Żabuś przyleciał pierwszy. Dużo wcześniej niż inne bociany.
Ścięte w połowie, grube drzewo już kilka lat zapraszało je bezskutecznie, aż wreszcie znalazł się ten śmiałek. Nosił patyki i gałęzie, pracowicie je zaplatał z nielicznymi odrostami wokół korony. Gniazdo rosło i po tygodniu rzeczywiście wyglądało zachęcająco.
Wokół zaroiło się od bocianów. Szybowały bardzo blisko, krążyły podziwiając budowlę. Kilka próbowało usiąść, ale Żabuś odpędzał je stanowczo.
Domyślaliśmy się, że to panienki, próbujące załapać się na gotową chatę.
Dlaczego zatem je odpędzał, były brzydkie, nachalne, bezczelne?
Był bardzo konsekwentny, odpędzał wszystkie bez większego zastanowienia.
Pewnego dnia wrócił z łąki w towarzystwie. Oniemieliśmy ze zdumienia.
Tak, przyprowadził Żabusię. Jego dotychczasowe życie legło w gruzach.
Żabusia zabrała się do poprawiania gniazda, wyganiała młodego po materiał, rządziła od pierwszego dnia jak gospodyni. Żabuś uwijał się jak w ukropie.
No rzeczywiście, gniazdo wyglądało teraz imponująco. Za ciężką pracę mężuś dostał nagrodę. Piękne oczko Żabusi mrugało zachęcająco, no choć, common
Niezbyt mu to wychodziło, zlatywał czasem, ale uczył się szybko. Żabusia zasiadała w gnieździe, Żabuś skubał jej pieszczotliwie główkę. Razem klekotali zawzięcie przychylając głowy do tyłu. Dopiero po pewnych czasie dostrzegaliśmy przyczynę, a to szybujące gdzieś daleko bociany a to jastrzębia czy parę bielików.
Klekotem witały się też zawsze po powrocie każdego z nich do domu.
Tak tego klekotu brakuje zimą....
Pewnego dnia zaatakował ich ogromny bocian, z łatwością spędził obydwoje z gniazda. Rozglądał się po ich domostwie z wyraźną złością w oczach.
Nazwaliśmy go Staruch. Początkowo sądziłem, że chce przejąć gotową chatę,
ale po jakimś czasie odlatywał i młodzi wracali. Po trzecim razie postanowiłem młodym pomóc i pogonić Starucha. Przywiązany sweter do masztu od surfa zadziałał znakomicie. Staruch zwiewał, aż się kurzyło. Po drugiej walce ze swetrem poddał się i zniknął na dobre. Młodzi powrócili. Miziali się i pieścili. Poprawiali domostwo i nic. Lato minęło. Odlecieli.
Dlaczego bezdzietnie uświadomił mnie kolega, też szczęśliwy posiadacz parki.
Byli za młodzi, niedojrzali. Staruch pewnie to wiedział i rozganiał z alkowy na łąkę gdzie było ich miejsce. Moja ingerencja w naturę była niepotrzebna?
Nie wiem, ale za rok Żabuś i Żabusia pojawili się znowu. Poprawili nieco sfatygowane domostwo dobudowując koliste pięterko.
Znowu mizianie odchodziło na okrągło, ale sam decydujący akt o dziwo raptem parę razy.
Żabusia zniosła dwa jajka i na nich zasiadła. Żabuś zajął się znoszeniem pokarmu, kosmetyką chałupy i co jakiś czas poprawiał czule Żabusi fryzurkę.
Jego częstotliwość latania po jedzenie zwiększała się systematycznie wraz z pojawieniem się i dorastaniem dwójki pędraków. Latał jak oszalały, zwracał pokarm do gniazda gdzie Żabusia i młode natychmiast się z nim rozprawiały.
Smarkacze rosły tak szybko, że wkrótce dwója rodziców na zmianę donosiła
jedzenie. W upalne dni każdy z rodziców stawał po słonecznej stronie aby swoim cieniem osłonić pociechy. W deszczowe zasłaniali je przed deszczem i ogrzewali napuszając swoje opierzone podgardla.
Mijało lato, duże już bocianiątka odróżniały się od rodziców tylko czarnymi dziobami. Było naprawdę wielkie. Podskakiwały w gnieździe machając skrzydłami
i łapały w nie podmuchy wiatru. Nie raz podskoki przekraczały pół metra.
No i stało się, boczny podmuch zdmuchnął jednego wprost na stojący niedaleko rower. Zadzwoniło, posypały się pióra, zaskoczony bocian odleciał parę metrów dalej i stanął przerażony. Wziął oddech, jeden, drugi, podskoczył i z trudem doleciał do gniazda. Pierwszy lot miał za sobą. Zuch. Następnego dnia robił już rundki nad gniazdem i na nim lądował. Siostra chyba miała mniej odwagi. Do rundki dojrzała tydzień później do tego czasu zawzięcie ćwicząc podskoki w gniazdku. Do odlotu rodzice karmili na zmianę pociechy. Była to ciężka praca.
Na dodatek Żabuś nie wiedzieć czemu dostał szlaban na chatę. Wieczory i noce spędzał na pobliskim kominie. Czyżby było za ciasno?
Wiele wieczorów gadałem do niego. Ale chłopie masz przerąbane życie. Dla tych paru przygarnięć swojej damy zbudowałeś chałupę, latasz jak oszalały po jedzenie dla niej i potomstwa, wywalasz to z siebie pewnie do spodu, głodujesz i siedzisz nocami jak pipa grochowa na kominie zamiast w ciepłej chałupie!

Gadałem i gadałem sądząc, że jak dziad do obrazu.
Tymczasem następnego roku coś się zmieniło.
Chałupa urosła o kolejne piętro, Żabusia zmężniała i gospodarzyła jeszcze energiczniej. Dopuściła starego parę razy i tym razem powiła trójeczkę.
Chyba sobie w podróży przegadali co i jak, bo młodzież krótko dostawała żarcie.
Kopniakiem w tyłek przyśpieszono naukę latania a jedzenie to proszę bardzo ale macie na łące. Gniazdo było coraz częściej puste. Całe towarzystwo objadało się od rana do wieczora na wychodnym.

Bardzo jestem ciekawy co przyniesie następny rok. Na wszelki wypadek już do nich nie gadam. Kto wie co one rozumieją?

Kolega, ten od bocianów, zalecał mi baczną obserwację.
U niego przylatują wszyscy razem i młodzi usiłują zamieszkać w znanej z dzieciństwa chałupie. Nic z tego. Rodzice brutalnie pokazują im prawdę lejąc skrzydłami po łbach aż pióra lecą. -Nie macie czego już tu szukać, precz na swoje!
Opowiadał to z przekąsem, popatrz jakie te bociany mądre a my albo inni rodzice?
Hołubimy te nasze pociechy, tak długo siedzą nam na karku. A może by tak po bocianiemu..

--
"Poszerzaj swoje horyzonty- wyburz dom z naprzeciwka."