Księga Rodzaju Rozdział 8:
“Powiał wiatr nad całą ziemią i wody zaczęły opadać. Zamknęły się bowiem zbiorniki Wielkiej Otchłani tak, że deszcz przestał padać z nieba. Wody ustępowały z ziemi powoli, lecz nieustannie, i po upływie stu pięćdziesięciu dni się obniżyły.”

Okręt wynurzył się nad rozkołysaną powierzchnię. Wszyscy niecierpliwie pchali się do luku aby niestety ujrzeć tylko bezkresny widnokrąg. Mimo że wpijali uzbrojone w lornetki oczy w horyzont, nic oprócz bezmiaru wód i baraszkujących tu i ówdzie delfinów nie ukazywało się w polu widzenia. Zaiste, Ziemia wyglądała jakby została ogołocona ze wszystkich, oprócz morskich, stworzeń.
Pojawił się też Prezydent z nieodłączną ochroną i mimo najlepszej lornetki nie ujrzał nic innego niż pozostali.
Podbiegł szef meteorologów z wydrukiem w ręku.
-Panie Prezydencie, wody opadają. Atmosfera wciąga wilgoć jak gąbka a silne wiatry pomagają parowaniu. Już niedługo powinniśmy ujrzeć ponad powierzchnią pierwsze kontynenty.
-Niedługo, to znaczy za ile dni? – warknął Prezydent
-Za… jakieś pół… pół roku… może nieco wcześniej wyższe partie… - zmieszał się meteorolog
-Pół roku!? – ryknął Prezydent – Dlaczego nikt wcześniej nie powiedział mi ile będzie trwał kataklizm!?
-Było… było w raporcie na Pańskim biurku… jeszcze przed potopem…
-Milczeć! To wszystko pańska wina! Degraduję pana do szeregowego meteorologa! I won za burtę!
Jeden z ochroniarzy złapał meteorologa wpół, podniósł bez widocznego wysiłku i przerzucił ponad barierką. Metorolog wywinął w powietrzu efektownego pirueta i z wysokości kilku metrów runął do wody, wznosząc imponującą fontannę bryzgów.
Ktoś przytomnie rzucił za nim na lince koło ratunkowe, którego tenże czepił się kurczowo po wynurzeniu, nie śmiejąc na razie powrócić na pokład. Rozglądał się tylko gorączkowo w poszukiwaniu płetw rekinów, ale te najwyraźniej miały na tę chwilę lepsze zajęcia i żaden nie kręcił się w pobliżu.
Prezydent już zwrócił swoją uwagę w inną stronę.
-Płyniemy na zachód! Tam z pewnością ocalała jakaś cywilizacja! – warknął w kierunku Ciamara, kapitana okrętu.
-Tak jest, Panie Prezydencie! Najwyższe góry zostały na powierzchni, więc nasi ludzie musieli ocaleć. Narodu pod Pańskim przywództwem nie da się pokonać! – podlizał się z patriotycznym patosem kapitan
-No. –mruknął ukontentowany Prezydent – Będą z was jeszcze ludzie, Ciamar. Awansuję was na Admirała, w miejsce tego nieudacznika Hunca!
-Ku chwale ojczyzny!! – ryknął nowy Admirał, zasalutował i odmaszerował sprężyście aby wydać odpowiednie rozkazy oraz pomyśleć skąd wytrzasnąć admiralskie pagony.

Po kilku dniach na oceanie bez zarysu lądu na horyzoncie, politycy i nie zdegradowana jeszcze generalicja wrócili do swoich normalnych zajęć, czyli kłótni, ochlaju i dmuchania panienek… Załoga nie będąca na wachcie zwykle też nie odstawała od normy. Na nieszczęście zapasy alkoholu na statku nie były przewidziane na tak długotrwałą podróż…
-Jeszcze dwa tygodnie takich imprez i wóda się skończy – zafrasowany barman zaczepił ochmistrza
-Nie! – przeraził się ochmistrz – wyobrażasz sobie podobną katastrofę!? Trzeźwy polityk ma zwykle nietrzeźwe pomysły, których z kolei nikt na trzeźwo nie wytrzyma! Oni muszą chlać i imprezować abyśmy mieli spokój!
-Może zawiadomić Prezydenta? – barman myślał ciężko nad rozwiązaniem problemu
-Niech cię wszyscy bogowie powstrzymują od tego! Zaraz ogłosi prohibicję na całym statku! Jedna katastrofa to aż nadto na tę chwilę!
-No to pozostaje tylko jedno wyjście – olśniło barmana – Domowa produkcja! Jeden z naszych kucharzy nieraz się chwalił, jaki to on super bimber potrafi upędzić w piwnicy. Ponoć nie do odróżnienia od markowej brandy!
-Problemem jest z czego – zafrasował się ochmistrz – nie możemy naruszyć zapasów żywności… Ale mam pomysł! Mamy na pokładzie kilku naukowców, niech się czymś w końcu wykażą!

Naukowców zabranych na pokład było trzech i był to oczywiście zupełny przypadek, że wszyscy byli bliską rodziną Ministra Obrony Narodowej. Dwóch z nich, ojciec i syn Tremo, byli rzeczywiście niezłymi umysłowcami, trzeci kuzyn Lobus - doświadczonym laborantem.
Wtajemniczeni w sprawę naukowcy podeszli z pełnym zrozumieniem powagi sytuacji do problematycznego zagadnienia. Zwłaszcza że kończył im się zapas laboratoryjnego spirytusu, tak niezbędnego do poważnych, naukowych odkryć. Siedzieli i myśleli, a barman i ochmistrz wiercili się niecierpliwie na stołkach.
-Z ryb się nie da? – wyskoczył kuzyn Lobus
-Ni cholery – odburknął Tremo ojciec, a zamyślony Tremo syn pokręcił tylko głową
-A gdyby tak wydoić wielorybicę, na kumys jak znalazł – barman też miał pomysł
-Nie ma jak, technicznie rzecz biorąc to nie krowa – Lobus był sceptycznie nastawiony do kumysu
-Algi. Pływa tego wszędzie, można by spróbować – wpadł na pomysł Tremo syn
-Trzeba by zmodyfikować kilka genów w sekwencji SATF/CORS aby przy kontrolowanym rozroście rośliny produkowały C2H5OH zamiast C6H12O6, potem dopracować technologię uzysku! – zapalił się do pomysłu ojciec
-A nie można by tak bardziej tradycyjnie – nieśmiało odezwał się ochmistrz – piekarz ma drożdże, przefermentować w beczułce, a potem przepędzić na odpowiedni procent?
-Tfu, jak można myśleć tak prymitywnie? – Tremo syn był zniesmaczony
-Nie prymitywnie, a tradycyjnie i historycznie – bardziej przyziemny kuzyn Lobus poparł ochmistrza – Z pewnością zajmie mniej czasu niż dopracowanie całej technologii oraz niezbędnej aparatury! A czas jest krytycznym parametrem w tym eksperymencie!
Pokonani tym ważkim argumentem obaj naukowcy skinęli niechętnie głowami. Niejednego przekonałby taki argument, gdyby widział dwie ostatnie flaszki w zapasie…

Po kilku dniach beczułki w laboratorium wydzielały miłe bulgotanie, świadczące o ciężkim wysiłku drożdży pracujących na rzecz polepszenia tego świata, a co najmniej na ocalenie go od kolejnych pomysłów polityków. Kociołki i chłodnice już czekały, oraz zapas pustych butelek dostarczony przez barmana.
Pierwsze testowe degustacje dostarczyły niezapomnianych wrażeń. Zaproszono kilku ochotników z załogi, którzy nie takich rzeczy próbowali (przynajmniej tak twierdzili), ale gotowi byli poświęcić się dla wyższego dobra.
Protokoły z testów potwierdzają ciężką pracę wykonaną przez nieustraszonych badaczy. Bimber padł na pierwszym teście organoleptycznym – zapachu. Kilku ochotników od razu zrezygnowało z degustacji twierdząc że nie lubią ryb. Faktycznie, jechało na kilometr zdechłym śledziem pomieszanym ze wściekłym skunksem; jakkolwiek kilku twardych zawodników stwierdziło, że “smród smrodem, ale procent jest jak należy”, co było optymistycznym preludium na przyszłe badania. Po dodaniu kilku chemikaliów i powtórnej destylacji fetor zniknął, lecz drugi test organoleptyczny – smaku – odrzucił produkt ponownie. Po ponownej destylacji i kilku chemikaliach do akcji wkroczyli doświadczeni w swym fachu bimbrownicy. Dodano zestaw ziół i w wyniku uzyskano wyrób przypominający poczciwą “benedyktynkę”, co zadowoliło większość badaczy, pozwalając na uruchomienie produkcji masowej dla finalnych odbiorców. Dla porządku, obaj Tremowie i Lobus kontynuowali destylację aż do uzyskania czystego 99% spirytusu, bez którego ich laboratorium nie mogło się obejść; proces niewątpliwie kosztowny, lecz niezbędny dla rozwoju nauki (pół na pół z wodą).

Początkowo politycy i generalicja nie mogli pogodzić się z informacją że pozostała w zapasie tylko “benedyktynka”, lecz widmo tragedii “albo wóda albo woda” nie pozostawiło im większego wyboru. Niejakim pocieszeniem były zapewnienia barmana że zapasy są “bardzo duże, choć w beczkach”, co było klarownym wytłumaczeniem nieoryginalnych butelek, czym już politycy nie przejęli się w najmniejszym stopniu.
c.d.n.

--
No good deed goes unpunished...