Teks autorstwa jednego z najciekawszych ludzi jakich w życiu poznałem, wziął się wreszcie za pisanie...ale na fb...cóż.
Wrzucam wraz z linkiem gdzie będzie pisał;) Zapraszam do lektury

Odwróciłem głowę. Samolot schodził pod kątem 40 a może nawet 45 stopni. Zwisające z sufitu maski tańczyły dance macabre. Nie słyszałem nic. Serce łomotało jak szalone. Czyżbym zaczął się bać?
- No to ładny chuj, pani Zosiu - wyrwało mi się ni z tego ni z owego.
- Żeby to utrwalić trzeba by zapalić - życzliwie rzucił głos wewnętrzny.
- Miło, że pamiętałeś - rzuciłem, zaciągając się zmaltretowanym skrętem. - You are very welcome - odpowiedział i dorzucił - Up yours! you cheeky bastard. Tylko się tu nie zesraj ze strachu.
- Shut the fuck up. -wrknąłem.
Kątem oka zobaczyłem jak stara zdejmuje maskę. Uśmiechnęła się życzliwie. Wydało mi się, że ten uśmiech kiedyś już widziałem. Oczy też; duże, orzechowe,lśniące i wesołe jak u nastolatki. Jak mogłem nie poznać kobiety która powiedziała mi najpiękniejszy komplement jaki w życiu. Ona; córka bohatera, polskiego patrioty - odważnego do szaleństwa. Córka rotmistrza Widolda Pileckiego zauważyła mnie w tłumie wypełniającym kazimierską farę. Mnie, kamerzystę polującego na jej łzy. Myślałem, że będzie szlochać się po komunii. Nic z tego. Uklękła w ławce,błyskawicznie podziękowała Bogu, przeżegnała się niedbale i usiadła. Potem podniosła głowę i spojrzała prosto w obiektyw i z szelmowskim uśmiechem puściła do mnie oczko.
- Jesus Christ! Cała robota na nic. Wszystko do Koszalina!- pomyślałem.
Wyłączyłem kamerę. Córka rotmistrza uśmiechała się zawadiacko. Odwzajemniłem uśmiech. Koniec zdjęć. Nie udało się. A ludzie tak kochają te ślozy na ekranie. Jeszcze tylko setka i pozamiatane.
Msza dobiegała końca. Po błogosławieństwie organista zaintonował "Boże coś Polskę". Nie lubię tego hymnu. Nie lubię tylko dlatego, że wzruszam się przy nim jak tania dziwka. Coś ściska mnie za gardło. Świeczki stoją mi w oczach. Nie wiem czy śpiewałem, czy nie. Wiem, że cały czas patrzyłem się na córkę rotmistrza. Kiedy ucichł śpiew a ludzie rzucili się do wyjścia Zofia Pilecka podeszła do mnie i powiedziała z uśmiechem :
- Pan nie jest z tej ziemi.
- Tak nie jestem - potwierdziłem, sam nie wiem dlaczego.
Wzięła mnie pod rękę i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Tłum robił nam przejście. Śledzeni przez setki oczu szliśmy przez rynek. Córka bohatera i ja. Bonus od losu. Właśnie dla takich chwil warto żyć. Nie spiesząc się dotarliśmy do Domu Architekta. Burmistrz miasta trzymał w rękach wiązankę kwiatów. Powinienem to nagrywać ale nie mogłem. Pani Zofia trzymała mnie pod rękę cały czas. Nie słuchała mowy powitalnej burmistrza.
-Będzie pan siedział ze mną przy stole - powiedziała podając burmistrzowi dłoń do pocałowania. Wiązankę kwiatów błyskawicznie przekazała pierwszej z brzegu osobie. Burmistrz wskazał jej drogę do sali. Usiadła gdzie było jej wygodnie chociaż miejsca przy stole jej jak i jej brata były rezerwowane dla szczególnych gości. Siedziałem na miejscu przeznaczonym dla burmistrza. Próbował zabić mnie spojrzeniem. Wytrzymałem jego spojrzenie z wystudiowanym uśmieszkiem.
Ocknąłem się bo żar papierosa sparzył mnie. Rzuciłem peta na podłogę, spojrzałem gdzie upadł i zdusiłem butem. Podniosłem wzrok. Zofii Pileckiej nie było. Stara kobieta trzymała obie z trudem łapiąc powietrze. Próbowałem założyć jej maskę. Odepchneła moją rekę.
- No to zdychaj idiotko jak chcesz - krzyknąłem.
Byliśmy już bardzo nisko może trzysta a może czterysta metrów nad ziemią. Samolotem wstrząsneło i pilot zaczął wyrównywać lot. Udało się mu. Maszyną trochę rzucało ale pilot utrzymywał pułap. Poczułem przypływ nadziei która zgasła w ułamku sekundy. W odległości oko od lewego skrzydła leciał supermarine spitfire.Pilot prowadził go w noszalancki sposób lewą ręką trzymając w prawej fajkę. " Pewnie jakiś bogaty Angol" - przemknęło mi przez głowę. W tym momencie zdrętwiałem. Nie znam się na samolotach ale w dzieciństwie zaczytywałem się książkami o polskich pilotach walczących w bitwie o Anglię. Spitfire latał z prędkością niewiele większą niż trzysta kilometrów na godzinę! Goroczkowo przełykałem ślinę. W kabinie panowała cisza. Samolotem rzucało jakby jechał po polnej drodze. Zrozumiałem, że to koniec. Oparłem łokcie na udach i ukryłem twarz w dłoniach. Zagryzłem wargi. W ustach poczułem smak krwi.
- Jesteś wybrańcem losu - powiedział głos wewnętrzny.
- Dlaczego? - zapytałem, oblizując krew z przegryzionej wargi.
- Najmniej ludzi ginie w katastrofach lotniczych a Ty możesz to zobaczyć na własne oczy.
- Jasne będę miał co opowiadać wnukom. - burknąłem.Turbulencje sprawiły, że z trudem utrzymywałem raz dłonie przy twarzy, raz twarz wciskając w dłonie. Poczułem silne uderzenie w lewe ramię. Wyprostowałem się. Na moim ramieniu podskakiwała głowa starej dewotki. Próbowałem oswobodzić ramię ale bezwładne ciało kobiety stawiało silny opór. W końcu wyrwałem ramię i ciało spadło mi na kolana. Nie wiedzieć po co próbowałem poprawić się w fotelu. Samolotem gwałtownie rzuciło podrywając mnie z fotela. Głowa staruchy trafiła między moje uda. Podskakiwała w rytm turbulencji. Wyglądało jakby robiła mi loda. Poczułem gwałtowne podniecenie i konieczność rozładowania go.
-Nekrofil - zawołał głos wewnętrzny.
- Dupek - krzyknąłem. Zebrałem wszystkie siły i obiema rękami odepchnąłem truchło. Udało się. Teraz szybko. Jak najprędzej muszę dostać się do stewardessy.
Nie wiadomo ile nam zostało czasu. Nieważne. Ważne by zaspokoić pożądanie. Odpiąłem pas. Fotel obok był wolne. Przesunąłem się w miarę sprawnie.Nagle turbulencje ustały. Wstalem i ruszyłem w jej kierunku. Miałem do pokonania dystans czterech kroków. Raz, dwa...
- You're lucky, lucky bastard. - usłyszałem głos.
- Yes I am. - szepnąłem.
-Ma rajstopy i okres. -próbował szydzić .
Nie miała. Była w klasycznych pończochach. Nosiła pas i stringi. Była wilgotna i wydepilowna. Była zadbaną panią po czterdziestce. Taką mamuśką o której marzą trzepiący się pod prysznicem licealiści. Nie była ładna ale była atrakcyjna. Miała w sobie to coś. Za chwilę twój iloraz inteligencji gwałtownie się podniesie. Jesteś na to gotowa ... Alice - wyszeptałem jej do ucha. Nie wiem czy i co usłyszała ale skinęła głową wzrokiem wskazując podłogę. Otworzyłem drzwi toalety. Wstrząs maszyny wrzucił nas do środka i zatrzasnął drzwi. Uderzyłem głową w ścianę ale nie czułem bólu. Nie czułem nic poza pożądaniem. Na tym co znalazłem w spodniach mógłbym powiesić dwa wiadra węgla. Za chwilę dowiem się who the fuck is Alice. Alice, who the fuck is Alice - zabrzmiał gdzieś z tyłu głowy refren piosenki. Wszedłem w Alice z całym impetem. Przywarła do mnie mocno. W obliczu pewnej śmierci parzyliśmy się jak króliki.Kopulowaliśmy. Najzwyczjniej w świecie pieprzyliśmy się jak szaleni. Tak myślę. Wielokrotnie śniłem ten sen. Sam moment zbliżenia widziałem niemal klatka po klatce. Wielokrotnie liczyłem pchnięcia. Alice odpływała po czterdziestym czwartym. Wbijała mi paznokcie w plecy i gryzła w lewe ramię. Ja kończyłem na pięćdziesiątym siódmym. Jedyny sen erotyczny jaki śniłem właśnie się spełniał. Już po wszystkim. Uśmiechamy się do siebie.Alice kładzie mi rękę na karku. Nasze usta się spotykają na chwilę. Zaczynamy wspólnie odliczać jak przy starcie statku kosmicznego. Dziesięć, dziewięć... Przerwałem liczenie. W ostatnich sekundach zobaczyłem, że podobnie jak ja nie ma pod nosem tego śmiesznego dołeczka. Dotyk Boga, tak mówiła moja prababka. Przychodząc na świat znamy tajemnicę swojej śmierci. Bóg przykładając swój palec w geście nakazującym ciszę odbiera nam ten sekret. Zostaje tylko ślad po jego dotyku.
Uśmiecham się i przytulam twarz do twarzy Alice. Sześć, pięć... odliczam.
-Byłam dziewicą - szepcze mi do ucha. Zerkam w dół. Jasne. nawet dżinsy mam poplamione krwią.
Trzy, dwa, jeden... Oślepiający błysk... ciemność i cisza.

********************************************

Czułem się fatalnie. Chciało mi się rzygać.Nie mogłem się ruszyć. Gdzie jest Alice? Przeżyła. Co mnie do cholery tak gniecie. Duszę się. Spróbowałem ruszyć głową. Udało się. Zobaczyłem światło. Nie chciałem tam iść. Słyszałem już jakieś głosy. Zaraz pewnie pojawią się truposze z naszej rodziny. Światło oślepiało mnie. Zamknąłem oczy. Światło z białego zmieniło się na czerwone. Próbowałem zacisnąć powieki. Były opuchnięte. Cały czas coś mnie dusiło. Rzuciłem się do przodu. Coś chwyciło mnie za nogi. Wisiałem głową w dół. Chyba jestem w piekle. Mrugałem powiekami usiłując coś zobaczyć w oślepiającej bieli. Było mi przeraźliwie zimno. Czułem, że jestem nagi. Nagle zacząłem tracić oddech. Poczułem silne uderzenie w tyłek.
-Aliiiiiiiiiice!- wrzasnąłem.
Chociaż mieszkaliśmy na przedmieściach Inbhir Nis to mój wrzask było pewnie słychać pod szekspirowskim zamkiem Makbeta.
Przyszedłem na świat w Dzień Świętego Andrzeja o godzinie piętnastej dziesięć. Cała Szkocja świętowała a mój ojciec też pił



https://www.facebook.com/pages/Ketling-donosi-czyli-jak-zostac-Szkotem-w-15-minut/464283130301484

--