Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Jako nastolatek pojechał kilkaset kilometrów, aby wypożyczyć... kasetę, czyli wywiad z muzycznym archiwistą

23 231  
88   24  
Dlaczego warto udać się w niemal 24-godzinną podróż po dwie kasety Bohdana Smolenia? Jak w czasach Jarocina nagrywało się „profesjonalne” koncertówki i co wynika z tego dziś? Gdzie szukać niedostępnych z pozoru nagrań sprzed 40 lat? To tylko kilka wątków, które poruszyliśmy podczas trwającej blisko cztery godziny (i dobrych kilkaset mililitrów żołądkowej) rozmowy.
O Robercie Luchowskim (rocznik '87) pierwszy raz opowiedział mi kilka lat temu wspólny znajomy. „Pracuję z takim wariatem, który ma jeszcze więcej płyt od ciebie” – usłyszałem i od razu wiedziałem, że prawdopodobnie znajdziemy nić porozumienia. Gdy wreszcie się poznaliśmy, szybko okazało się, że mój rozmówca to nie tylko kolekcjoner, ale i pasjonat odkurzający często kompletnie już zapomniane stare polskie kapele.


Każda pasja ma swój nieśmiały początek... Jak to było w przypadku twoim i muzyki? Szybko złapałeś bakcyla?

Pasją do muzyki zaraził mnie ojciec. Początkowo oczywiście nie decydowałem o tym, co zostanie zakupione do kolekcji, lecz z czasem miałem na to coraz większy wpływ – gust muzyczny mam przecież właśnie po tacie – aż później sam zacząłem powiększać kolekcję. Pierwszą kasetę kupiłem za własne pieniądze w 1996 roku – to było „10 w skali Beauforta” Krzysztofa Klenczona z wydawnictwa Akar. Mam ją do dziś. Słuchałem wtedy głównie tego, co ojciec – czyli starej polskiej muzyki i klasyki w stylu Pink Floyd, Deep Purple, Led Zeppelin czy Uriah Heep. W tle zawsze leciała lista Trójki, ale do niektórych rzeczy z lat dziewięćdziesiątych przekonuję się dopiero teraz.

Obowiązującym nośnikiem były wówczas coraz bardziej zapomniane i pełniące dziś bardziej rolę kolekcjonerską kasety. Sam wciąż mam w szafie wielkie pudło taśm z lat dziewięćdziesiątych... Pamiętam też posyłane przez wszystkich tęskne spojrzenia w stronę efektownych, ale kosztujących fortunę kompaktów.

Biznes kasetowy działał tak dobrze, jak pocztówki dźwiękowe w latach siedemdziesiątych. W lokalnym Megasamie ważnym punktem była przegrywalnia z kompaktów na taśmy. Miałem może z 5 lat, gdy ojciec skopiował tam Jarre'a „Magnetic Fields” i „The Man-Machine” Kraftwerk. Na tę okazję kupił nawet lepszą kasetę – dziewięćdziesięciominutowego Soniaka. Co istotne, nośnik przetrwał do dziś! Pierwsze płyty kompaktowe ojciec zdobył w podobnym czasie, jakoś w 1991 roku – pamiętam pierwsze wydania Budki Suflera, „Cień wielkiej góry” i „Przechodniem byłem między wami”. Potem dokupił jeszcze jakieś krążki, problem tylko w tym, że... nie mieliśmy odtwarzacza. Przez kilka lat patrzyłem na te przestarzałe dziś dla wielu nośniki jak na cud techniki i dzieło sztuki. Cały czas, powoli i sukcesywnie, budowałem swój zbiór – podczas konkursów na coweekendowych letnich imprezach w parku kilka razy wygrywałem różne kompaktowe single.


Słuchając sterylnych, zremasterowanych brzmień, czasami niemalże brakuje mi szumów, które pamiętam z katowanych w walkmanie kaset. Jesteśmy pokoleniem ukształtowanym przez kasety.

Dla mnie wersje kasetowe w wielu przypadkach są kanoniczne. Gdy po wielu latach od poznania albumu z kasety usłyszałem dostępne tylko na płycie utwory Szwagierkolaski, w ogóle tego nie kupiłem. Nierzadko zdarzało się też, że to kasety były pełniejsze – jak choćby na „Spalaj się”, gdzie Kazik ze względu na miejsce umieścił więcej numerów niż na CD.

Bez większej nostalgii wspominam za to brak swobodnego dostępu do muzyki. W stacjonarnych miejscówkach wybór był mocno ograniczony, sklepy internetowe stanowiły melodię przyszłości, a o serwisach streamingowych nikt nawet nie marzył. Jak coś przepadło czy długo pozostawało niedostępne, kaplica.

Pamiętałem stare dwukasetowe wydawnictwo „Smoleniowe Bajanie”, które miałem w domu i które gdzieś zniknęło. We łbie zostały mi okładki oraz tytuły bajek czytanych przez Bohdana Smolenia, takie jak „Alicja w krainie garów” czy „Bajka o pronitce z płytami”, nawiązująca do jednej z najbardziej znanych polskich wytwórni. Szukałem tego na Allegro, raz nawet zdarzyło mi się przegrać aukcję, co niesamowicie mnie wkurwiło (śmiech). Do tego stopnia, że gdzieś w 2006 roku pojechałem wypożyczyć te taśmy aż do... Wodzisławia Śląskiego!

W jaki sposób nastolatek z Legnicy trafił kilkaset kilometrów dalej? I to po monologi Smolenia...

To była zwykła biblioteka publiczna, która jednak już wtedy w sieci zamieściła swój szczątkowy katalog. Strzał w dziesiątkę – był tam też Smoleń! Po krótkiej rozmowie z ojcem, który dał mi kasę na bilet, wziąłem młodszego brata i pojechaliśmy tam bez sprawdzenia, czy „Smoleniowe Bajanie” w ogóle jest dostępne od ręki. Już sama podróż okazała się całkiem niezłą przygodą. Mieliśmy mnóstwo przesiadek – z Legnicy jechaliśmy do Kędzierzyna-Koźla, następnie do Nędzy, potem przesiadaliśmy się w Rybniku Towarowym i dopiero stamtąd dotarliśmy do Wodzisławia. Wszystkie przesiadki na styku, a na buszowanie po bibliotece mieliśmy może 20 minut, bo za chwilę był powrotny pociąg – wracaliśmy już bardziej normalną trasą, czyli przez Katowice. Na szczęście Smoleń był na miejscu. A gdy pani bibliotekarka usłyszała moją historię, pozwoliła mi zatrzymać taśmy na kilka miesięcy i odesłać je pocztą. W ten sposób zdobyłem bardzo wartościowy jak na tamte czasy kontakt. Jeździłem do Wodzisławia po nośniki muzyczne w miarę regularnie przez kilka lat.

Większość młodych miłośników muzyki próbuje swoich sił, sięgając za gitarę czy mikrofon. Kiedy doszedłeś do wniosku, że sam mógłbyś zacząć tworzyć?

Należałoby cofnąć się o dobrych 25 lat do listy przebojów 30 Ton i nieśmiertelnego „Gangsta's Paradise” Coolio. Wtedy nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest coś takiego jak rap. Z gatunków znałem rock i italo disco (śmiech). Początki miałem standardowe: w podstawówce na przerwach leciał Liroy, przy przegrywaniu hip-hopowych kawałków musiałem wyciszać wulgaryzmy przyciskiem mute i mam wszystkie kasety T-Raperów Znad Wisły. 20 numerów pod ten sam bit – bardzo mi się to podobało. Na początku nowego milenium usłyszałem pierwsze legnickie rapowe produkcje i postanowiliśmy z bratem również zacząć rapować. Nawijanie zresztą pojawiło się intuicyjnie i naturalnie – było najłatwiejsze do ogarnięcia, gdy dysponowało się tylko kompem i kilkoma pirackimi programami.

https://www.youtube.com/watch?v=ZBtV9auq8xI
Robert jako raper

Czyli, jak u klasyka, nie było niczego. Przerabiałem to w swoim pierwszym punkowym zespole.

Podstawowy element naszego wyposażenia stanowił ruski mikrofon, rzecz wyjęta niemalże z piwnicy... Nagrania rejestrowaliśmy na żywo na kasetę. Przetrwały do dziś, mam do nich też stosunek kolekcjonerski. Następnie nadszedł czas na drugi etap mojego rapowania – miałem z 20 lat i szukałem bitów, bo instrumentale na singlach już się skończyły (śmiech). Na szczęście okazało się, że koledzy z podwórka zaczynają działać w tym temacie. Lokalna scena rapowa była wówczas bardziej skonsolidowana. Choć, swoją drogą, na koncerty świadomie zacząłem chodzić bardzo późno. Byłem w klasie maturalnej, kiedy pierwszy raz wybrałem się na solowego Fokusa. Ale wcześniej zaliczyłem kilka imprez z cyklu dni miasta, z gwiazdami typu Perfect.

(W tym momencie do naszego stolika podchodzi barman, z którym Robert kilka lat temu działał przy rapowym projekcie. Panowie przez kilka minut rozmawiają o bitach i ugadują się na przyszłość)

Jak wyglądała ewolucja twoich muzycznych pomysłów? Wiem, że zanim zabrałeś się za realizację nagrań na poważnie, próbowałeś wcielać się też w rolę lokalnego promotora.

Wraz z ekipą hip-hopowych zajawkowiczów chcieliśmy zrobić w mieście coś ciekawego. Na początku jako totalnie niezorganizowana grupka, później założyliśmy stowarzyszenie – tak nam doradzano. Formalizacja pod koniec 2012 roku jednak niewiele pomogła – ot, czasami jakiś „sponsor” dorzucił stówkę na organizację koncertu. Mieliśmy plan, żeby jeździć po okolicy, wynajdować ciekawych wykonawców i pomagać im w nagraniu oraz zamieszczeniu materiału w necie, ewentualnie wydaniu EP-ki. I tak, bez większej filozofii, powstało Atrament Records. Zaczęliśmy od rapu – wypuściłem między innymi swój autorski materiał – ponieważ wydawało nam się, że znamy się na tym najlepiej. Oczywiście rzeczywistość okazała się znacznie bardziej skomplikowana i skończyło się wyłącznie na ładnie brzmiących planach. Co do koncertów, to zaczęliśmy od rapu (i finalnie okazało się, że również na nim skończyliśmy), ponieważ w tym nurcie czuliśmy się najlepiej. W Atrament Records na początku ukazywały się tylko produkcje, w których uczestniczyłem lub wydawnictwa z imprez, które organizowaliśmy – jak w przypadku "Beatwy o Dolny Śląsk". Od dawna marzyłem, aby na kompaktach wydawać polskie albumy, które nie doczekały się reedycji, a były dostępne tylko na winylach czy kasetach. Z czasem zacząłem znajdować sporo muzyki, która nigdy nie była wydana, bądź jakość tych nagrań pozostawiała wiele do życzenia. Pierwsze próby realizowania tego pomysłu w Atrament Records nie wypaliły, przez co znów na dłuższą chwilę był przestój. Przełomowym momentem było trafienie na sporą ilość nagrań Urzędu Celnego.


Podejrzewam, że rozbujanie działalności jednoosobowego labelu wymaga sporo samozaparcia. Jaki był pierwszy krok do tego, by w ogóle myśleć o zostaniu wydawcą?

Nowym startem okazało się zdobycie wspomnianych przed chwilą nagrań Urzędu Celnego. To działająca na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kapela z mojej rodzinnej Legnicy, która – jak ta tamte czasy – wyszła daleko poza lokalną rozpoznawalność. Przez moment była pod skrzydłami Stołecznej Estrady, koncertowała w całym kraju, jednak nie miała żadnych zachowanych nagrań. Stwierdziłem, że skoro mam te archiwalia, warto pokazać je szerszej publiczności. Pierwotnie planowałem wydać to sam, lecz w międzyczasie nawiązałem kontakt z Legnickim Centrum Kultury i tak powstał projekt Czerwone Miasto.

Dziś nawet uznani artyści wolą nie rozpędzać się z nakładami, a limit 500 egzemplarzy to standard. O jakiej ilości fizycznych nośników mówimy w przypadku takiego niszowego bądź co bądź wydawnictwa?

Każdy nakład – a mamy w dorobku trzy kompakty, kasetę i książkę – zaczynaliśmy od 200 egzemplarzy. W przypadku Urzędu Celnego 100 płyt od razu przeznaczyliśmy na działania promocyjne, a w związku z ogólnopolskim zainteresowaniem tym materiałem musieliśmy podwoić nakład. Przy okazji pierwszej premiery poszliśmy za ciosem z drugim, równoległym wydawnictwem – płytą grupy Nocne Boogie, która właśnie obchodziła swoje 30-lecie. Dysponowałem ich pełnym koncertem z 1989 roku – samych początków działalności – i ten występ miał stanowić główną zawartość krążka, jednak po rozmowach z zespołem stanęło też na archiwalnej, przekrojowej kompilacji. Podsumowanie pandemicznego czasu to wydana pod koniec 2020 płyta bluesowego zespołu Z Dzielni Chłopcy, która została nawet nominowana do Fryderyka! W całości nagraliśmy ją w sali prób, a aktualnie pracujemy nad drugim krążkiem Chłopców, nagrywanym już nie na „setkę”. Kolejne nasze plany to płyta z archiwaliami Marii Nefeli – zdobywcy nagrody publiczności Jarocina '90.

https://www.youtube.com/watch?v=cCgs91woYak
Zwrotka Roberta w utworze Nocnego Boogie

Podejrzewam, że samodzielne dotarcie do takich niedostępnych nigdzie rarytasów jest często niemożliwe. Jeśli to nie tajemnica, jakiego masz dostawcę?

Wszystkie lokalne archiwa pochodzą z dźwiękowej kolekcji legnickiego radiowca-pasjonata – Zbigniewa Tymyka. W latach dziewięćdziesiątych jego piracka rozgłośnia nadawała codziennie, więc kojarzyłem go z radia, bo ojciec słuchał tych audycji regularnie. Poznałem go zaś w 2002 roku, pomagając mu przewozić sprzęt elektroniczny, który dostał w spadku od zmarłego sąsiada mojej mamy. Jego taśmy zacząłem zgrywać natomiast około 2017 roku, po 15 latach znajomości. Z tego co wiem, niejeden przede mną próbował się do tych archiwów dobrać, lecz udało się to tylko mi (śmiech). Zbyszek w domu ma mnóstwo kaset i szpul, głównie archiwalnych. To gość, który potrafił wziąć urlop w hucie i z piętnastokilogramowym magnetofonem szpulowym na wózeczku jechać pociągiem do Jarocina czy Łodzi nagrać koncert, nie mając nawet pewności, czy w ogóle będzie dostęp do zasilania, żeby podłączyć magnetofon do prądu – inaczej wycieczka okazałaby się zbędna. Obaj w tej kwestii jesteśmy wariatami (śmiech).

Przybliż nam nieco więcej szczegółów dotyczących technikaliów swojej pracy. Zdobywasz taśmy, ale co dalej?

Jak już mamy taśmy bądź pliki – bo z rozgłośni Polskiego Radia nie otrzymuje się taśm, tylko ich cyfrowe zgrania – to oznacza, że praktycznie najtrudniejsze już za nami, bo właśnie odnalezienie i pozyskanie nagrań to gdzieś 60 procent sukcesu. Później nadchodzi czas na zgranie zawartości szpuli bądź kasety do komputera i tu zaczynają się kolejne schody, bo im bardziej amatorskie nagranie, tym więcej rzeczy do naprawy. Szumy, trzaski, jakieś dudnienia czy nierówności kanałów – to wszystko staramy się naprawić, zanim przejdziemy do etapu masteringu, w którym to już kreujemy finalne brzmienie.

Z jakimi najdziwniejszymi problemami zmagasz się podczas roboty?

Okazuje się, że w poszukiwaniach archiwów problemem może być nawet... nazwa. Gdy Urząd Celny był już w Stołecznej Estradzie, warszawska telewizji wyemitowała wywiad z grupą zakończony utworem „Ostrogi życia”. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do telewizji w poszukiwaniu tego konkretnego nagrania. Podskórnie przeczuwałem jednak, że mogą pojawić się problemy. Słyszałem, że pani po drugiej stronie słuchawki klikała coś w klawiaturę, ale zbyła mnie dość szybko. Pewnie po wpisaniu hasła „Urząd Celny 1985” wyrzuciło jej mnóstwo stron o treściach kompletnie niemuzycznych. Wtedy nikt przecież nie myślał o pozycjonowaniu czy hasztagach. W planach mamy też wydanie archiwalnego albumu grupy Hotel Centrum – szykuje się niezła detektywistyczna zabawa, bo w tamtych czasach praktycznie każde miasto wojewódzkie miało hotel o tej nazwie.


To robota zdecydowanie dla cierpliwych...

Jeśli chodzi o poszukiwania, jestem bardzo zawzięty. Przy Urzędzie Celnym obdzwoniłem wszystkie oficjalne rozgłośnie Polskiego Radia – a jest ich 26 czy 27. Okazało się, że dopiero w Kielcach znalazłem niedostępne nigdzie indziej nagranie, przez wszystkich uznane za utracone. Dziwna sytuacja, bo Urząd nie miał nic wspólnego z Kielcami, nawet tam nie koncertował. Ludzie z radia zresztą sami nie wiedzieli, skąd to mają. Mnóstwo czasu – z racji, że jestem pierdolniętym kolekcjonerem – zajmuje też sam opis. Wysłuchanie kilku wersji jednego utworu i odpowiednie skatalogowanie go, bez tak naprawdę konkretnego punktu odniesienia, to zadanie na długie godziny, a nierzadko dni.

A skąd w ogóle pojawił się ten Urząd Celny? To nazwa, która raczej nikomu nic nie mówi.

Urząd Celny tak naprawdę wziął się nieco przypadkiem – Zbyszek na wierzchu miał jakieś ich nagrania. Nazbierało się tego sporo – z dobre dwie godziny materiału, więc miałem z czego wybierać. Jakbym ja się za to nie zabrał, nikt by tego nie zrobił. To dziś już zapomniany zespół, choć w swoim czasie mogli chwalić się nagraniem singla dla Tonpressu (niestety nie został on wydany) i prezentacją ich nagrań w Polskim Radiu; przygotowywali się również do występu na KFPP w Opolu w 1985 roku, gdzie mieli zaprezentować utwór „Ostrogi życia” w aranżacji z orkiestrą, a ich plakaty drukowano w tygodniku „Zarzewie”. Trybuna Ludu w Warszawie organizowała coroczny konkurs, w którym jeden zespół wygrywał wzięcie pod skrzydła przez Estradę. Urząd Celny w 1984 wygrał te zmagania i trafił pod jej opiekę jako jedna z trzech kapel – obok Bajmu i Lady Pank... Każdy wie, gdzie są dziś dwa pozostałe zespoły. Wszystko było naprawdę pro – Celni mogli namieszać swoim połączeniem hardrockowego grania i ballad, ponieważ tak amerykańsko nie grał wtedy chyba nikt w Polsce. Niestety, ze Stołecznej Estrady wyleciał w tym okresie Stanisław Cejrowski – zbieżność nazwisk nieprzypadkowa – który bardzo sprzyjał Urzędowi.

https://www.youtube.com/watch?v=Dg2o0-VNF84
Promocyjny koncert Urzędu Celnego; Robert w roli wydawcy i rapera

Urząd Celny kompletnie nie przebił się medialnie. Wygląda to jak całkowite odbicie się od ściany. Dlaczego po odejściu Cejrowskiego wszystko padło?

Przyczyn tego szukać można między innymi w postawie nowej menadżerki, którą przydzielono po zmianie dyrektora Estrady – dziewczyny tuż po studiach, kompletnie nieznającej się na swojej robocie. Jej niekompetencja doprowadziła nawet do tego, że wysłano do Trójki jednego z pracowników, który oprócz taśmy Urzędu przedstawił... oczekiwania finansowe związane z udostępnieniem zawartych na niej utworów. Przypomnijmy, był to 1985 rok, i każdy wykonawca marzył o trafieniu na fale radiowe. Jak nietrudno się domyślić, Marek Niedźwiecki nie był specjalnie zainteresowany taką transakcją. W tym samym roku trafiła się jeszcze trasa po Górnym Śląsku, po której jednak wszystko się rozleciało. Panowie mieli już wtedy rodziny i zespół bez większych fanfar czy podsumowań zakończył działalność.

Muzycy Urzędu nie byli zdziwieni, że ktoś po tylu latach chce wydać ich materiał? Łatwo dali się przekonać do tego projektu?

Już sam pomysł pierwszego kontaktu wydawał mi się nieco absurdalny – dzwoni do ciebie nieznany koleś i mówi, że chce wydać twoje nagrania sprzed tylu dekad. Jestem dość nieśmiałym gościem i to przełamanie się w rozmowie z ludźmi z pokolenia moich rodziców nie było wcale takie proste. A co, jak zechcą kasy? Co ja mogę zaoferować oprócz faktu wydania płyty i kilku darmowych egzemplarzy? Przyznam, takie pytania pojawiały się z tyłu głowy. Szybko jednak okazało się, że Stefan Melcer – jeden z żyjących założycieli Urzędu Celnego – to też muzyczny świr i błyskawicznie złapaliśmy wspólny język. Pozostali członkowie kapeli też byli na tak, choć na początku chyba nie do końca wierzyli w ten szalony pomysł... Zaczęliśmy robotę w 2017, a płyta ukazała się półtora roku później. Tracklista jest w całości moim pomysłem – zespół nie był przekonany do swoich pierwszych nagrań, ja jednak chciałem pokazać ich drogę artystyczną. Już po premierze znaleźliśmy jeszcze trochę „nowych” nagrań Urzędu i w przyszłości szykuje się suplement.

(Przy naszym stoliku pojawia się Tadeusz Olchowski – laureat konkursu ZAiKS-u i Polskiego Radia „Piosenka na 100” za najlepszy tekst; panowie przez długość papierosa rozmawiają o nowej płycie Olchowskiego zatytułowanej po prostu „Tadek”, która ukaże się nakładem Czerwonego Miasta jeszcze w listopadzie – główny wątek to nagrane w Anglii bębny).

https://www.youtube.com/watch?v=DDUs2xygpcY
Czy kiedy pasja staje się – mniej lub bardziej – pracą, wpływa to negatywnie na samą pasję? Masz czasami dość słuchania muzyki? Nieodżałowany Robert Brylewski w jednym z wywiadów przyznał, że w drodze na koncert preferuje ciszę, a głowę dźwiękami chce zapełniać dopiero na scenie.

Nie mam czasu na słuchanie muzyki, choć w domu coś leci cały czas – tylko wtedy zazwyczaj przy niej „grzebię” lub zgrywam z nośników analogowych. Od wielu lat też nie potrafię usiąść i skupić się słuchając muzyki, bo w głowie już mam wiele rozkojarzających mnie myśli, a z nowymi pozycjami w kolekcji zapoznaje się podczas jazdy na rowerze lub w pracy, co też nie jest najlepsze w szczegółowym zapoznaniu się z danym albumem. Słucham też inaczej muzyki – bardziej analitycznie, patrząc pod kątem realizacji. Często gdy docieram do jakiejś reedycji, po dziesięciu sekundach myślę – „Ale spierdolili to odszumianie, zrobiłbym to inaczej!” (śmiech).

Miałeś ostatnio jakiś kontakt z rzeczami, które mogłyby trafić na ekspozycję do muzycznego muzeum?

Podczas niedawnej wizyty w Warszawie zgarnąłem mnóstwo taśm zgłoszeniowych do Jarocina – można odnaleźć wśród nich wiele dziś nieznanych kapel, które nie zdołały dostać się na festiwal. Oryginalne szare koperty, zdjęcia, odręcznie napisane przez zespoły listy – nie każdemu jest dane takie spotkanie z muzyczną historią. Nawet pudełko taśmy matki to dla mnie element poligrafii.



Powróćmy jeszcze na chwilę do Czerwonego Miasta i kwestii zasadniczej w obecnych realiach – promocji i odbiorcy. Może gadam jak boomer, ale ludzie zwyczajnie nie doceniają już płyty jako jednostki sztuki.

Nie wiem, czy były prowadzone jakieś statystyki na ten temat, ale strzelam, że z 80 procent osób spytanych o preferowaną muzykę odpowiedziałoby: „Słucham tego, co leci w radiu”. Coraz mniej gospodarstw domowych ma dziś choćby odtwarzacz kompaktów, nie mówiąc o kaseciakach. Sezonowe „top hity” na Spotify też nie pomagają w budowaniu świadomości. Radio „promuje” to, za co zapłaci wytwórnia. Jak ktoś w ciągu godziny usłyszy dwa razy ten sam utwór, może uwierzyć, że jest fajny. Płyty są za długie dla dzisiejszego pędzącego odbiorcy.

Co jest największym kopem motywacyjnym w takiej robocie?


Jednym z moich prywatnych marzeń była współpraca z GAD Records – pasjonatami starego polskiego grania. Po premierze Urzędu napisałem do nich z propozycją dystrybucji, ze strony szefa labelu – Michała Wilczyńskiego – pojawiło się zainteresowanie, podesłałem mu kilka płyt do sklepu internetowego i... zaskoczyło. Musieliśmy nawet zrobić dodruk, ponieważ ogólnopolskie zainteresowanie wyczerpało nasz skromny nakład (śmiech). Ta współpraca zaowocowała moimi prywatnymi zleceniami – chociażby ostatnio remasterowałem nagrania grupy LSD. Zauważam efekt kuli śnieżnej. Od kiedy zacząłem pokazywać w sieci swoją pracę, poznałem – choć do tej pory wyłącznie przez internet – mnóstwo innych życzliwych pasjonatów. Przez długi czas udzielałem się na różnych forach czy blogach, ale najbardziej pomogła mi działalność na własną rękę – zapraszam na zmuzycznejszafy.blogspot.com.

Często trafiasz na rzeczy, które są w stanie zaskoczyć nawet kogoś tak wkręconego w ten hermetyczny temat jak ty?

W necie przeczytałem o gościu, który ma wszystkie jarocińskie archiwa. Napisałem maila i niedługo później dostałem telefon z nieznanego numeru. To był on. Od początku gadaliśmy, jakbyśmy znali się od lat. Po kilku dniach dostałem rzecz jedyną na świecie – przesyłkę z koncertem Urzędu Celnego z 1983 roku. Mało kto w ogóle pamiętał o tym występie. To zresztą szerszy problem – ludzie umierają; to oczywiste, ale prawdziwe. Coraz więcej archiwów właśnie w ten sposób naturalnie przepada.

Masz wśród swoich nagrań rzeczy szczególnie pożądane przez innych świrów? (śmiech)

W bogato ilustrowanej książeczce do płyty zespołu Mech z pierwszą sesją radiową grupy – swoją drogą wydanej przez GAD Records – przeczytać można, że brakuje tam utworu „Wychowanie”, którego tekst zablokowała cenzura. Zespół postanowił odpuścić i skasować nagrany już instrumental. Z racji, że to dość ekwilibrystyczny numer, na koncertach też nie był grywany zbyt często. Oficjalnie uznano, że to nagranie przepadło w dziejach historii. Traf jednak chciał, że dysponowałem nagranym przez Zbyszka na szpuli koncertem grupy Mech z Jarocina '80, gdzie znalazł się ten Święty Graal.


Nie kusi, żeby pewne archiwalia zatrzymać tylko dla siebie? Taki kolekcjonerski egoizm, znany chyba każdemu zbieraczowi płyt.

Ekonomicznie w żaden sposób i tak nie wyjdziesz na tym na plus. A mając do dyspozycji unikatowe nagrania, żal kisić je tylko dla siebie. Chciałem być w kontrze do dziwnego rozumienia elitarności wynikającego z posiadania jakiejś starej taśmy (śmiech). Zawsze starałem się też wrzucać numery w jakości bezstratnej – skoro coś rzeczywiście jest białym krukiem, po co dodawać niepotrzebnej kompresji... Nie zliczę, ile razy za symbolicznego browara zgrywałem komuś jakieś – prawie – zapomniane starocie.

Jak wygląda stan twojej kolekcji? Zastanawiałeś się kiedyś, ile kasy na to poszło i ile jeszcze pójdzie? Z jakich pozycji jesteś najbardziej dumny?

Nie znam konkretnego stanu kolekcji i co do pieniędzy to również się nie zastanawiam, bo po co to komu (śmiech). A odnośnie pozycji, z których jestem dumny, to zacytuję sam siebie: „Rzadsze wydawnictwo, większy banan na mej twarzy!” (śmiech).

Myślisz, że każdy może wzbudzić w sobie duszę muzycznego poszukiwacza? Jest jakaś biblioteka, od której warto zacząć?

Dobrym początkiem na pewno są istniejące jeszcze biblioteki muzyczne oraz rzecz jasna internet, w którym można znaleźć bardzo dużo mało znanych lub kompletnie zapomnianych numerów - trzeba tylko chcieć poszukać. Odnośnie państwowych archiwów – myślę tu o Polskim Radiu – to działają one bardzo źle i przydałaby się ich gruntowna reforma. W dużym skrócie trudno jest tam cokolwiek znaleźć, nie mówiąc o zdobyciu. Jasne, rozumiem prawa producenckie, ale przecież nasi rodzice czy dziadkowie składali się na to i my to robimy nadal. Taka audioteka z audycjami to nasze dziedzictwo, do którego powinniśmy mieć swobodny dostęp, oczywiście w postaci nagrań tylko do odsłuchu i w stratnej jakości, ale wystarczającej do zapoznania się. Obecnie wygląda to tak, że trzeba kontaktować się z archiwum, pytając o poszukiwane pozycje, lecz bez odpowiedniej wiedzy i sprzyjających ludzi nie załatwisz wiele. Są audycje, w których znajdują się nagrania, lecz nie otrzymamy odpowiedzi, co konkretnie tam można znaleźć, bo nie jest to opisane. Jakbyśmy mieli do tych audycji dostęp w formie odsłuchu na stronie, to odkrylibyśmy jeszcze wiele perełek. Wiem, co mówię, bo szukając po omacku, na kilka takich trafiłem.
3

Oglądany: 23231x | Komentarzy: 24 | Okejek: 88 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało