Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Półmisek Literata > Jak awanturnik bardziej chciwy niż uczciwy pokonywał sam siebie
Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · 2 lata temu
Moje opowiadanie zajęło drugie miejsce w konkursie literackim „Czy leci z nami Lem?” zorganizowanym przez Fundację Teatr Nowy w Olsztynie w roku 2021.

Wymagana była inspiracja „Bajkami Robotów” Stanisława Lema.

Opowiadanie z miejsca pierwszego (nie moje) można znaleźć na kanale Teatru Nowego. Moje opowiadanie przeczytacie poniżej.

Publikowany tekst różni się od tekstu konkursowego kilkoma drobnymi korektami.
Opowiadanie publikowane jest przez autora na licencji Creative Commons
Attribution-NonCommercial-NoDerivatives 4.0 International (CC BY-NC-ND 4.0)
https://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/4.0/

---

Kamil Maciorowski

Jak awanturnik bardziej chciwy niż uczciwy pokonywał sam siebie


    Miliony lat temu, jeszcze za poprzedniej dynastii, kosmiczny pirat Czarnodiody grasował na falach mgławicy i łupił statki handlowe. Przez długi czas zręcznie mylił pościgi próbujące zapędzić go w kozi róg czarnej dziury. Ostatecznie pirat poległ w walce; pozostały po nim jedynie kapelusz z wbudowanym odbiornikiem fal długich i legenda, która głosi, że na jednej z niezliczonych planet ramienia galaktyki ukrył był skarb nie byle jaki – radioizotopy ciężkie, co tylko w supernowych się rodzą. O ile we wschodnich królestwach supernowe występują tak obficie, że rozsiewaną przez nie materię można łapać siatką na pćmy, tutaj dawno ich nie widziano; dlatego też skarb Czarnodiodego tak cenny zdawał się wszystkim, którzy o nim marzyli.
    Był wśród nich robot upadłego rodu, awanturnik Trójkowy. Jak zdobył gwiezdną mapę prowadzącą do skarbu Czarnodiodego? – tego nie wiedział nikt. Po prawdzie nikt nawet nie wiedział, że Trójkowy taką mapę posiada. Bardzo mu ten stan rzeczy odpowiadał. Gdyby jednak ktoś o mapie wiedział, nie postawiłby złamanego atomu na to, że Trójkowy zdobył ją uczciwie. Wszyscy wiedzieli, że awanturnik jest bardziej chciwy niż uczciwy.
    Wierząc w autentyczność mapy oraz w swoją szczęśliwą gwiazdę, pod którą został skonstruowany, Trójkowy sprzedał ostatnią rodzinną posiadłość by sfinansować wyprawę (zostawił sobie posiadłość przedostatnią, gdyż miał do niej sentyment). Umysł swój przełożył w korpus na czterech baloniastych kołach, kazał obudować się rakietą i wyruszył na poszukiwanie skarbu.
    Samotna była to wyprawa i długa. Jako robot chciwy, Trójkowy nie chciał wspólników, z którymi należałoby się dzielić. Nie chciał też niepotrzebnie zużywać atomowego paliwa. Przewidywał co prawda, że legendarny skarb wart jest marnotrawstwa, sam przecież może być paliwem do reaktora; ale skarbu Trójkowy jeszcze nie posiadł, a braki w paliwie już miał. Rozłożył zatem żagiel i pozwolił nieść się darmowemu wiatrowi gwiazdowemu. Akurat na wschodzie zabłysło kilka nowych supernowych, blask ich napędzał statek awanturnika.
    Powolność podróży trochę martwiła Trójkowego, promieniotwórcze pierwiastki zanikają przecież z czasem. Wizja, że dopada skarbu i widzi tam tylko ołów, prześladowała go; aż powiedział sobie raz a dobrze: – Te krótkożyjące i tak się już rozpadły. Ważne są te, którym i tysiąc lat nie zrobi wielkiej różnicy.
    Żeglował zatem tysiąc lat i dłużej, będąc nie tak chciwy jak cierpliwy. Trochę pobłądził, gdyż od czasu Czarnodiodego gwiazdy się względem siebie nieco poprzesuwały, a sama mapa też nie była całkiem dokładna. Z nudów wymyślał limeryki, a żeglował tak długo, że wyczerpał wszystkie kombinacje postaci i miejsc ze znanej części Wszechświata, o których limeryk może opowiadać, i wszystkich rymów. Później matematycznie udowodnił, że wymyślił wszystkie możliwe limeryki. Udowodnił wprost i nie wprost, łącznie na sto osiem sposobów. Wtedy zauważył, że jest już prawie u celu.
    Planeta wyglądała na pustynną i zupełnie nieciekawą, jednakowoż już z orbity dało się wykryć radiację z jednego punktu powierzchni idącą. Trójkowy nie miał wątpliwości, że to tam złożony jest, a może zakopany – ale widocznie niezbyt głęboko – skarb Czarnodiodego. Wiedząc, że na żaglu nie sposób bezpiecznie lądować, manewrował rakietą, stając na atomowym ogniu; a ponieważ ogień ten i sama obecność odbijającej neutrony rakiety w pobliżu skarbu o niewiadomej wielkości doprowadzić mogły do jądrowego wybuchu, siadł Trójkowy nie całkiem blisko. Jeszcze dysze nie ostygły, a awanturnik na czterech kołach wytoczył się po rampie.
    Od razu wiedział, w którą stronę jechać, tak silnie promieniowały cenne izotopy. Radiacja przenikała elektronowy mózg awanturnika, przekłamując bity od czasu do czasu. W tej odległości nie było to jeszcze groźne, Trójkowy jednak wiedział, że im bliżej skarbu, tym silniej objawi się gorączka uranu, która odbiera jasność myślenia. Przestrzegł się tymi słowy:

Pewien robot z układu tau-cztery
na swej drodze napotkał ameryk.
Nim ten zmącił mu w głowie,
schował się za ołowiem,
bo pamiętał ten oto limeryk.


    – O ciemna śrubka! – powiedział zaraz do siebie. – Tysiąc lat układania limeryków sprawiło, że zacząłem mówić wierszem. I powtarzam się, bo przecież ten limeryk wymyśliłem już jakieś siedemset lat temu. Nie może być inaczej, wymyśliłem przecież wszystkie możliwe limeryki, to zostało matematycznie udowodnione na różne sposoby. Niemniej w obecnej sytuacji akurat ten limeryk warto jest pamiętać.
    Z takim nastawieniem wrócił do rakiety i podczepił sobie ołowianą przyczepkę, którą nabył w ostatniej chwili przed odlotem. W niej znajdowały się ołowiane ekrany, ołowiane przekładki i – ze zdziwieniem odkrył – kilkaset ołówków. Widocznie sklep wysyłkowy coś pomieszał. Ciężkie to było, lecz nieodzowne, by skarb przetransportować do ładowni, nie narażając się na gorączkę czy wybuch atomowy. Tam czekało więcej ekranów i przekładek.
    Trójkowy pociągnął przyczepkę przez skalną pustynię. Początkowo szło gładko, później jednak skalne podłoże przeszło w piaszczyste. Koła zaczęły zapadać się, zakopywać.
    – Awanturnik z planety… – wyrecytował i urwał. – Dość poezji! Czas na prozę życia. Prozaicznie prawie tu utknąłem. Głupio by było utknąć na zawsze – stwierdził. – Jeśli wrócę bez skarbu Czarnodiodego, to przynajmniej wrócę z limerykami i matematycznymi dowodami. W drodze powrotnej wymyślę być może wszystkie moskaliki. Ale jeśli nie wrócę wcale…
    Nie bez trudu wycofał się z piasków, zostawił przyczepkę, zbadał okolicę i orzekł, że przejazdu dogodnego dla jego czterech kół – nie ma.
    – Nic to! – zakrzyknął. – Jestem Trójkowy, a nie jakieś binarne badziewie. Przewidziałem to. – Po czym pognał do rakiety, gdzie przełożył swój umysł do innego, nieaktywnego dotąd robota. Oczywiście nie mógł wyjąć umysłu własnoręcznie. Gdyby to zrobił, utraciłby władzę nad maszynerią i nie zdołałby go nigdzie włożyć. Utknąłby na tej planecie jak w piaskach. Radą na to był prosty automat, któremu można było zlecić przełożenie umysłu z jednego robota do drugiego.
    Nowy robot zamiast kół miał gąsienice. Tak oto Trójkowy po raz drugi wyruszył z rakiety, teraz w gąsienicowej postaci. Po twardym jechało mu się na gąsienicach wolniej niż na kołach. Dotarł do porzuconej przyczepki, wjechał w piaszczystą łachę znacząco dalej niż wcześniej. Już, już widział skarb Czarnodiodego! Już gorączka uranu gotowała mu płyn hydrauliczny, aż trząsł się cały! Niestety, nawet gąsienice zakopywały się tutaj, a drobny piasek właził w przeguby. Awanturnik zmobilizował całą siłę woli i zrejterował po raz drugi.
    – Tak blisko, tak blisko! – jęknął. – Ale mam jeszcze postać z napędem śrubowym. Trzeba było tak od razu. Co prawda na twardym podłożu będzie jak na szkle, lecz nie taki wielki to problem. Najważniejsze, że przez piaski na pewno przejadę. – I pomknął ku rakiecie, zgrzytając gąsienicami. Tak był pewien sukcesu! Cieszył się jak wczesny prototyp, radości tej nie miał wszak z kim dzielić i to go drażniło.
    – Kto lepiej zrozumie moją radość jak ja sam? – zapytał retorycznie, zauważając, że to proza. W uniesieniu nakazał prostemu automatowi nie przeniesienie umysłu do robota z napędem śrubowym, ale skopiowanie; i do robota z napędem kołowym także.
    Gdy po zabiegu ocknął się, zrozumiał, jak wielki to był błąd. Zrozumieli wszyscy trzej. Oto zaistniał Trójkowy Śrubowy, Trójkowy Gąsienicowy i Trójkowy Kołowy, każdy z takim samym umysłem, każdy myślący w taki sam sposób.
    – Przeklęta gorączka uranu zaślepiła mnie! – zakrzyknął Śrubowy.
    – Teraz jest mnie trzech do podziału skarbu… – wyjęczał Kołowy.
    – Ale… ale to ja jestem oryginalny – z lekkim wahaniem i z wielką nadzieją zadeklarował Gąsienicowy. – Zaraz was dezaktywuję, będzie po problemie.
    – Niedoczekanie! – wrzasnęli tamci. W jednej chwili trójka Trójkowych zrozumiała, że jeśli ktoś z nich ma być dezaktywowany, to tylko siłą.
    – Jedźmy po skarb Czarnodiodego, a później się zobaczy – zaproponował któryś, nieważne który; każdy myślał wszak to samo.
    – Przynajmniej jesteśmy teraz prawdziwie trójkowi – zauważyli, lecz żadna to była pociecha.
    Pojechali w milczeniu, Kołowy z Gąsienicowym ramię w ramię, zaś Śrubowy bokiem, gdyż tak mu było łatwiej po skale i kamieniach. Każdy już zaczął knuć przeciw innym, wiedząc jednocześnie, że cokolwiek uknuje, pozostali też to wymyślą.
    Im bliżej celu, tym w lepszym humorze był Śrubowy. Tylko on mógł dojechać do skarbu. Mimo trudności w poruszaniu się, wyrwał nieco do przodu. Kołowy markotniał i został z tyłu. Wiedział, że to on utknie jako pierwszy, tamci nie będą nawet próbowali pomagać. Radioizotopy wydały się nagle nieosiągalne; jechać tam – bez sensu. Jedyny ratunek w rakiecie.
    – Jesteś szybszy poza piaskiem, ale zanim rozgrzejesz stos, dopadniemy cię – powiedział Gąsienicowy, który jechał tuż przed nim.
    – Zamknę właz od środka! – odparował Kołowy, po czym sam sobie dopowiedział: – Wtedy wy nawrzucacie kamieni do dyszy, silnik się zadławi i prędzej wylecę w powietrze niż w kosmos. A niech to!
    Sytuacja wydawała się beznadziejna, do momentu gdy zauważył, że myśli mu się lepiej niż wcześniej. Wjeżdżali właśnie w piaski. Był tu samotnie już dwa razy, wtedy gorączka uranu była wyraźnie odczuwalna. Teraz ekranował go Gąsienicowy, a jego z kolei – Śrubowy, który na czele kawalkady brał na siebie promienisty blask skarbu. – Zapewne nie myśli tak sprawnie jak ja! – w ciszy skonstatował Kołowy.
    – Hej młody cyfraku! Smutek zwalcz i strach – zaintonował Śrubowy.
    Przećpał promieniowanie! – ucieszył się Kołowy i ruszył do ataku. Gąsienicowy doszedł do identycznego wniosku, momentalnie się przyłączył. Śrubowy nawet się nie zorientował. Wyszarpnęli umysł z jego głowy, wgnietli w piasek, rozjeździli kołami i gąsienicami.
    Technicznie to było samobójstwo czy nie? – przemknęło Kołowemu przez myśl. Wtedy usłyszał Gąsienicowego:
    – Od razu wiedziałem, że to zrobisz. To była dla ciebie jedyna szansa.
    – Połowa problemu rozwiązana, ale co teraz?
    Gąsienicowy okręcił się w miejscu, wyraźnie zadowolony. – Teraz ty jesteś pozostałą połową. Rozwiążemy to później, teraz ja pojadę po skarb.
    – Chcesz powiedzieć – powoli mówił Kołowy, – że mam przełożyć twój umysł do Śrubowego? Tylko on przejedzie piaski. – Wygłaszając to, schował się za nieaktywną maszynerię. – Ach, służę pomocą. Pochyl głowę, a zaraz twój umysł przełożę.
    – O nie, moja nieudolna kopio! – Gąsienicowy wywinął kolejny piruet, cały wystawiony na promieniowanie skarbu. – Umysł oddany w manipulatory drugiego pójdzie do piachu tak szybko jak umysł Śrubowego, obaj to wiemy. Ale ja jestem Gąsienicowy i czuję, że dam radę przejechać te piaski. Chyba widzę dobrą drogę.
    Promieniowanie czujesz, które mąci ci w głowie – pomyślał Kołowy i skulił się za ekranującym truchłem Śrubowego, tylko mu anteny wystawały.
    Gąsienicowy perorował dalej: – Trzeci raz już tu jestem, do trzech razy sztuka. Trzy to najdoskonalsza z liczb. Co prawda matematycy nie nazywają jej doskonałą. To głupcy. Transcendentna, acz nie transcendentalna. Jakbyś miał trzy koła, byłbyś Trójkowy Trójkołowy. Nie jesteś tak doskonały. Nieważne. Ważne, że i ja jestem Trójkowy, trzeci raz tutaj; i po trzykroć powiadam ci: dam radę, dam radę, dam radę. Wystarczy usłuchać poety, smutek zwalczyć i strach!
    – Nie tego poety głupcze – powiedział Kołowy bardziej do siebie niż do tamtego. – „Nim ten zmącił mu w głowie, schował się za ołowiem, bo pamiętał ten oto limeryk”. Pamiętasz?
    Tamten jednak nie usłuchał, nie mógł usłyszeć. Jechał już w piaski i cały czas nadawał. Kołowy zerkał z ukrycia i widział, jak nieszczęsny Gąsienicowy grzęźnie, zakopuje się, piasek go wciąga. Gdy mniej niż połowa korpusu została nad powierzchnią, monolog Gąsienicowego stracił butę, przeszedł w złorzeczenie pod adresem Kołowego, Śrubowego, Czarnodiodego i wszystkich projektantów robotów; pod adresem całego Wszechświata i samego boskiego Nitozrywacza, co zerwał nity grzechu. Każdego obwiniał Gąsienicowy za swą klęskę, tylko nie siebie. Wył i głosem, i w eterze, na wszystkich częstotliwościach; kakofonia się z tego zrobiła okrutna. W końcu planeta pochłonęła go z jego żądzą i złością, zdusiła piaskiem, a z wierzchu okryła bezdusznym szumem promieniowania, przed którym nadal krył się Kołowy.
    – Byle nie skończyć jak on – powiedział do siebie wstrząśnięty. – Boski Nitozrywacz? Pierwsze słyszę. A to znaczy, że nie ze wspomnień, nie z wiedzy, a z urojeń powodowanych radiacją wziął się w umyśle Gąsienicowego. Nieistotne. Nie tylko umysłem, ale i maszyną poszedł Gąsienicowy do piachu. Druga połowa problemu rozwiązana, ale co robić teraz?
    Pierwszym wnioskiem było, że koniecznie trzeba się dobrze ekranować od skarbu. Dopadł Kołowy zostawionej wcześniej przyczepki i dobył ekran ołowiany. Dźwigając go jak tarczę, wrócił do korpusu Śrubowego.
    – Umysłu sam nie przełożę, do tego potrzebny jest prosty automat, a ten jest w rakiecie. Zapasowego umysłu nie mam, kopie poszły do piachu. – Zadumał się na chwilę. – Całkiem to proste. Trzeba wziąć Śrubowego na hol, umysł przełożyć w rakiecie, po czym przyjechać tu na śrubach, samotnie, tak jak to powinienem był zrobić od razu. Wtedy zdobędę skarb.
    Nie było to jednak takie proste. Kołowy zauważył, że od jazdy po skałach wytarły się śruby. W obecnym stanie nadal mogły pokonywać piaski, lecz holowanie i ponowna jazda po twardym niechybnie zniszczą je zupełnie, a wtedy trzeba będzie pożegnać się ze skarbem Czarnodiodego.
    Trwał tak i myślał, a im dłużej myślał, tym bardziej przekonywał się, że najlepsze, co może zrobić, to przyjechać tu z kopią umysłu, uruchomić Śrubowego i działać we dwóch. Śrubowy będzie woził cenne radioizotopy przez piaski, gdzie Kołowy nie da rady; zaś Kołowy będzie woził je do rakiety kamienistą drogą, która zniszczyłaby śruby tamtego. Zapewne przyjdzie obrócić kilka, kilkanaście razy. Jaka jednak jest pewność, że dwaj Trójkowi się nie pobiją?
    – Nie ma pewności – westchnął, – ale wcześniej każdy z nas trzech był zdania, że on jeden poradzi sobie samodzielnie. Teraz ja i moja przyszła kopia będziemy przekonani, że współpraca to jedyne rozwiązanie. To daje nadzieję. Załóżmy zatem, że to się uda.
    Myślał nad tym przez całą drogę do rakiety. Jechał i mówił do siebie: – Nie musi być tak źle. Jako Kołowy będę mógł nie wracać po ostatni ładunek i zwiać z prawie całym skarbem. Gorsze to niż zgarnięcie całości, lepsze wszak niż zgarnięcie połowy. – I zasępił się. – Cokolwiek teraz wymyślę, moje drugie ja będzie to pamiętać. Nie tak łatwo oszukać siebie. Jeżeli zacznę teraz knuć przeciwko sobie, jestem zgubiony.
    Czy nie było innego sposobu?
    – Prawda to, co o mnie mówią: bardziej chciwy niż uczciwy. I to mnie teraz zgubi. Wydaje się, że trzeba mocno postanowić, iż knuć przeciwko sobie nie będę; czyli zgodzić się na połowę skarbu. Nie będzie to łatwe. Z drugiej strony, lecąc tu, wcale nie wiedziałem, jak wielki będzie skarb i czy będzie w ogóle. Wyobraźmy sobie, że byłby dwa razy mniejszy, a mnie udałoby się go dostać samodzielnie. Takie samo bogactwo jak połowa obecnego skarbu, a cieszyłbym się przecie jak z całości.
    Niby logiczne, lecz nie przemawiało to do niego.
    – Cieszyłbym się jak z całości, bo byłaby to prawdziwa całość. Teraz będzie połowa, nie całość, w tym cały szkopuł. Przekonywanie się, że połowa jest tak dobra jak całość, to oszukiwanie siebie, a tego miałem nie robić.
    W rakiecie myślał jeszcze przez tydzień. Stanęło na tym, że należy prawdziwie stać się nie tak chciwym jak uczciwym; prawdziwie zaakceptować pomysł, że potrzeba dwóch Trójkowych; i prawdziwie pogodzić się z myślą, iż każdemu przypadnie tylko połowa skarbu Czarnodiodego.
    Gdyby umiał przeprogramować sam siebie, starczyłaby chwila, lecz nie miał do tego narzędzi ni wiedzy odpowiedniej. Miał cierpliwość. Zaczął rozmyślać i analizować te limeryki, które piętnowały chciwość. Żałował, że nie zabrał z domu zbioru wielkich dzieł filozoficznych; na pewno by pomogły w przebudowaniu systemu wartości. Miał tylko wszystkie limeryki znanego Wszechświata. Wśród nich trafiały się i takie, gdzie chciwość lub nieuczciwość popłacała, one nie pomagały. Rozmyślnie koncentrował się na tych moralnie lepszych. Po pięciu latach nastał dzień, kiedy powiedział sobie:
    – Dość! Jestem już nie tak chciwy jak uczciwy. Czas robić kopię umysłu i we dwóch zdobyć skarb Czarnodiodego.
    Zaprogramował prosty automat, by ten wyciągnął umysł, skopiował, włożył z powrotem. Po tej operacji Trójkowy ocknął się, a przed nim leżała kopia jego umysłu nie tak chciwa jak uczciwa.
    – Uff! – zakrzyknął z ulgą. – Teraz już nie muszę się pilnować. Kopia będzie względem mnie uczciwa, a ja ją wykołuję jakem Kołowy! – I poznał od razu, że nie jest tak uczciwy jak chciał być, kopia zapewne też. Zniszczył ją i wrócił do pracy nad sobą.
    Po kolejnych pięciu latach ponowił próbę.
    – Jest lepiej – powiedział z radością. – Teraz naprawdę jestem nie tak chciwy jak uczciwy. Kopia mego umysłu jest taka sama, można zatem w końcu działać.
    Zaraz jednak wpadł na lepszy pomysł i opracował szczwany plan.
    – Nie chcę skończyć jak Gąsienicowy, różnie może być – znów gadał do siebie. – A gdyby tak zostać w rakiecie? Jest tu w schowku na miotły korpus zapasowy, trzymam go na części zamienne. Trzeba przenieść mój szczwany umysł do zapasowego, a nieświadoma kopia niech obudzi się jako Kołowy. I niech będzie jeszcze jedna kopia, leżąca przed nim, jak gdyby nigdy nic. Oni niech ryzykują istnienie, niech odwalą całą robotę. Będę obserwował ich ze szczytu rakiety, a gdy uznam, że jeden lub dwóch wraca po raz ostatni, spalę ich ogniem z dysz wylotowych i odlecę. A jeśli obaj zginą, zanim dostarczą mi cenne izotopy, to przynajmniej cało wrócę do domu. Może za trzy tysiące lat przylecę tu drugi raz.
    Wcześniej nie brał pod uwagę ewentualności powrotu z niczym, nie na poważnie. Zrozumiał, że jest teraz nie tak chciwy jak uczciwy nie z powodu większej uczciwości, ale tylko dlatego, że chciwość mu spadła. Oszukać siebie nadal chciał, nawet dwóch siebie. Tak czy siak plan był wart zachodu. Podniecony awanturnik zatarł manipulatory, aż się prawie zatarły.
    – Ten plan ma jedną wadę – zauważył. – Skoro ja go teraz wymyśliłem, to kopia też go wymyśli jak tylko się uruchomi. Jak temu zapobiec? Chyba że nie będzie myśleć jasno, wtedy jest szansa, że nie. Oj, dobrze, że nie wpadłem na ten pomysł przed kopiowaniem, wtedy byłoby za późno. A raczej za wcześnie. Może jeśli zatruję skopiowane umysły radioaktywną szlaką z reaktora, wywołam lekką gorączkę uranu i to wystarczy. Nie może być szlaki za mało, nie może być za dużo. Tak zrobię.
    Najpierw jednak należało wyciągnąć zapasowego robota ze schowka na miotły i nakazać prostemu automatowi przenieść do niego szczwany umysł Trójkowego. Napuszony swym sprytem awanturnik otworzył schowek. Stał tam korpus zapasowy, na kołach, identyczny jak sam Kołowy, prawie jakby Kołowy patrzał w lustro.
    Zapasowy poruszył się i warknął: – Murwa kać! Włożyłem ci do umysłu za mało szlaki z reaktora. Zawaliłeś mój szczwany plan.
    – Ja?! – wykrzyknął Kołowy i zrozumiał, że to on jest kopią, która miała w nieświadomości dostarczyć skarb szczwanemu Zapasowemu. – Łotrze! Chciałeś mnie spalić ogniem wylotowym!
    – Ogniem wylotowym?! Co ty masz? naszlakane w głowie? – Pauza. – No tak, ty masz naszlakane w głowie, ja sam ci umysł zatrułem. Nie, nie wylotowym. Laserowym. Chciałem was odstrzelić laserem. Mamy przecież laser.
    – Ach, laser, zapomniałem… Laser czy ogień, nic to przecież nie zmienia!
    – Zapomniałeś, bo masz naszlakane w głowie – z całkowitą pewnością wyjaśnił Zapasowy. – Zatrucie umysłu to był dobry pomysł, nie myślałeś tak trzeźwo jak ja. Niestety dałem za mało szlaki i też się wyszczwaniłeś; po pięciu latach, ale jednak.
    – Po pięciu latach… – powtórzył skołowany Kołowy. – Myślałem, że zrobiłeś to przed chwilą. Tkwiłeś w schowku na miotły przez pięć lat?!
    – A jakże! No, wyjeżdżałem czasami, gdy słyszałem, że nie ma cię w pobliżu. Półośka ci skrzypi, pewnie nie zwróciłeś uwagi. Trochę się bałem, że będziesz chciał ją wymienić i zaczniesz mnie demontować. Nie wiem, czy udałoby mi się wtedy udawać nieaktywnego.
    – Pewnie nie, bo mamy łaskotki na półośkach. Więc siedziałeś w schowku na miotły przez pięć lat? I kto tu ma naszlakane w głowie?
    – No no! Miałem o czym myśleć przez te pięć lat. Gdy ty pracowałeś nad tym, by być nie tak chciwy jak uczciwy, ja starałem się w drugą stronę; są przecież limeryki, gdzie nieuczciwość popłaca. Jestem teraz prawie tak nieuczciwy jak na początku, dziesięć lat temu, choć może nie aż tak chciwy. Mogłem wziąć cię z zaskoczenia i zdezaktywować jak Śrubowego, ale im bardziej jesteś uczciwy, tym lepiej dla mnie. Nie żałuję tych pięciu lat.
    – Jesteś ohydny i cyniczny – oznajmił Kołowy. – Zaczynam cię nienawidzić. Zaczynam nienawidzić siebie, jakim byłem. – Po czym zauważył: – Nadal mogę być bardziej mściwy niż uczciwy. Za to, jak mnie potraktowałeś; za ten laser… Zagrażam ci nie chciwością, ale mściwością.
    – Chciwy, mściwy czy uczciwy, to i tak bez znaczenia. Któryś z nas musi pojechać i uruchomić Śrubowego, a ponieważ trzeciego do podziału nam nie potrzeba, to proponuję, że weźmiesz mój umysł, zawieziesz i włożysz w Śrubowego. Po wszystkim co zaszło, uważam, że mam małe szanse na cały skarb, dlatego proponuję taką spółkę.
    – Chcesz być Śrubowym? Tak, jasne, proszę bardzo.
    – Wiem, o czym myślisz. Już dziesięć lat temu wymyśliłem… wymyśliliśmy, jak Kołowy może nawiać z prawie całym skarbem. Jesteś uczciwszy niż wtedy, ale mnie nienawidzisz. Na pewno byś tak zrobił.
    Kołowy zmilczał.
    – Na szczęście wziąłem pod uwagę i to – kontynuował Zapasowy. – Widzisz, gdy ty jeździłeś po korytarzach, kontemplując limeryki i skrzypiąc półośką, ja zaszyfrowałem oprogramowanie rozrządu i nawigacyjne. To było ponad cztery lata temu. Klucz do szyfru to jedna wielka liczba. Zapamiętałem ją bardzo dobrze, a ty nie masz technicznych sposobności, by wiedzę tę wyekstrahować z mojego umysłu, nawet gdy powierzę go całego w twoje manipulatory. Złamanie szyfru zajmie ci więcej niż wiek Wszechświata, zatem…
    – Zatem bez ciebie nie odlecę – dokończył Kołowy.
    – Odlecisz, ale rozwalisz się przy pierwszym manewrze. W najlepszym przypadku będziesz błąkał się w przestrzeni. Pozwól mi stać się Śrubowym. No chyba że wolisz, żebym to ja był Kołowym, a ty Śrubowym. Jestem jak najbardziej za takim rozwiązaniem.
    – Nie wątpię – mruknął Kołowy. – w porządku, będziesz Śrubowym. Nadstawiaj łeb i dawaj ten cyniczny umysł.
    – Tylko pilnuj, żebym się tam na miejscu dobrze ekranował. I żadnej szlaki! Jeśli zapomnę lub przeinaczę klucz do szyfru, nigdy stąd nie odlecimy.
    Wyjąwszy umysł z Zapasowego, Kołowy uruchomił komputery rakiety i przekonał się, że tamten nie blefował, najważniejsze oprogramowanie było zaszyfrowane. Bez większych nadziei wypróbował osiem miliardów najbardziej oczywistych kluczy, bez rezultatu. Trzy dni kombinował, jak wydobyć klucz z umysłu Zapasowego, nic jednak nie wymyślił. Nie chodziło mu o całość skarbu, już się przyzwyczaił do myśli o podziale na dwóch. Chodziło o uniknięcie obcowania z bardziej chciwym niż uczciwym sobą sprzed dziesięciu lat. W końcu uznał, że nie da się tego uniknąć.
    Pojechał, odnalazł przyczepkę, wykopał ją z wydmy nawianej przez dekadę. Odnalazł maszynerię Śrubowego i z niejakim obrzydzeniem wpakował w nią umysł Zapasowego.
    – Oto jestem Śrubowym! – ucieszył się były Zapasowy. – Dobra nasza! Hej roboty, do roboty! Tylko ekranujmy się jak należy.
    I tak to szło: Śrubowy woził cenne izotopy przez piach, a Kołowy ciągał przyczepkę do rakiety i z powrotem po skałach i kamieniach. Ładownia zaczęła się zapełniać.
    – E! – zagadnął Śrubowy przed piątym kursem. – Tylko dobrze to tam przekładaj ołowiem. Masz tu przekładki Czarnodiodego, żeby nam nie zabrakło.
    – Wiem, wiem – odpowiedział Kołowy. – Robię tak, żeby nie wybuchło. Znam się na tym tak samo jak i ty.
    – Ale masz naszlakane w głowie i możesz o czymś zapomnieć, tak jak zapominałeś o laserze. Jeśli ładunek będzie się za bardzo grzał, to przepali nam poszycie.
    Mimo obaw Śrubowego, Kołowy poradził sobie bardzo dobrze. Po wielu kursach Śrubowy oznajmił, iż nic więcej cennego w skrytce nie zostało. Zamiast jechać do rakiety, zażyczył sobie, by Kołowy przeniósł jego umysł z powrotem do Zapasowego.
    – Ta śrubowa maszyneria jest niewygodna i zużyta – stwierdził. – Na zdartych śrubach i tak nie dowlokę się do rakiety. Tylko nie rzucaj umysłu na przyczepkę, gdzie wszystko promieniuje, bo niechybnie pomylę klucz. Nadal dobrze go pamiętam i niech tak zostanie.
    Na pokładzie Zapasowy skontrolował ładownię, postrzelał laserem do przyczepki i do skał (wolałby do Kołowego, ten jednak się nie zgodził), odszyfrował oprogramowanie. Wystartowali. Żaden nie miał już przewagi nad drugim, więc każdy miał się na baczności.
    Mając w bród materiałów promieniotwórczych, awanturnicy zdecydowali się lecieć pełnym ciągiem. To wielce skróciło czas podróży, a dodatkowo zadziałał relatywistyczny paradoks dwóch robotów z jednej serii. W ich odczuciu lot trwał tylko trzydzieści lat. Limeryki im chwilowo obrzydły, a wraz z nimi cała poezja, zabijali więc nudę tworząc prozę. Szybko zauważyli, że o ile liczba limeryków w skończonym Wszechświecie jest skończona, to możliwych dzieł prozatorskich jest nieskończenie wiele, zawsze przecież można dodać akapit czy zdanie. Udowodnili to przez indukcję matematyczną.
    – Ale czy wartościowych dzieł jest nieskończenie wiele? – pytał jeden.
    – A czy da się zrobić ten dowód przez indukcją elektromagnetyczną? – pytał drugi.
    Nie próbowali zatem napisać wszystkich opowiadań, a i tak dobrze się bawili; nawet się polubili, acz bez przesady. Po trzydziestu latach byli już w rodzinnej posiadłości (tej przedostatniej), a znajomi dziwili się, że teraz jest ich dwóch. Trójkowi nie zamierzali opowiadać, jak to naprawdę było; oprócz nich wiemy to tylko my. Oznajmili publicznie, że oto odnalazł się dawno zaginiony robot z jednej serii. Sukces swój świętowali, paradując na galowo, a gal w niskiej temperaturze błyszczał na nich niczym chrom.
    Choć z jednej serii, nie byli wszak jednakowi. Jeden zwykł mawiać, że bardziej niż ze skarbu Czarnodiodego cieszy się z mądrości, jaką przywiózł. Prawił tak:
    – Możesz ze sobą walczyć, możesz się oszukiwać, do niczego dobrego to nie prowadzi. To, czego najbardziej pożądasz, zmąci ci w głowie i najszybciej cię zgubi. Ujrzysz swoją porażkę i nabierzesz pokory. Będziesz chciał się zmienić, ale zmiana przez samotną kontemplację czy przez siedzenie pod miotłą wymaga wiele czasu. Najszybciej robot staje się lepszy przez współpracę z drugim robotem. Możesz nienawidzić siebie sprzed dziesięciu lat; lecz ten, którego nienawidzisz, stworzył tego, którym jesteś. Zaakceptuj siebie obecnego, zaufaj sobie, nawet jeśli ten, któremu masz zaufać, ma naszlakane w głowie. Polub go. Zrób to, ponieważ to z sobą samym przyjdzie ci spędzić jeszcze trzydzieści lat, po których zostanie tylko trochę prozy. Będzie ona nieistotna z punktu widzenia nieskończoności, ale ty będziesz się dobrze bawił w swoim towarzystwie.
    O co mu chodziło, tego do końca nie rozumiał nikt. Może ktoś z was zrozumie. Kto ma mikrofony, niechaj słucha. Drugi Trójkowy zdawał się coś wiedzieć, jednak nigdy nie objaśniał, a tylko kwitował: – Nie słuchajcie tych głupot, on ma naszlakane w głowie.

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
scobik - Superbojownik · 2 lata temu
Mocno lemowskie

--
-- sig

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Twoje opowiadanie, Mistrzu, jest tak dobre, że powędrowałem na stronę Teatru Nowego. Opton i Kwantyliusz są raczej Optonem i Kwantyliuszem, a Twój Trójkowy jak najbardziej zasługuje na Bajkę.

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
hen_cerbin - Superbojownik · 2 lata temu
To było naprawdę dobre. Mocno lemowskie. I nadające się na bajkę terapeutyczną.
Dobra, nomen omen, robota.

--
One word frees us of all the weight and pain of life. No, that word is not "painkillers". Nor therapy. No, money not too. Not even beer. It's "love". But "cynism" is my favourite substitute.

garbmisia
garbmisia - Superbojownik · 2 lata temu
zajebiste. ten pierwszy pewnie dostał miejsce za wykorzystanie słowa śpiulkolot?

--
kazdy jezyk ktory ma deklaracje i skladnie wieksza niz cztero-literowe wyrazy jest dla mnie za trudny

Misiek666
Misiek666 - SIURBEMEDIZAPREKUNDA · 2 lata temu
Świetne!

--

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Valdyn - Superbojownik · 2 lata temu
Genialne!
Klimat oddany w punkt!

--
Wykop se coś - https://freebitco.in/?r=105416&tag=JM

joemamut
joemamut - Superbojownik · 2 lata temu
Jeśli to zdobyło tylko drugą nagrodę, to trzeba zobaczyć, jakie były inne.
Forum > Półmisek Literata > Jak awanturnik bardziej chciwy niż uczciwy pokonywał sam siebie
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj