Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

W 1971 roku Sean Connery powiedział, że już nigdy nie zagra Jamesa Bonda. Kłamał...

49 233  
163   27  
Był rok 1983. Kinomani zacierali rączki. Oto bowiem zbliżała się premiera „Ośmiorniczki” – trzynastej już odsłony przygód Agenta Jej Królewskiej Mości. Od dobrej już dekady w rolę tę wcielał się Roger Moore, albowiem poprzedni Bond, Sean Connery, dwanaście lat wcześniej stwierdził, że ma już dość bycia legendarnym szpiegiem i nigdy więcej już go nie zagra.
Nieoczekiwanie kinowym konkurentem dla 007 o twarzy Moore'a okazał się... James Bond z powracającym do tej roli podstarzałym Connerym!

To zdecydowanie jeden z najbardziej absurdalnych epizodów w historii słynnej serii – walczący o widzów i kasę ze sprzedanych biletów dwaj agenci Jej Królewskiej Mości – obaj grani przez oficjalnych, uwielbianych przez fanów gwiazdorów utożsamianych z legendarnym szpiegiem. Jak w ogóle do tego doszło?

Cała ta dziwaczna draka zaczęła się na samym początku lat 60., kiedy to Ian Fleming – pisarz odpowiedzialny za stworzenie postaci Jamesa Bonda – razem z Ernestem Cuneo, Ivarem Bryce'em i Kevinem McClorym otworzyli firmę produkcyjną Xanadu Productions. To właśnie pod jej skrzydłami miał zostać nakręcony pierwszy film o agencie 007! I nie – wcale nie planowano zaczynać od „Doktora No”, tylko od „Operacji Piorun” – historii, która jeszcze nie została nawet przez Fleminga wydana w formie książki! Pierwszy projekt scenariusza napisał Bryce – ideą było skupienie się na jak największej liczbie scen, które można by było kręcić pod wodą za pomocą specjalnie przystosowanych kamer, którymi dysponowało studio. Zanim fabuła nabrała ostatecznego kształtu, scenarzysta Kevin McClory naniósł na nią tak wiele zmian i poprawek, że historia ta praktycznie w niczym nie przypominała już swej pierwotnej wersji.



Jak to często przy tak ambitnych planach bywa – na przeszkodzie stanęły pieniądze. McClory, który miał wyłożyć kasę na ten film, właśnie dostał mocno po kieszeni, bo jego ostatni projekt poniósł komercyjną klęskę. Fleming, który nie chciał czekać na rozwiązanie tej kłopotliwej sytuacji, spotkał się z dwoma producentami – Harrym Saltzmanem i Albertem R. Broccoli. Ci przedstawili mu tak dobrą ofertę, że pisarz z miejsca sprzedał im prawa do ekranizacji swych książek (z wyjątkiem „Cassino Royale”, która to już wcześniej została przeniesiona na ekran i nie zalicza się do „oficjalnych” produkcji o agencie 007).



Żeby tego było mało, Ian napisał powieść na podstawie scenariusza Kevina McClory’ego. Ten szybko więc pozwał Fleminga o plagiat, rozpoczynając tym samym wieloletnią batalię sądową. W jej wyniku „Operacja Piorun” nie mogła zostać pierwszym filmem z planowanej serii. Jeśli w przyszłości miałoby jednak dojść do jej ekranizacji, to nazwisko oryginalnego scenarzysty miało znaleźć się na liście płac. Sąd dał też McClory’emu prawo do zrealizowania własnej filmowej wersji tej historii i wykorzystania wszystkich kluczowych elementów fabuły, a także i postaci, które pojawiły się na łamach książki. Scenarzysta musiał jednak poczekać dziesięć lat – wówczas to nadane mu przez sąd prawa dotyczące tej ewentualnej produkcji wchodziły w życie.



Zanim scenarzysta mógł się zabrać za swój projekt, Saltzman i Broccoli (którzy założyli wytwórnię EON Productions Limited) ubiegli go. „Operacja Piorun” trafiła do kin w 1965 roku jako czwarta z kolei odsłona przygód agenta Jej Królewskiej Mości. Po raz czwarty też w rolę tę wcielił się Sean Connery. McClory jednak wcale nie zamierzał rezygnować z wywalczonych na sądowej sali praw. W 1975 roku, kiedy dostał już zielone światło dla swojej ekranizacji, szybko zakasał rękawy i zabrał się do roboty. Film, który planował nakręcić dostał roboczą nazwę „Warhead”. Udało mu się nawet nakłonić Connery’ego do współpracy! Nie jednak w charakterze aktora, ale konsultanta przy tworzeniu scenariusza. Tymczasem Jamesa Bonda zagrać miał... George Lazenby! Przypomnijmy – aktor ten już raz wcielił się w postać legendarnego szpiega w dość chłodno ocenianym „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”.



Mimo że artysta palił się do kolejnego wejścia w skórę szarmanckiego agenta brytyjskiego wywiadu, na przeszkodzie stanął mu kontrakt, który George wcześniej podpisał z EON.
Nieoczekiwanie jednak chęć powrotu do roli wyraził… Sean Connery! Aktor, który 12 lat wcześniej zaklinał się, że już NIGDY nie zagra Jamesa Bonda, zmienił zdanie, gdy zaproponowano mu 3 miliony dolarów gaży (biorąc pod uwagę inflację, dziś byłoby to równowartością 7-8 milionów dolców) oraz tłuściutki procencik z przychodów. Tymczasem jego żona, Micheline Connery, wniosła do tej produkcji dwa cenne elementy. Pierwszym był tytuł. Początkowo planowano, aby film trafił do kin pod nazwą „James Bond z Secret Service”. Małżonka gwiazdora pamiętając słowa, które Sean wypowiedział 12 lat wcześniej, zaproponowała zmianę na „Nigdy nie mów nigdy” - pomysł ten spodobał się wszystkim, łącznie z Connerym. Także zasługą Micheline było pojawienie się w filmie pewnej młodziutkiej, jeszcze niezbyt doświadczonej aktorki. Żona szkockiego artysty spotkała Kim Basinger w jednym z londyńskich hoteli i poprosiła swego męża, aby ten zasugerował jej angaż w tej produkcji.



W momencie realizacji „Nigdy nie mów nigdy” Connery liczył już sobie 53 lata. W dalszym jednak ciągu był w dość dobrej formie. Wymagał jednak treningu i solidnego przeszkolenia. Szczególnie w kwestiach samoobrony. Producenci uznali, że ciekawym rozwiązaniem byłoby nauczenie go kilku chwytów znanych z aikido. Załatwili mu więc osobistego trenera obeznanego w tej sztuce walki. Ten okazał się dość mało delikatny w stosunku do leciwego gwiazdora i podczas ćwiczeń złamał mu nadgarstek! Ten sam trener parę lat później sam zaczął grywać w filmach akcji. I robi to do dziś! Mowa bowiem o Stevenie „Zmarszczonej Brwi” Seagalu!



Mimo że gotowy film był pełnoprawną historią o przygodach 007, zazwyczaj nie figuruje on na listach „oficjalnych” bondowskich produkcji. Jako że dziełko to nie wyszło spod skrzydeł studia EON, „Nigdy nie mów nigdy” nie trafia do zbiorczych wydań płytowych zawierających wszystkie filmy z okresu Connery'ego i Moore'a.

Ponadto w oczy dość mocno biją wyraźne różnice pomiędzy tym filmem a resztą serii. I nie chodzi tu tylko o wiek aktora grającego główną rolę, ani nawet o fatalnie wręcz dopasowany tupecik, który na swojej całkiem już łysej głowie nosił Connery (aktor ten korzystał z peruczki już na planie pierwszego filmu o Bondzie, 21 lat wcześniej!).

W „Nigdy nie mów nigdy” zabrakło wielu elementów, do których przywykli fani. Przede wszystkim widzów nie powitała słynna sekwencja otwierająca każdy film o brytyjskim szpiegu. Nie usłyszeliśmy też charakterystycznego motywu przewodniego. Wykorzystanie tych "składników" wiązałoby się bowiem z naruszeniem praw autorskich będących w posiadaniu EON.


Zabrakło także sceny, której nakręcenie bardzo forsował Connery. W ostatnich minutach filmu James Bond miał spotkać pewnego przechodnia granego przez... Rogera Moore’a! Aktualny, „oficjalny” agent Jej Królewskiej Mości, spojrzawszy na swojego alternatywnego, nieco już mniej „oficjalnego” odpowiednika, miał rzec: „NIGDY nie mów nigdy!”. Mimo że Connery i Moore są dobrymi przyjaciółmi, sceny tej nie można było zrealizować. Na przeszkodzie stanął oczywiście kontrakt Moore’a.



Premierę „Ośmiorniczki” i „Nigdy nie mów nigdy” dzieliły zaledwie dwa miesiące. Wyświetlaniu obu produkcji towarzyszyła aura skandalu nakręcana przez media i filmowych krytyków. Jedynymi osobami, które nie chciały podejmować się rywalizacji byli sami agenci 007, którzy w wywiadach nawzajem obrzucali się komplementami oraz pozowali do wspólnych zdjęć. Co ciekawe – oba filmy odniosły sukces i zarobiły sporo pieniędzy. Dwa lata później Moore ostatni raz wcielił się w postać Bonda i ustąpił miejsca znacznie młodszemu Timothy’emu Daltonowi.

Tymczasem Sean Connery zagrał agenta 007 jeszcze jeden raz! W 1997 roku, czyli czternaście lat po „Nigdy nie mów nigdy”, liczący sobie 67 wiosen szkocki aktor pojawił się w dość słabo ocenianej produkcji pt. „Rewolwer i melonik”. Reżyser tego filmu - Jeremiah S. Chechik, chcąc zrobić niespodziankę Ralphowi Fiennesowi, nakłonił Connery’ego do zarejestrowania króciutkiego spotu, w którym to słynny brytyjski szpieg składa urodzinowe życzenia swemu koledze z planu. Nagranie to posiada sam solenizant, który to pewnie NIGDY nie zaprezentuje go szerszej publiczności...


Źródła: 1, 2, 3, 4
1

Oglądany: 49233x | Komentarzy: 27 | Okejek: 163 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało