Po obejrzeniu serialu, pozwolę sobie kontynuwać w nowym wątku.
Na filmową realizację czekałem długo... bardzo długo. Wielu mówiło, że komiksu, w którym główną postacią jest antropomorficzna personifikacja Snu, Śmierci czy Pożądania, nie da się zrobić. Potem, gdy wziął się za to Netflix, padły głosy oburzenia o typową dla tej sieci "poprawność polityczną" w postaci "dywersyfikacji rasowej i płciowej" postaci. Tak więc do serialu zabierał się pełen obaw.
Ale mimo wszystko się nie zawiodłem
Nie powiem, że to arcydzieło, bo tak to już jest z adaptacjami, że niestety nikt nie będzie w stanie oddać tego, co wcześniej czytelnik sobie wyobrażał, ale serial naprawdę dość wiernie trzyma się oryginału. Oczywiście, trochę tu wycięto, kilka rzeczy zostało zmienionych, ale generalnie historia nie jest na siłę rozciągana (czy skracana), jak to miało na przykład w "Amerykańskich Bogach" (które powinny skończyć się gdzieś w połowie drugiego sezonu).
Co do aktorów - wielu z nich kompletnie nie kojarzę. Tom Struddige jako Sen jest... hmm... dobry. Mówię to z takim zastanowieniem, bo i w komiksie Morfeusz jest sztywny niczym kij w dupie (przynajmniej z początku) więc granie takiego manekina, któremu zajmuje pół serialu by pokazać jakieś uczucia jest trudne. Lucienne, który z irlandzkiego faceta stał się czarną babką, też o dziwo został zagrany całkiem nieźle. Śmierć, również poprawnie pokolorowana, która budziła moje największe obawy, wyszła naprawdę dobrze - tak jak w originale, potrafiła zamienić Ponurego Żniwiarza w kogoś, z kim każdy chciałby się umówić na kawę.
Dla mnie solidne 8.5/10
Na minus bym niestety dał Gvendolyn Christie (Brienne z GoT) jako Lucyfera. Nie chodzi o to, że jest kobietą, ale że niestety wyszło trochę niemrawo. Zamiast wzbudzać strach i podziw wygląda jakby wracała na kacu z balu przebierańców. No nic, może nadrobi w drugim sezonie.
Na filmową realizację czekałem długo... bardzo długo. Wielu mówiło, że komiksu, w którym główną postacią jest antropomorficzna personifikacja Snu, Śmierci czy Pożądania, nie da się zrobić. Potem, gdy wziął się za to Netflix, padły głosy oburzenia o typową dla tej sieci "poprawność polityczną" w postaci "dywersyfikacji rasowej i płciowej" postaci. Tak więc do serialu zabierał się pełen obaw.
Ale mimo wszystko się nie zawiodłem
Nie powiem, że to arcydzieło, bo tak to już jest z adaptacjami, że niestety nikt nie będzie w stanie oddać tego, co wcześniej czytelnik sobie wyobrażał, ale serial naprawdę dość wiernie trzyma się oryginału. Oczywiście, trochę tu wycięto, kilka rzeczy zostało zmienionych, ale generalnie historia nie jest na siłę rozciągana (czy skracana), jak to miało na przykład w "Amerykańskich Bogach" (które powinny skończyć się gdzieś w połowie drugiego sezonu).
Co do aktorów - wielu z nich kompletnie nie kojarzę. Tom Struddige jako Sen jest... hmm... dobry. Mówię to z takim zastanowieniem, bo i w komiksie Morfeusz jest sztywny niczym kij w dupie (przynajmniej z początku) więc granie takiego manekina, któremu zajmuje pół serialu by pokazać jakieś uczucia jest trudne. Lucienne, który z irlandzkiego faceta stał się czarną babką, też o dziwo został zagrany całkiem nieźle. Śmierć, również poprawnie pokolorowana, która budziła moje największe obawy, wyszła naprawdę dobrze - tak jak w originale, potrafiła zamienić Ponurego Żniwiarza w kogoś, z kim każdy chciałby się umówić na kawę.
Dla mnie solidne 8.5/10
Na minus bym niestety dał Gvendolyn Christie (Brienne z GoT) jako Lucyfera. Nie chodzi o to, że jest kobietą, ale że niestety wyszło trochę niemrawo. Zamiast wzbudzać strach i podziw wygląda jakby wracała na kacu z balu przebierańców. No nic, może nadrobi w drugim sezonie.
--
Spoglądanie w otchłań mam za zupełny idiotyzm. Na świecie jest mnóstwo rzeczy o wiele bardziej godnych tego, by w nie spoglądać. Jaskier, Pół wieku poezji