Fotografia, moment zaklęty na kliszy, wycinek życia, obrazek, który
swoją prawdziwą moc zyskuje w momencie, gdy znamy okoliczności, w
jakich powstał. A jeszcze ciekawiej robi się, gdy dowiemy się
o dalszych losach uwiecznionych na zdjęciu osób. Osób, które
stały się swego rodzaju ikonami, a wręcz są upersonifikowaniem
jakiejś głębokiej, ponadczasowej idei.
Te dwie zestawione
ze sobą fotografie przedstawiają Jewgienija Stepanowicza Kobitewa –
młodego mężczyznę, który w dniu mobilizacji wojskowej był
o krok od rozpoczęcia kariery malarskiej. W 1936 roku Jewgienij
rozpoczął studia w ukraińskiej Akademii Sztuk Pięknych, a w1941
roku otrzymał swój wymarzony dyplom. Kiedy Niemcy wkroczyli do
Rosji, niedoszły artysta dobrowolnie zgłosił się do Armii
Czerwonej, a jego oddział wkrótce wziął udział w walkach koło
Prypeci. Kobitew nie miał szczęścia.
Został raniony w nogę i
trafił do obozu koncentracyjnego koło miasta Chorol. Zbudowany na
ruinach dawnej fabryki cegieł obóz miał tylko jeden barak zbity z
tego, co akurat było pod ręką. Miejsce to okryte było sławą
prawdziwej umieralni. Szacuje się, że życie straciło tam ok. 90
tysięcy jeńców wojennych i cywilów. W 1943 roku Jewgienij zdołał
zbiec i ponownie dołączył do Armii Czerwonej.
Po wojnie planowano
wręczyć mu medal za bohaterstwo i wzorową, żołnierską postawę
podczas wyzwalania ukraińskich miast z rąk nazistów. Niestety,
wydało się, że Kobitew był jeńcem Niemców, a to psuło wizerunek radzieckiego żołdaka idealnego. Fotografia, która
obiegła cały świat, przedstawia mężczyznę krótko po
zakończeniu wojny. Jewgienij prawdopodobnie cierpiał na typowy dla
żołnierzy, którzy doświadczyli wojennego piekła, zespół stresu pourazowego. Udało mu się
jednak stanąć na nogi, a nawet znaleźć pracę dość zgodną z
jego wykształceniem.
Przez lata pracował w radzie swego rodzinnego
miasta, gdzie kierował działalnością kulturalną całego regionu.
Kobitew zmarł w 1973 roku.
W pewnej chwili ktoś zauważył, że wśród rozzłoszczonego tłumu kręcił się
mężczyzna z wytatuowanymi literami "SS" oraz w koszulce z symbolem konfederacji. Uznawszy go za sympatyka Ku Klux Klanu, rozsierdzony
motłoch rzucił się na niego. Facet, który „znalazł się na
złej imprezie” został solidnie skopany i mocno oberwał badylami
od transparentów, zanim własnym ciałem zaczęła go zasłaniać
niejaka
Keshia Thomas – 18-letnia Murzynka, która krzycząc
„Nie
możecie przemocą nauczyć kogoś dobra!”, usiłowała ochronić nieproszonego gościa przed kolejnymi ciosami tłumu. Chwilę później na
miejscu była już policja, która gazem łzawiącym zakończyła zabawę i aresztowała siedmiu najbardziej agresywnych zadymiarzy.
Thomas tłumaczyła
potem, że postanowiła bronić mężczyzny z powodu swoich
religijnych przekonań. Kilka miesięcy po tym zajściu dziewczyna
otrzymała wylewne podziękowanie za swój odważny gest od syna
poszkodowanego mężczyzny. Nie wiadomo jednak, czy sam zainteresowany
zdecydował się osobiście poznać osobę, która uratowała mu
tyłek.
W 1979 roku
policjant William R. Winter ruszył na patrol nowojorskimi ulicami,
aby pomóc w łapance drobnych złodziejaszków oraz mężczyzn,
którzy w niezbyt kulturalny sposób zaczepiają kobiety. Trzeba
przyznać, że stróż prawa (warto nadmienić – William
dobrowolnie zgłosił się do tego zadania) prezentował się nad
wyraz dobrze w swoim przebraniu. Na tyle dobrze, że jego
poświęcenie
zaowocowało sukcesem.O tym, co stało się niedługo po wykonaniu
tej fotografii, dowiedzieć się można z opisu, który to miał się
znaleźć po jej drugiej stronie:
„Około 12 lub 1 w
nocy 1 lipca, gdy patrolowiec Winters był w przebraniu, dwóch
mężczyzn uszczypnęło funkcjonariusza tam, gdzie nie powinno się
szczypać kobiety, a funkcjonariusz uszczypnął ich w odwecie (jego
uszczypnięcie miało formę aresztowania). Winter jest żonaty i
jest ojcem jednego dziecka”.
Ach, kiedyś to
było... Jak ktoś cię obraził, to mogłeś legalnie sprawić mu
bolesny oklep, ukłuć szpadą albo posłać kulkę w łeb. Gdyby
tak dzisiaj się dało zrobić, to internetowi hejterzy mieliby
ciężki żywot… Za ostatni legalny francuski pojedynek o honor
uważa się wydarzenie, które miało miejsce w 1967 roku. Zaczęło
się od tego, że Gaston Defferre, polityk i długoletni mer
Marsylii, który od lat niezbyt pochlebnie wyrażał się o generale
Charlesie de Gaulle'u, podczas pewnej debaty krzyknął do
gaullistowskiego posła René Ribièrego:
„Zamknij się, skończony
idioto!”. Słowa te nie za bardzo spodobały się adresatowi, a
Defferre niezbyt kwapił się, aby je odszczekać. W tej sytuacji
urażony mężczyzna wyzwał swojego oponenta na pojedynek. Orężem,
którym politycy się posługiwali, były krótkie szpady. Mimo że
taką bronią można zrobić komuś poważną krzywdę, obyło się
bez większych ran.
Starcie to wygrał Defferre, zadając swojemu
przeciwnikowi dwa celne ciosy. Chociaż mogło wyglądać to groźnie, Ribière po dokładnych oględzinach nie wymagał hospitalizacji, a
skaleczenia, których doznał, były na szczęście powierzchowne.
W 1936 roku w
Hiszpanii rozpoczęła się wojna domowa, w której stronami były
faszystowskie i socjalistyczne ugrupowania. Dzięki wsparciu Włoch i Niemiec, konflikt zakończył się zwycięstwem faszystów, a do
władzy doszedł generał Franco, który rządził przez kolejne
cztery dekady!
5 września 1936
roku amerykański fotograf i korespondent wojenny Robert Capa wykonał
zdjęcie, które bardzo mocno zapisało się w historii. Udało mu
się bowiem uchwycić śmierć żołnierza Iberyjskiej Federacji
Młodzieży Libertariańskiej. Mężczyzna został trafiony kulą w
głowę, a siedzący w okopie Capa, jak później sam twierdził,
uniósł do góry aparat i zwolnił migawkę na oślep, nie mogąc
zobaczyć, co znalazło się w kadrze. I tak się szczęśliwie
złożyło, że Robert uwiecznił
ostatni moment życia młodego
żołnierza (którym to miał być niejaki Federico Borrell García).
Chociaż zdjęcie to
zostało okrzyknięte jedną z najlepszych fotografii, jaką
kiedykolwiek wykonano, to już w połowie lat 70. pojawiły się
pierwsze głosy podważające jego autentyczność. Okazuje się, że
inscenizowanie różnych zdarzeń z pola bitwy było wówczas
nagminną praktyką, ponieważ podczas wojny domowej w Hiszpanii
profesjonalni fotografowie zazwyczaj nie mogli przebywać na
frontach. Ponadto w 2009 roku pewien badacz zlokalizował wzgórze
uwiecznione na zdjęciu. Okazuje się, że znajdowało się ono
ok.
48 kilometrów od miejsca, gdzie – zgodnie z relacjami Capy miało
ono zostać wykonane.
Obecnie wśród osób
podważających autentyczność fotografii przytaczane są dwie różne
teorie. Pierwsza mówi o tym, że zdjęcie jest oszustwem i zostało
w całości wyreżyserowane. Druga tymczasem sugeruje, że Borrell
(co do autentycznych personaliów zmarłego żołnierza również nie
ma pewności) został zabity przez kulę snajpera podczas pozowania
przed aparatem Capy. Podobno ten ostatni miał się później
obwiniać za tę śmierć.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą