor mowy? Mocno upraszczając sprawę – urządzeniem zewnętrznym, które zwykle montuje się na małżowinie usznej. Wygląda jak dużo większy aparat słuchowy i również składa się z zestawu mikrofonów oraz mikroprocesorów, których zadaniem jest przekazywać dźwięk z otoczenia do ucha. Z tą różnicą, że w procesorze mowy ten sygnał jest przekazywany do cewki i zamieniany na prąd elektryczny, który pobudza komórki nerwowe w uchu środkowym, a nie na błonę bębenkową, jak to ma miejsce w przypadku zwykłego aparatu słuchowego. Tak, jest drogie. Nie, nie pozwala słyszeć w taki sposób, w jaki słyszą normalsi. Tak, działa na baterie. Są różne kolory.



Piątek był moim ostatnim dniem pobytu w szpitalu. Po zebraniu wszystkich pieczątek i podpisów, odebraniu zwolnienia lekarskiego na całe 3 tygodnie, zabrałem ze sobą gustowny, fabryczny plecak z procesorem mowy i ruszyłem do domu. Cały czas miałem zawroty głowy, ponadto uczucie silnego rozpierania od wewnątrz czaszki, jakby coś próbowało się wydostać na zewnątrz przez błonę bębenkową. No i co najgorsze – zupełnie straciłem słuch w operowanym uchu. Nie będę ukrywał – strasznie to przeżyłem. Miało być lepiej, a wyszło jak zawsze. Liczyłem na to, że te resztki naturalnego słuchu zostaną jednak zachowane (szczególnie basy), a procesor mowy wraz z implantem ślimakowym pozwolą mi zyskać nowe dźwięki. Każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że niestety tak nie będzie. Strasznie siadła mi psychika. Tydzień w domu minął dość szybko i dokładnie 24 marca pojawiłem się w Kajetanach ponownie – tym razem na zdjęcie szwów z głowy. Po tym wydarzeniu mogłem po raz pierwszy założyć swój procesor mowy. Założyłem i przywitała mnie… cisza.

Żadnego dźwięku, szumu, pisku – nic. Po prostu cisza. Dokładnie taka sama jak bez procesora. Jedyne co słyszałem (i to drugim uchem) był dźwięk stykania się magnesów pomiędzy cewką wewnętrzną a zewnętrzną. Nie do końca o taki efekt chodziło. Dodatkowo z racji tego, że jestem znanym realizatorem powiedzenia „kto ma pecha w życiu, to i palca w du***pie złamie”, schylając się po rzeczy w windzie nie zauważyłem, że drzwi się zamykają i – tak, uderzyły mnie dokładnie w miejsce wszczepienia implantu. Oczywiście w sobotę rano. Bolało i pulsowało. A do Kajetan się w weekend nie dodzwonisz – nie ma szans. Trzeba było pojechać w poniedziałek rano na weryfikację implantu i przy okazji procesora mowy, by sprawdzić, czy aby na pewno działa jak powinien, skoro nic nie słyszałem po jego założeniu.

Epilog

Z poprzednich odcinków wiesz już, że od urodzenia mam problem ze słuchem, co ostatecznie zakończyło się wszczepieniem implantu ślimakowego dokładnie cztery dni po moich 41 urodzinach. Na koniec tej opowieści chciałbym podzielić się z Tobą moimi odczuciami w związku z moją przypadłością oraz samym implantem ślimakowym.



Jakkolwiek głupio i dziecinnie to nie zabrzmi – doceń, jeżeli normalnie słyszysz, widzisz, masz czucie w rękach, nogach, a codziennie rano nie budzi Cię przeszywający ból. Ludzie zdrowi często nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielkie mają szczęście. Na etapie swoich różnego rodzaju perypetii życiowych spotkałem wielu ludzi, którzy tego szczęścia nie mieli. Oczywiście, sam często narzekam, że mam pecha w życiu, ale uwierzcie mi, że gdy spotyka się na przykład osobę niewidomą od urodzenia, która w pewnym momencie swojego życia straciła również słuch i musi mieć wszczepiony implant ślimakowy – własne problemy, kłopoty i rozterki nie wydają się aż tak wielkimi sprawami.

No dobrze, ale czy było warto?



W pierwotnych założeniach implanty ślimakowe były przeznaczone dla osób całkowicie głuchych lub naprawdę bardzo słabo słyszących – tam, gdzie zachowały się jedynie resztki słuchowe. Nie słyszysz wtedy szumu drzew, silników aut, śmiechu dzieci. Nie wkurza Cię krzycząca z pokoju obok żona, bo ona w kwestii dźwięku dla Ciebie nie istnieje. Nawet sąsiad za ścianą, który po 22 wierci kolejny otwór w ścianie, nie jest dla Ciebie problemem. Czasem uchwycisz startujący obok myśliwiec F-16. To jest tego typu ubytek słuchu. I patrząc w tych kategoriach – wówczas ten zabieg faktycznie ma sens. Pozwala wrócić do świata dźwięków. Ale jeżeli z aparatami słuchowymi (a czasem nawet bez) jesteś w stanie się normalnie porozumieć, pracujesz, masz normalnie słyszących znajomych i przyjaciół, którzy nie powtarzają Tobie siedemnaście razy tych samych kwestii – zastanów się, czy warto.



Z chwilą powstania takich jednostek leczniczych jak Światowe Centrum Słuchu, konieczne było w pewnym momencie rozszerzenie grupy osób, dla których kierowana jest ta procedura medyczna, by te jednostki mogły dalej funkcjonować. Stąd też coraz większa rzesza osób z różnym stopniem niedosłuchu, która jest dopuszczana do operacji. Czy słusznie – to zależy. Znam kilka osób, które po wszczepieniu implantu ślimakowego są bardzo zadowolone, że znów mogą słyszeć stereofonicznie, pomimo tego, że dźwięk w implancie jest zgoła inny od naturalnego. Ale też znam osoby, które po operacji popadły w skrajną depresję, ponieważ utraciły słuch, który znały. Nie zawsze bowiem możliwe jest zachowanie tego, co było przed operacją. Ryzyko uszkodzenia naturalnych resztek słuchowych jest bardzo duże. Niestety o tym się zbyt głośno nie mówi, bo też nikomu w takich placówkach na tym specjalnie nie zależy. Lepiej jest pochwalić się tymi, u których się udało, a tych, u których się nie udało, określa się mianem „non-users” (nomenklatura stosowana wśród producentów implantów) i często o nich zapomina. Te osoby przestają się pojawiać na wizytach kontrolnych, nie kontynuują rehabilitacji, przestają nosić procesory dźwięku i znikają z systemu.



Tam, gdzie zaczynają się naprawdę duże pieniądze, często zwykli ludzie przestają mieć większe znaczenie. Każda operacja to konkretne pieniądze dla szpitala, w którym przeprowadzany jest zabieg, ale też dla firm, które produkują urządzenia. Koło się kręci. Nie oceniam, czy to słuszne czy nie. W mojej opinii na pewno brakuje realnego i zdroworozsądkowego informowania o ryzyku, jakie wiąże się z implantacją. Myślę, że wiele osób mogłoby wówczas podjąć inną decyzję. Rozumiem też tę pogoń osób niesłyszących i niedosłyszących za pragnieniem normalności. Chęcią doświadczenia świata dźwięku lub powrotu do niego. To naturalne. Dokładnie ta sama myśl napędzała mnie do działania. Sam doceniłem, jak wiele miałem, gdy po operacji obudziłem się jednostronnie głuchy. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że OK, może i było źle, ale jednak jakoś było. Na pewno łatwiej w tym zakresie mają osoby, które już nic nie mogły stracić, bo po prostu nie słyszały. Wówczas nawet nieudana operacja nie pogarsza ich stanu zdrowia.

Szczęśliwie dokładnie dwa tygodnie po operacji zaczęły mi wracać resztki słuchowe, które w prawym uchu miałem jeszcze przed operacją. Ten głęboki, niedający się z niczym pomylić bas i szum. Nigdy tak bardzo szczęśliwy nie słuchałem kawałka „Tyle mam” Tabu. Bo dokładnie tyle wówczas pragnąłem – znów móc usłyszeć to, za czym tak bardzo tęskniłem. Takie małe, wielkie szczęście. Co prawda każdy delikatny katar powodował ponowne, kompletne przytkanie ucha (a jestem alergikiem, więc o taki nietrudno), ale przynajmniej wiedziałem, że te resztki tam są i nigdzie się nie wyprowadziły. Really nice.



Implantacja pozwoliła mi też doświadczyć uczucia, którego tak na dobrą sprawę nie znałem od dziecka. Oczekiwania na coś, co wkrótce się wydarzy. Ostatni raz przeżywałem taki stan, czekając na Boże Narodzenie, będąc naprawdę małym dzieckiem. A tu nagle pojawiło się podobne uczucie – oczekiwania na pierwszy dźwięk, który pojawi się w uchu dzięki przeprowadzonemu zabiegowi. Był dreszczyk emocji, wewnętrzne spięcie pośladów i podniecenie na myśl o tym, że to pewnie wkrótce nastąpi.

Przede mną jeszcze długa rehabilitacja. Uczenie się od nowa – tak jak to robi dziecko – dźwięków, odgłosów, słów. Bo dźwięk w implancie jest inny. Muszę przejść ścieżkę zakodowania sobie w głowie, że to coś, co zdrowe ucho zna jako na przykład pianie koguta, w implancie brzmi nieco inaczej. Nawet słowo „tata” czy swojskie „no ze mną się nie napijesz?” brzmi zupełnie inaczej. Mózg też musi zacząć to rozpoznawać jako równoważnik. Na pewno będzie to proces żmudny, ale też mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku będzie udany. Trzymajcie, proszę, za mnie kciuki.



Na koniec chciałbym powiedzieć, że bycie głuchym lub głęboko niedosłyszącym, poza oczywistymi negatywami, ma też kilka pozytywów. Z nimi chciałbym Was zostawić, bo przecież powaga zabija powoli, a trzeba umieć się cieszyć z tego, co się ma. Jakie to pozytywy?

1) Żaden sąsiad z wiertarką nie jest straszny ani przed, ani po 22:00.
2) Zawsze mogę powiedzieć mojej narzeczonej, że nie słyszałem polecenia wyniesienia śmieci.
3) Nigdy nie muszę wstawać do dziecka jako pierwszy.
4) Wojna? Człowieku, ja mam kategorię E i załatwioną ewakuację z kobietami i dziećmi.
5) Chcę troszkę ciszy? Wyłączam procesor mowy i mam absolutną ciszę.

W poprzednim odcinku

3

Oglądany: 14239x | Komentarzy: 60 | Okejek: 185 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało