Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Ona urodziła się w Auschwitz, on przeżył czystkę na Wołyniu: „To nie byli ludzie, tylko zwierzęta”

56 433  
401   94  
Autor strony Rozmowy do kawy tak o sobie pisze: Mam na imię Paweł. Jestem dziennikarzem. Materializuję otaczającą mnie rzeczywistość. W tym miejscu pojawiać się będą rozmowy z ludźmi, których spotykam na co dzień, lub spotkać chcę. Róbcie kawę i miłej lektury.
Jan i Stefania są małżeństwem niezwykłym. Mają za sobą tragiczną przeszłość, która naznaczyła ich życie na zawsze. Stefania urodziła się w Auschwitz, Jan przeżył czystkę na Wołyniu. Brutalne wspomnienia do dziś wywołują łzy w ich oczach. Mimo to potrafią być serdeczni, uśmiechnięci i cieszący się kolejnym dniem spędzonym razem.

Jan


Jan niewiele pamięta z czasów, kiedy mordowano jego bliskich i sąsiadów. Za punkt honoru wziął sobie zabezpieczenie dokumentacji o wartości historycznej dla przyszłych pokoleń. Dzięki wspomnieniom rodziny, podróżom, przeczytanym książkom i publikacjom, jego wiedza na temat rzezi na Wołyniu jest godna podziwu. Z wielką precyzją przytacza nazwy historycznych miejscowości, nazwiska dawnych sąsiadów i daty dzienne. Wie kto mordował i kto ratował ludzkie życia.

- Ile miał pan lat, gdy uciekaliście z rodziną z Wołynia?
- Trzy i pół roku.

- Niewiele pan zapewne pamięta?
- To prawda, ale dzięki mamie i siostrom nasza historia przetrwała. Ojca niestety zatłukł banderowiec podczas ucieczki. Udało mu się przedostać do Polski, ale zmarł na skutek wcześniejszych obrażeń.

- Jak trafiliście na Wołyń?
Dziadkowie przesiedlili się dobrowolnie na Wołyń, podobnie jak inne polskie rodziny.

- Dlaczego?
- Jeśli się w Polsce sprzedało pięć hektarów pola, tam można było za to kupić pięćdziesiąt na Wołyniu. Dziadek podzielił pole między dzieci, tata dostał dwadzieścia trzy hektary.

- Co było dalej?
- Jak wiemy z historii, najpierw Ukraińcy z honorami witali Rosjan, a później w taki sam sposób Niemców. Z tym że jak gościli Niemców, to wcześniejszych „przyjaciół” mordowali. Ukraińcy chętnie też wstępowali do niemieckiego wojska.

- Skąd ich entuzjazm?
- Bo Hitler obiecał im wolną Ukrainę. Wspólnie prześladowali Żydów. Tata pomagał jednej rodzinie żydowskiej, ale usłyszał od sąsiada: „Przestań, bo i was zabiją!”. Jedna Żydówka powiedziała ojcu: „Nami zaczęli, wami skończą”. I tak też było: wymordowali Żydów i zabrali się za Polaków. Po demobilizacji wojska Piłsudskiego, polscy żołnierze mieli możliwość kupienia ziem na Wołyniu. To irytowało Ukraińców, którzy byli też trochę przesiąknięci niechęcią do Polaków od czasów Chmielnickiego (przywódca powstania kozackiego przeciwko Rzeczypospolitej – red.).

- Byliście przecież sąsiadami, żyliście obok siebie.
- To była mozaika kulturowa, ale żyliśmy w zgodzie, bez żadnych problemów. Jak się u nas święta kończyły, to u nich się zaczynały. Wspólnie biesiadowaliśmy. Jedni zapraszali drugich do siebie.

- Jak dowiedzieliście się o planach czystki na Polakach?
- Pojawiały się plotki tu i tam, że Ukraińcy mordują Polaków. Zaczęliśmy się ukrywać w lasach, stodołach, snopach siana. Dodatkowo ostrzegł nas rosyjski partyzant, który kiedyś pracował u ojca na polu. Mówił, żeby uciekać, bo będzie piekło. Znajomy Ukrainiec zaproponował nam schronienie u siebie. Wyniósł wszystkie rzeczy z chaty i wyścielił podłogi słomą, żeby było gdzie spać, bo przyjął dużą grupę Polaków. Nas samych było siedmioro: rodzice, ja i czwórka rodzeństwa, a byli jeszcze inni. Kiedy dzieci spały, dorośli nie mogli ze strachu zasnąć. Bali się, że Ukrainiec celowo wyścielił podłogi słomą przed naszą rzezią… Wcześniej po podwórku biegały ukraińskie dzieci i krzyczały: „Śmierć Lachom!”.

- Ukrainiec nie obawiał się konsekwencji udzielając wam schronienia?
- Pewnie się bał się, ale mógł też być umówiony z banderowcami, że nas wyda. Tego nie wiemy. Kiedy tata rano doglądał koni, podbiegła do niego Ukrainka, która u nas pracowała i krzyknęła: „Piotr, uciekajcie, bo tej nocy was wyrżną!”. Tata powiedział o wszystkim mamie, po cichu, żeby nie siać paniki. Poprosił moje starsze siostry, żeby pobiegły do naszego domu i zobaczyły, jak wygląda sytuacja. Od jednego z sąsiadów usłyszały, że polscy partyzanci o godzinie dwunastej przyjadą do naszej kolonii. Tata wiedział, że musimy natychmiast uciekać. Zaprzągł konie, wsiedliśmy na wóz i ruszyliśmy w drogę. Nie odjechaliśmy daleko, bo kilkaset metrów dalej zatrzymali nas upowcy (członkowie Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) – red.). Na szczęście nas puścili, kiedy powiedzieliśmy, że jedziemy do domu tylko nakarmić zwierzęta i zaraz wracamy do znajomego Ukraińca.

- Co zastaliście na miejscu?
- Kiedy wypuszczaliśmy trzodę, usłyszeliśmy krzyk małego chłopca, który pochodził z wioski obok. Podbiegł do nas cały zakrwawiony i powiedział, żeby uciekać, bo Ukraińcy jego ojcu odcięli kosą nogi. Jemu udało się uciec, mimo że do niego strzelali. Postanowiliśmy uciekać do lasku koło domu Kaczmarczyka, bo usłyszeliśmy od naszych partyzantów, że tam spotykają się Polacy z pobliskich kolonii. Spakowaliśmy się najszybciej jak się dało. Mama wzięła na wóz obraz ukrzyżowanego Chrystusa, a mnie za pazuchę dała małą pasyjkę. Opatuliła jeszcze pierzyną mnie i moja małą siostrę i ruszyliśmy.

- Ilu spotkaliście Polaków w miejscu zbiórki?
- Było około czterdzieści furmanek z ludźmi. Część z nich to byli ocaleni z wioski, która została napadnięta. W tamtej wiosce mieszkała siostra mojego taty. Po latach okazało się, że jej nie udało się uciec. Ukraińcy ją rozpruli, wnętrzności wyciągnęli na łóżko. Kiedy konała, na jej oczach odrąbali głowy jej pięciu córek.

- Jaki był dalszy plan ucieczki?
- Kaczmarczykowa przyniosła obraz Matki Boskiej…
[Pan Jan wzrusza się i z trudem mówi]
…płaczę trochę z przyzwyczajenia.

- Z przyzwyczajenia?
- Bo zawsze jak mi bliscy opowiadali o tej sytuacji, to płakali… Wszyscy w lasku zaśpiewali „Pod Twoją obronę”. Dowódca partyzantów „Jastrząb” powiedział: „W imię Boga – ruszamy! Co będzie, to będzie”. Po drodze dojechali kolejni partyzanci, którzy nas eskortowali do Zasmyk i Gruszówki, głównej bazy Armii Krajowej na Wołyniu. Kiedy tam zmierzaliśmy, zaatakowali nas banderowcy. Otoczyli nas. Popełnili jednak błąd, ponieważ źle ustawili moździerz i po wystrzale pocisk rykoszetem uderzył w nich samych. Zaczęli uciekać, bo myśleli, że to nasi partyzanci do nich strzelają. W całym tym popłochu od naszej grupy oddaliły się dwa wozy i pojechały w inną stronę. Później okazało się, że po tej grupie zostały tylko konie.

- Co się stało z ludźmi?
- Byli na furmankach. Tylko że ciała były porąbane na kawałki.

- Wam udało się dotrzeć do bazy Armii Krajowej.
- Wszyscy natychmiast wbiegli do tamtejszego kościoła. Z płaczem i przerażeniem w oczach zaczęli dziękować Bogu za ocalenie. Ksiądz Żółkowski zemdlał, widząc tragedię tych ludzi.

- Na ile baza była bezpiecznym miejscem?
- Była chroniona. Na początku partyzantów nie było wielu, ale za jakiś czas ich liczba wzrosła do kilkuset.

- Banderowcy bali się zaatakować?
- Chyba tak, grasowali w pobliżu, ale do nas się nie zbliżali.

- Jak funkcjonowaliście w bazie?
- Był głód, choroby i wszy. Kto się wysunął z obozu, to zaraz go nie było. Rąbali ludzi i wysyłali części ciał nam na pokaz. Raz w nocy słyszeliśmy strzały i krzyki w niedalekiej wiosce. Nasi partyzanci ruszyli na pomoc. Wrócili z furmanką pełną ludzkich ciał, oczywiście rozczłonkowanych i rozstrzelanych. Położyli je w stodole, żeby każdy mógł rozpoznać bliskich i ich pochować. Krew była wszędzie. Jak mówią moje siostry, choć mają po osiemdziesiąt sześć lat, ten widok do dziś je przeraża, a nieraz śni im się po nocach…

- Według prac badawczych Aleksandra Kormana istniały 362 metody tortur fizycznych i psychicznych, które stosowali wobec Polaków zbrodniarze m.in. z OUN i UPA.
Spis tortur tutaj.
- Czytałem o tym. Ja sam słyszałem mnóstwo takich historii. Ciągle kogoś maltretowano i zabijano. Jednemu księdzu wbili osiem gwoździ w głowę. Drugiego przerżnęli piłą. Innemu wycięli ornat na skórze pleców i polewali wrzątkiem. Na koniec przybili go do drzwi kościoła. Kto robi takie rzeczy? Ukraińcy śmiali się, że jak się zabije jednego Polaka, to metr ojczyzny jest wyzwolony. Jak ktoś wymordował całą rodzinę, to mógł przejąć ich gospodarstwo.

- Jak długo pozostaliście w bazie?
- Od czwartego września 1943 do końca 1944 roku.

- Później powrót do kraju?
- Część wracała wagonami, część furmankami. Każdy chciał zabrać konie, żeby mieć czym orać ziemię w Polsce. Tata jechał furmanką z moją siostrą. Przy miejscowości Tomaszówka mieli przerwę w podróży. Została im tylko rzeka Bug do przekroczenia, by znaleźli się w Polsce. Zatrzymał ich patrol, Rosjanin i Ukrainiec. Chcieli zabrać ojcu jego kożuch, kiedy to mróz sięgał minus trzydziestu stopni! Siostra rzuciła im się pod nogi i zaczęła krzyczeć: „Nie róbcie tego! Równie dobrze możecie tatę zastrzelić. Zamarznie na śmierć!”. Rosjanin po wielu prośbach pozwolił nam odejść. Odpalił papierosa i odwrócił się od nas. Wtedy Ukrainiec podbiegł do nas i kilka razy uderzył ojca z całej siły kolbą karabinu w klatkę piersiową i w plecy. Ojciec się przewrócił. Z ust i uszów leciała mu krew. Rosjanin wyjął pistolet jak to zobaczył, ale szybko go schował. Nie chciał ryzykować życia w obronie Polaków. Ludzie z innych furmanek wrzucili ojca na sanki i pojechali dalej.

- Wy dotarliście koleją na miejsce?
- Tak, choć po drodze zachorowałem na krwawy dur brzuszny. Z głodu.

- Gdzie się spotkaliście z tatą i siostrą?
- We Włodawie, tam nas osiedlili w szkole zawodowej. Po tygodniu rozwieźli nas do pustostanów w pobliskich wioskach. My zamieszkaliśmy w Kororówce. Nie było tam nic. Dostaliśmy od jednego Ukraińca trochę drewna, chleb i słoninę. Byliśmy nadal głodni. Kolejnego dnia przyszedł do nas nasz sąsiad Ukrainiec i zaprosił na zupę. Baliśmy się strasznie, mając w pamięci to, co wydarzyło się wcześniej. Zastanawialiśmy się czy nas poczęstują, czy wyrżną. Głód jest jednak silniejszy od wszystkiego, więc poszliśmy do niego. Dostaliśmy zupę ziemniaczaną i po kromce chleba ze smalcem. Pytali, co się działo na Wołyniu. Opowiedzieliśmy. Stary Ukrainiec podniósł ręce ku górze i powiedział: „Mój Boże!”. Chyba mieli sumienie…

- Co się stało z pana tatą?
- Zmarł po kilku dniach od przyjazdu. Nim odszedł, kazał nam wszystkim koło siebie stanąć i powiedział do mamy: „Żebyś nigdy w życiu moich dzieci nie oddała na służbę! Poumierajcie z głodu, ale razem!”. Później wskazał, żebym ja podszedł bliżej, położył mi rękę na głowę i rzekł do mnie:
[Pan Jan wzrusza się ponownie. Milczymy przez jakiś czas]
„Żebyś nigdy nazwiska Werników nie rzucił na bruk!”. W tej wierze mnie wychowano. Kiedy ojciec zmarł, sąsiedzi zrobili trumnę (pan Jan wymienia nazwiska – red.), ktoś przyniósł spodnie i marynarkę. Ksiądz powiedział, że jak nie mamy pieniędzy, to nie pokropi trumny wodą święconą i do kościoła nie wpuści. Mama tłumaczyła, że wszystko straciliśmy, ale na nic się to zdało. Nie obchodziło go to wcale. Ja z tego powodu przez trzynaście lat nie chodziłem do kościoła. Ojciec był pobożny. Jak orał, to na pługu miał różaniec, jak odpoczywał, to się modlił. I tak go potraktowano…

- Gdzie pochowaliście ojca?
- Mąż znajomej był w Armii Berlinga (polskie siły zbrojne w ZSRR – red.). Szukał swojej żony przez jakiś czas. Znalazł ją na pogrzebie mojego ojca. Zobaczył, że wszyscy płaczą, stojąc przy trumnie na furmance, więc zapytał o co chodzi. Kiedy się dowiedział, wraz z czterema żołnierzami złożyli księdzu „wizytę”. Ten po kilku chwilach wybiegł do nas z kościoła. Odmówił modlitwę, trumnę pokropił, ale do kościoła nie wziął. Zapytaliśmy później żołnierza, jak udało mu się przekonać księdza do pochówku. Odpowiedział: „Powiedziałem mu, że jak tego nie zrobi, to mu jaja odstrzelę!”.

- Siła argumentu.
[Pani Stefania i pan Jan śmieją się z tej historii przez krótką chwilę]
- Kiedy po kilku miesiącach odwiedziłem grób ojca, zorientowałem się, że nie ma na nim krzyża. Wziąłem pasyjkę, którą kiedyś dała mi mama i położyłem na grobie.

- Rozmawialiście z mamą o tym, co was spotkało?
- Nie. Kiedy pytałem mamę, jak to było na Wołyniu, to widziałem, jak zaczyna się trząść. Po chwili już płakała. Zdarzały się dni, ale bardzo rzadko, że sama chciała nam opowiedzieć o tamtych wydarzeniach. Usłyszałem, że podczas ucieczki musieliśmy przenocować w pobliżu pożydowskiego budynku w Kowlu. Mama położyła jakąś derkę na górce słomy i położyliśmy się spać. Budzimy się rano, patrzymy, a spod słomy wystają ludzkie części ciała. Przespaliśmy się na trupach.
Dowiedziałem się też, że wujkowi Ukraińcy wydłubali oczy, ucięli język, uszy, przebili tułów siedem razy bagnetem i wrzucili go do rowu. Jego siedmioletnią córkę zamknęli w płonącym domu. Matka musiała się na to patrzeć, później przerąbali ją siekierą na pół.
Sporo zapamiętałem, a jak trochę podrosłem, to zacząłem spisywać pierwsze notatki. Najwięcej dowiedziałem się od mojej najstarszej siostry Walerci. Pamiętała każdy szczegół. Po latach, kiedy nastała era dyktafonów, zakupiłem jeden i nagrałem wspomnienia sióstr. Wszystko mam spisane.
Niedawno byłem w mieście i starsza pani zapytała mnie, czy oglądałem film „Wołyń”. Odpowiedziałem, że ja to przeżyłem. Nie mogła uwierzyć.

- Film Smarzowskiego oddaje to, co faktycznie wydarzyło się na Wołyniu?
- Oglądałem ten film kilka razy. Płakałem cały czas. Wcześniej wspierałem finansowo tę produkcję, kiedy się okazało, że brakuje środków na jej realizację. Jednak muszę podkreślić, że w filmie to może jest pokazane dwadzieścia procent okrucieństwa, jakie działo się tam wtedy.

Stefania


Serdeczna i uśmiechnięta. Dba o dobry nastrój domowników i gości. Kiedy podziękowałem grzecznie za obiad, usłyszałem: „Paweł, jeśli nie zjemy obiadu, to nie będzie wywiadu”. Nie było miejsca na negocjacje. Pani Stefania przygotowała barszcz z krokietami, ale tradycyjne ciasto naleśnikowe zastąpiła ptysiami. Na deser świeże wypieki i kawa. Dopiero po posiłku i krótkiej, aczkolwiek bardzo wesołej pogawędce, mogliśmy przejść do właściwej rozmowy. Kiedy pani Stefania zaczęła opowiadać o dawnych czasach, błyskawicznie spoważniała. Widać było, że nie do końca pogodziła się z tym, co spotkało jej mamę, ją i jej dzieci.

- Urodziła się pani w Auschwitz.
- Zgadza się.

- Pamięta pani cokolwiek z tamtych czasów?
- Nic, miałam trzy miesiące, kiedy opuściłam z mamą obóz. Urodziłam się w listopadzie, a dwudziestego siódmego stycznia 1945 roku przekroczyłyśmy bramę Auschwitz-Birkenau.

- Jak długo mama była w obozie?
- Była w drugim miesiącu ciąży, jak ją wzięli w kwietniu 1944 roku do obozu.

- Jak to się stało?
- Łapanka. Zupełny przypadek. Mama szła do swoich rodziców po cukier, miała smaki w ciąży. Przekraczała granicę między Rzeszą a Gubernią z paniami, które handlowały różnymi przedmiotami. Wtedy była obława na tych tzw. szmuglerów i wszystkich aresztowano. Również mamę, choć nie miała nic przy sobie. Zanim wszystkie trafiły do obozu, były w jednodniowym areszcie w Olkuszu. Rano zabrali je ciężarówką z innymi kobietami. Wszystkie wiedziały dokąd jadą, wojna trwała już kilka lat. Oświęcim był już wszystkim znany. Kiedy dojechały, na rampie „przywitała” ich Niemka: „Wiecie, gdzie trafiłyście zugangi (nowo przybyłe więźniarki – red.)? Tu jest obóz śmierci! Stąd możecie wyjść tylko przez komin!”. Zaczął się płacz i lament.

- Nastąpiła selekcja.
- Wzięli mamę z innymi kobietami do łaźni, wszystko z nich zdarli, kazali się wykąpać. Ostrzygli im głowy na łyso, ogolili całe ciała. Każda otrzymała pasiak i drewniane buty. Nadali mamie numer 79414.

- Było widać, że mama jest w ciąży?
- Ukrywała ją. Chodziła jak inne kobiety do pracy. W sierpniu 1944 roku mama miał być wywieziona do niemieckiego obozu w Ravensbrück. Już siedziała w ciężarówce. Jedna z koleżanek powiedziała o jej stanie kierowniczce obozu kobiecego. Ta kazała zejść mamie z ciężarówki. Od tamtej pory już nie musiała chodzić na ciężkie prace. Przenieśli mamę z baraku jedenastego do piętnastego. Dostawała trochę lepsze posiłki, jak rozwodnione zupy i tym podobne. Koleżanki uszyły jej z pasiaków ubranka dla dziecka i poduszki.

- Gdzie odbył się poród?
- W obozowym szpitalu. Zabrali ją w poniedziałek, w środę urodziła. Męczyła się sama, nikt przy niej nie był. Kiedy poród wchodził w decydującą fazę, była już tak słaba, że nie pamiętała, kto jej pomógł. Zwykle w szpitalu służbę pełniła słynna położna Stanisława Leszczyńska.

- Nadali pani numer?
- Kilka dni po porodzie, na lewym udzie. Tatuaż się jednak zniszczył, nie da się go odczytać. Próbowaliśmy nawet u specjalistów w Instytucie Wojskowym we Wrocławiu. Według mamy, otrzymałam numer 89136.

- Jak funkcjonowałyście w obozowych warunkach?
- W obozie było niesamowicie zimno, warunki katastroficzne. Dodatkowo myli mnie lodowata wodą, ciepłej nie było. Ja do szesnastego roku życia miałam strupy na głowie. Ta zepsuta krew tworzyła takie „kalafiory”. Ból nie do wytrzymania. Musiałam zakładać chustę na głowę, by nie pogorszyć sytuacji.

- Miała pani styczność z doktorem Mengele?
- Zainteresował się mną niedługo po porodzie. Przychodził raz na jakiś czas i brał mnie na badania. Mama nie wiedziała, co ze mną robi. Kiedy mnie oddawali, nie potrafiła mnie uspokoić – tak bardzo wrzeszczałam. Musieli na mnie eksperymentować.

- Ile było takich wizyt?
- Co najmniej kilka.

- Odczuwa pani jakieś skutki tych „badań”?
- Oczywiście, że odczuwam. Nawet moje córki je odczuły…

- W jakim sensie?
- Każda z naszych trzech córek miała problemy z chorobami kobiecymi. Mówię w czasie przeszłym, bo jedna z nich odeszła… Nie udało jej się uratować…
[Oczy pani Stefani napełniają się łzami]

- A pozostałe córki?
- Jedna ma wszystko wycięte, druga się leczy.

- Podejrzewa pani, że to eksperymenty Mengele za tym stoją?
- Jestem przekonana. Chociaż dokumentacja została zniszczona.

- W jakich okolicznościach udało wam się opuścić Auschwitz?
- To było dwudziestego siódmego stycznia 1945 roku. Kiedy naziści uciekali z obozu, w popłochu niszczyli dowody. Wszystko się paliło. Bramy były otwarte. Kto z więźniów się nie bał, to uciekał. Mama mi opowiadała, że była bez sił. Ważyła zaledwie dwadzieścia osiem kilo! Nie potrafiła podnieść półlitrowego garnka. Ale po czym miała mieć siły, jak dostawała pajdkę chleba i śmierdzącą zupę? Poród też zrobił swoje. Wspominała mi, że tydzień po porodzie była nieprzytomna. Zajmowała się mną jakaś Rosjanka. Kobiety ogólnie się tam wspierały, ale jak mama zemdlała w trakcie prac, to nikt jej nie pomógł. Groziła za to śmierć. Leżała na ziemi, aż się ocknęła.

- Jak udało się mamie w takim stanie wynieść panią z obozu?
- Mama wzięła taboret, obróciła go do góry dnem i przywiązała do niego sznurek. Mnie owinęła w jakiś płaszcz i wsadziła do środka. Kiedy przeszła przez bramę, jakiś Niemiec chciał przymocować taboret do sanek, żeby łatwiej się mnie transportowało. Proponował też cukier, bo strasznie płakałam. Mama powiedziała, że na nic się nie zgadza, że chce tylko wyjść na wolność.

- Dokąd zmierzałyście?
- Mama zaciągnęła mnie na tym taborecie aż do Libiąża. Jacyś dobrzy ludzie udzielili nam schronienia. Dali nam pokój. Byłyśmy tam jakiś czas, nim mama wydobrzała i nabrała sił. Ktoś poinformował mojego tatę, że jesteśmy w Libiążu. Tata nie uwierzył. Był przekonany, że zginęłyśmy w obozie, jak inni. Po namowach w końcu do nas przyjechał i wziął do domu. Zlecieli się wszyscy z okolicy, jakby jakiś cud się wydarzył. Tata do końca wojny bał się, że Niemcy mogą nas znowu zabrać i zgłosił mnie w gminie w Jerzmanowicach, że urodziłam się nie w Auschwitz-Birkenau, tylko w Czubrowicach.

- Czy mama po czasie opowiadała pani, jak wyglądało życie w obozie?
- Nie, chociaż ja od dziecka wiedziałam, gdzie się urodziłam. Kiedyś przychodziły do nas uczennice ze szkoły, zbierały materiały na wypracowania o obozie. Mama im wtedy opowiadała różne historie. Ja słuchałam, dlatego dużo zapamiętałam. Na przykład jak ludzie rzucali się na druty pod napięciem, bo nie mogli już wytrzymać życia w tamtych warunkach. Słabi psychicznie popełniali samobójstwa. Był wielki głód, było zimno, stosy trupów dookoła, szczury, wszy… W nocy było słychać tylko krematorium, ogień buchał z komina. Ludzie się modlili, żeby nie byli następni.

Jan:
-
Teściowa przed śmiercią, kiedy przy niej czuwałem, nieraz krzyczała do mnie: „Janie, chodź tu szybko. Mengele idzie! Słyszę jego oficery. Stenię mi zabierze!”. Uspokajałem ją i tłumaczyłem, że on już nie żyje. Wtedy babcia odpowiedziała: „A niech go skurw…na diabli pochłoną!”.

Jan i Stefania


- Jak długo jesteście małżeństwem?
Stefania: Pięćdziesiąt sześć lat.
Jan: Szybko to minęło, ale bywało w tym życiu pod górkę. Startowaliśmy od zera. Ona była sierotą, ja też nie miałem zupełnie nic, wszystko zostało na Wołyniu.

Jak się poznaliście?
Jan: Ja służyłem w wojsku, żona sprzedawała w sklepie spożywczym. Wybrałem się kiedyś po winko. Panie, ja byłem inteligent! Biały szalik, te sprawy. Mrugała do mnie ze wszystkich stron!
[Pani Stefani i pan Jan uśmiechają się do siebie, w oczach pojawiają się iskry]
Stefania: Tak widocznie miało być!
Jan: Pobraliśmy się, choć byliśmy biedni jak myszy kościelne.

- Po jakim czasie się pobraliście?
Jan: Po trzech miesiącach.
Stefania: Chyba nawet szybciej.
Jan: Dostałem propozycję pracy w Gdańsku, przy budowie okrętów. Jak jej powiedziałem, to zaczęła płakać i tak mnie całowała, że nie było wyjścia – musiałem zostać!
Stefania: Wiesz ty, co!
[Droczą się ze sobą i śmieją, co chwilę]

- Po tych wszystkich strasznych wydarzeniach, które was spotkały, nadal wierzycie w Boga?
Stefania: Oczywiście.
Jan: Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Człowiek może czynić, co chce, ale na końcu stanie przed obliczem Boga. Osądzony będzie każdy. Wartość człowieka polega na tym, że musi się na jakichś zasadach oprzeć. Bóg był i w Auschwitz, i na Wołyniu. Koniec końców część ludzi ocalała, żeby mogli być świadkami tych zbrodni.

Pani Stefania i pan Jan odpowiadali wspólnie:


- Wojna to…?
- Okrucieństwo.

- Człowiek czyni zło, ponieważ…?
- W czasie wojny nie ma ludzi, tylko są zwierzęta. Niemiec, jaki był zbrodniarz i ludobójca, wie każdy. Ale on zastrzelił człowieka. Ukrainiec nim zabił, to katował.

- Warto być dobrym człowiekiem, dlatego że…?
- Bo dobrego człowieka dobrze się wspomina.

- Łatwo opowiadać trudne historie?
- Ciężko. Niesamowicie ciężko.

- Auschwitz to…?
- Piekło na ziemi.

- Wołyń to…?
- Tragedia, która nie powinna się nigdy wydarzyć. To nie byli ludzie, tylko zwierzęta. Szakale.

- Nasze małżeństwo…?
Jan: Jest udane. Jak na razie!
Stefania: Ja ci dam! Ja nie narzekam, jestem szczęśliwa. Mam dobrego męża i kochane dzieci.
Jan: I mamy wspaniałe wnuki i wnuczki. Wnuki nazywamy „sokoły”, wnuczki „perełki”, a małe
prawnuczki i prawnuki „diamenciki”.

- Przekaz dla młodych pokoleń…?
- Żeby pamiętali o naszych historiach. I żeby nie słuchali ideologii, które nie pasują do wartości człowieka. Wartościowy człowiek nigdy zła nie uczyni.

Tekst pochodzi ze strony Rozmowy do kawy i zamieszczony jest za wiedza i zgodą autora. Fotografie wykonała: Małgorzata Musielak

3

Oglądany: 56433x | Komentarzy: 94 | Okejek: 401 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało