Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Kur
Opowiadanie. Horror obyczajowy. Bardziej obyczajowy, niż horror. Tekst cię znudził już po drugim akapicie i zaprzestałeś lektury? Napisz mi o tym - lepszy taki komentarz niż żaden.



- Au!

Odskoczył, poparzony. Dłoń zaczęła się rumienić jak zawstydzona dziewczyna. Spojrzał na przedmiot, który zadał mu ból i wykrzywił usta w złości. Zaraz jednak uświadomił sobie, że musi strasznie głupio wyglądać – dorosły chłop szczerzący zęby na szklankę, która nie wytrzymała gorąca i pękła. Uśmiechnął się. Miał przecież liczne powody do radości.

Najważniejszy – oto dostał w spadku piękną hacjendę, willę nieomal! Gdyby był przesądny, to radość zepsułaby mu ta herbata. Pierwsza zrobiona we własnym domu i taka pechowa – nie wróży szczęścia w nowym miejscu. Ale przesądny nie był.

Kolejny – wraz ze śmiercią autorki testamentu, pomarszczonej harpii pełnej przywar właściwych jej wiekowi i zupełnie z nim nielicujących, powinien wreszcie nastać święty spokój. Niech skonam, pomyślał Michał, jeśli kiedykolwiek czułem większą ulgę. Nie świadczyło to może o dobrym serduszku, ale kto, u licha, powiedział, że trzeba być dobrym. Już motyw poznania Elżbiety nie miał wiele wspólnego ze szlachetnością, więc nieszlachetny brak żałoby stanowił niejako naturalną konsekwencję, logiczne zakończenie historii. Zaczęła się zaś ona przeszło rok temu.

Wtedy to postanowił wynieść się od rodziców. Niejeden na jego miejscu zwlekałby z tą decyzją, czekając, aż staruszkowie sami taktownie dadzą do zrozumienia, że co prawda cały czas jest tu mile widziany, ale, cóż, w innym miejscu byłby widziany milej. Jednak duma Michała przyspieszyła bieg wypadków. Po prostu zaczął dostrzegać pierwsze jaskółki niechęci mamy i taty, zanim jeszcze wyrazili ją w słowach. Bardzo być może, że wysyłali te sygnały nieświadomie, niemniej jednak nie uchodziły one uwagi młodzieńca, który odznaczał się intuicją prawie kobiecą. A to ojciec w niedzielę zrobił jajecznicę dla dwóch osób, przez roztargnienie zapominając o synku – tere-fere, klasyczna omyłka freudowska, tatko podświadomie pragnie się pozbyć dzieciaka z domu i już zachowuje się tak, jakby życzenie się spełniło. A to matula nie przytuliła latorośli na dobranoc – zwyczaj ten ogólnie go irytował, ale w tym kontekście jego powolny zanik wywoływał coś na kształt przykrości. Ale najgorsze były te oczy. Wiem, myślicie sobie – szykuje się kolejny wywód na temat patrzałek, w których jak w czarodziejskim zwierciadle odbijają się nawet najskrytsze uczucia człowieka. Michał też dotąd uważał, że to wymyślona przez literatów bujda, która pozwala wydłużać opisy w książkach. Ale przecież teraz mógł przysiąc, że ze źrenic rodziców powoli umykało ciepło. Niby uśmiech od ucha do ucha, niby gęba pełna miłych słów – ale, psiakość, oczy coraz mniej życzliwe, jakby z dnia na dzień brzydł dotknięty jakąś klątwą. W każdym razie Michał nie zamierzał czekać na sakramentalne: „synu, chłop z ciebie już duży, szkoła – z trudem, bo z trudem – ale skończona; czas zatem wyfrunąć z rodzinnego gniazdka, pracę znaleźć, kobitę pozyskać!”. Kiedy tata ponownie zrobił jajecznicę dla dwóch osób, młodzieniec oznajmił, że poszuka szczęścia w innym mieście. Oczywiście, nie obyło się bez obłudnych: „jesteś pewny? To trudna decyzja”; „nie musisz się spieszyć” – ale wytrwał w postanowieniu. O tym, że było ono jedynie słuszne, przekonał się, gdy mama znowu zaczęła go tulić co wieczór, a jej i ojca źrenice nagle się ociepliły, jakby w głębi oczodołów zamontowali małe kaloryfery.

Tymczasem zaczął wertować szczecińskie gazety z ogłoszeniami. Bo właśnie stolicę Zachodniopomorskiego sobie wybrał, choć nie potrafił wyjaśnić, czemu akurat to miasto wygrało z konkurencją w cuglach. Początkowo patrzył za najtańszymi ofertami w rubryce „wynajmę mieszkanie”, szybko jednak za podszeptem perfidnej natury zmienił priorytety. Oto bowiem wpadł na niecny pomysł, który – o ile szczęście dopomoże – pozwoli mu w ciągu góra paru lat zdobyć coś, na co normalnie musiałby pracować całe życie.

A wszystko zaczęło się od zasłyszanej kątem ucha informacji – ot, rodzice rozmawiali w kuchni o wszystkim i o niczym, w tym o wczorajszej śmierci pani Basi. Było to kobiecisko pulchne jak pączek, wredne jak mucha i zdewociałe jak letni obóz ministrantów. Nade wszystko jednak leciwe i to głównie w tej cesze należy się doszukiwać przyczyny wyprawy na łono Abrahama. Zdawkową wiadomość o losie tej babci Michał skwitował w myślach tyleż treściwie, co odkrywczo – staruchy żyją krótko. Jednak ta niepozorna myśl dała podwaliny planu, który szybko obrósł w szczegóły i stał się częstym gościem w głowie młodzieńca w charakterze największego marzenia.

Otóż chłopiec zamierzał znaleźć w gazecie z ogłoszeniami ofertę nadaną przez jakąś starowinkę. Najlepiej taką trzy ćwierci do śmierci. Ale to tylko jeden z warunków; kolejny – kobiecina musi być samotna. O to niby też nietrudno, kłopot pojawi się dopiero przy pozyskiwaniu tej wiadomości. Przywitać się słowami: „dzień dobry, czy poza rodziną Radia Maryja ma pani jakąś?” jest cokolwiek nietaktownie. Następna rzecz – sam dom. Nie interesują go klitki w peerelowskich blokach, ale willa to już owszem. Wiedział, że wiele staruch dogorywa w domach dla siebie za dużych, to jedna z głównych właściwości osób stojących tuż nad grobem, chyba równie częsta, co podróżowanie miejską komunikacją, ku udręce młodszych współpasażerów.

Co dalej? Gdy już znajdzie odpowiednią babinkę, przywdzieję maskę życzliwości i zadzierzgnie z nią więzy fałszywej przyjaźni. Oczywiście, gdyby polubił ją szczerze, wszystko przebiegłoby łatwiej - jednak zbyt dobrze znał siebie, by uwierzyć w taki scenariusz. Z roku na rok coraz głębiej popadał w mizantropię i krąg ludzi, których darzył sympatią, zmniejszył się do rozmiarów pierścionka. Lecz nawet gdy parę lat temu był mniej krytyczny wobec własnego gatunku, to w tymże kręgu nie znajdowała się ani jedna starucha. W każdym razie planował stać się w oczach babci cherubinkiem, dobrym duszkiem. To pocieszyć, gdy samotność dotkliwie kole w serducho; to zapewnić, że dobry Bóg wynagrodzi jej ziemski znój; to razem z nią pomstować na szatańską Unię Europejską. A gdy już kobieta pokocha go jak własne wnuczątko, to napomknie jej o testamencie. Komu, jak nie mu, przypadnie w udziale dom jak marzenie?

Mając oto jasno wytyczony cel, zaczął przeglądać gazety z ofertami znacznie chętniej. Mógł przebierać w babulkach jak w ulęgałkach, bo to głównie starsi ludzie ogłaszali się na tego typu szpaltach. Młodsze roczniki wybierały do tych celów Internet. Jednak żaden z anonsów, choć spełniały jego wymagania, nie skłonił go do chwycenia za telefon. A czas był ku temu najwyższy, bo mama znowu zapomniała go przytulić na dobranoc. Wreszcie jednak pewna oferta przykuła jego uwagę i dziękował sobie za zwłokę, bo lepiej nie mógł trafić:



Stara, samotna kobieta wynajmie pokój (30 m2) młodej osobie w zamian za opiekę. Ponadto do dyspozycji dwie łazienki, ogród i kuchnia.



Serce Michała przyspieszyło bieg niczym sprinter, który kątem oka dojrzał doganiającego go przeciwnika. Przestronny pokój i dwie łazienki sugerowały, że mieszkanie nie należy do małych. I do tego w zamian za opiekę! Ani chybi starucha ledwo zipie i niedługo odwali kitę. Co prawda zanim ta pomarszczona kura zniesie mu złote jajko, zasypiając wiecznym snem, to będzie ją pewnie musiał karmić jak berbecia, ubierać lub – o zgrozo – myć. Perspektywa nie najmilsza, jednak i tu dostrzegł nie lada plusa – w końcu im bardziej stanie się od niego zależna, tym łatwiej mu przyjdzie zrobienie jej wody z mózgu. I o ile wcześniej wstrętny defetyzm mącił spokojne wody jego marzenia, o tyle teraz wiara w powodzenia sprawy umocniła się niczym polana spiżem. Ale, ale – może i on jedyny widział w tej ofercie sposób na przejęcie mieszkania, jednak z pewnością od groma mniej cynicznych osób dostrzegło jej pozostałe walory. Zatem nie tracił już czasu na dumanie i fantazje, lecz złapał za telefon, aby nie ubiegła go banda frajerów zmiękczonych losem staruchy.

Piiik, piiik, piiik, piiik – interwał pomiędzy każdym sygnałem wydawał się trwać pół miesiąca - Piiik, piiik, piiik – no dźwignijże ten zad z bujanego fotela, czy na czym tam gnijesz, czekając na kostuchę z kosą – Piiik piiik, pii-

- Tak, słucham? – głos cichutki jak szept, lecz niebędący szeptem, przerwał w końcu ciszę.

- Dzień dobry, dzwonię w sprawie ogłoszenia z gazety. Czy – tu przerwał, bo stres osiadł w jego gardle średniej wielkości kartoflem. Przełknął ślinę i spróbował się rozluźnić – Czy oferta jest nadal aktualna?

Pauza, pełne zniecierpliwienia oczekiwanie. Już wiem, pomyślał, co czują uczestnicy teleturniejów, gdy prowadzący trzymają ich w niepewności po udzieleniu odpowiedzi. Babka albo wykitowała z nadmiaru wrażeń, albo trawiła każde słowo, literka po literce.

- Tak, zgłosił się pan jako pierwszy – wyjaśnił beznamiętny głos. Tylko czemu beznamiętny? Życie dało jej ostro w kość i ostatecznie wyprało z emocji? Czy może nie spodobał się jej?

- To wyśmienicie! – zakrzyknął z nieźle udaną spontaniczną radością. Może i jej udzieli się entuzjazm?

Kolejna pauza, koląca w uszy jak cisza na cmentarzu. Jak podjąć rozmowę? O co zapytać?

- Z chęcią obejrzę mieszkanie już jutro, jeśli nie sprawi to pani kłopotu - kontynuował odważnie dialog.

I znowu przerwa, jakby starucha szukała odpowiedzi nie na prozaiczną propozycję, tylko na pokrętne stwierdzenie, nad którym Sokrates głowił się pół życia.

- Bardzo proszę. Najbardziej będzie mi pasować o godzinie piętnastej. Adres – Kwiatowa 14, osiedle Pogodno – poszczególne zdania wiły się z szybkością anemicznych dżdżownic.

- Na pewno się zjawię. Do widzenia – z ulgą odłożył słuchawkę, wyczerpany jak po przebiegnięciu maratonu.

Mimo wszystko się uśmiechnął. Zrobił pierwszy krok, który, jak mówią, jest połową sukcesu. Sporo przesady tkwi w tym twierdzeniu, ale dzięki optymizmowi czuł się tak, jakby ze świeczką było szukać bardziej prawdziwej prawdy. Zasypiając oglądał oczyma duszy przewidywany przebieg jutrzejszego spotkania. Zapadł w sen z błogością wymalowaną na twarzy, akurat w momencie, gdy pomarszczone ręce przekazały mu w jego imaginacji pęk kluczy do nowego mieszkania.





Pękaty taksówkarz z wąsiskiem morsa i fryzurą na Piasta Kołodzieja rzucał brodatymi dowcipami, przerywając każdy tuż przed pointą, by zakwiczeć ze śmiechu. Nieobecny duchem Michał przeglądał się w lusterku kierowcy. Krótki sen i znużenie jazdą pociągiem nadały jego twarzy wyraz zrezygnowania, ale czy leciwy wzrok kobiety dostrzeże takie detale? Grunt, aby mówić głośno i rozsądnie dobierać słowa, nie popadając wszakże w sztuczność. Żadnych „niech będzie pochwalony” czy „o laboga”, ale subtelne przerywniki typu „jak boga kocham” – jak najbardziej wskazane. Patrzeć się prosto w oczy, uśmiechać dookoła głowy, od czasu do czasu poczęstować staruchę „szanowną panią” czy „seniorką”. Jeśli mimo wszystko się nie uda, to zdiagnozuje u kobiety rozmiękczenie mózgu i stwierdzi, że dobrze się stało – bo opieka nad kimś tak ciężko upośledzonym byłaby istną drogą krzyżową.

Na skraju pola widzenia pojawiła się tłusta dłoń, zwrócona wnętrzem do góry i oczekująca zapłaty. Wyrwany z zamyślenia Michał położył na niej banknot i bąknąwszy słowo o niepotrzebnej reszcie, zaczął się siłować ze drzwiami. Pasibrzuch, ponownie wypełniając samochód drażniącym uszy śmiechem, pomógł chłopakowi uporać się z klamką i zasalutował po żołniersku na pożegnanie.

Na widok domu opatrzonego numerem czternaście młodzieniec odczuł przyjemne podniecenie. Rzeczywistość przerosła optymistyczne oczekiwania i budynek nie tylko górował nad innymi w okolicy, ale wręcz sprawiał wrażenie, jakby mógł pomieścić w środku stado afrykańskich słoni. Leżał w samym sercu zieleni zadbanego ogrodu, niczym wyspa pośród fal. Jednak klomby pełne nasturcji, różane rabatki czy też rozłożysta jabłoń, obwieszona owocami jak księżniczka złotem, stanowiły jedynie niegodne tło dla samej willi. Tej bowiem nie powstydziłby się największy nawet burżuj. Falujący gzyms, staroświeckie okna przykryte pierzyną bluszczu czy nawet gargulce przedstawiające amorki z kuszami zamiast łuków działały na wzrok przechodniów jak lep na muchy. Co prawda ząb czasu skruszył tu i tam kawałek muru, a jesienne deszcze odebrały ostrość niebieskiej farbie pokrywającej fronton – jednak dodało to domowi godności. Starzał się ów z wdziękiem Beaty Tyszkiewicz.

Jeśli dotychczas Michał czuł pewne zmęczenie, to widok tego architektonicznego cudu podziałał na niego jak termos czarnego szatana. Z tym większą werwą ruszył przez żwirową alejkę, kończącą się nagle przed drzwiami z kołatką w kształcie lwiego pyska. Nie zwlekając chwycił kółeczko, przechodzące przez nos zwierza niby kolczyk, i głośnym stukotem oznajmił swoje przybycie. Wrota zamku otwarły się szybko, co nieco go zdziwiło, i ujrzał przed sobą starowinkę suchą jak wiór, sięgającą mu trochę poniżej piersi.

- Dzień dobry, to ja, Michał – zaczął trochę sztywno i tak właśnie się poczuł w obecności kobiety.

- Rychło w czas – odpowiedziała cicho jak trusia. Jej nieco staroświecki język, trącąca myszką suknia i włóczka w kościstej dłoni świadczyły o tym, że nie chce się pogodzić ze światem pędzącym na złamanie karku, a raczej tkwi umysłem w swojej zamierzchłej epoce, zupełnie niepodobna do coraz liczniejszej rzeszy postępowych i nowoczesnych babć.

I znowu ta przeklęta cisza, której znaczenia nie sposób odgadnąć.

- Mogę obejrzeć dom? – spytał. Jej spojrzenie tkwiło na wysokości jego ust niczym przyszpilone gwoździem. Uniosło się na wysokość oczu dopiero po pół minucie, wtedy też uraczyła go odpowiedzią.

- Bardzo proszę.

I ruszyła przed siebie. Nawet kulawy żółw wstydziłby się człapać z taką prędkością. Powłóczyła nogami obutymi w pluszowe kapcie, przy każdym kroku kołysząc się jak wahadło. Sekundy zdawały się mijać wolniej, według tego wahadła. Michał ziewnął.

- Może pani pomogę? – zaproponował niewiele myśląc i wziął ją pod ramię. I wtedy pokrytą pajęczyną zmarszczek twarz rozjaśnił uśmiech.





Być może to dzięki temu gestowi wszystko się udało. Dostał klucze od domu i kredyt zaufania. Opieka okazała się mniej uciążliwa, niż się spodziewał. Owszem, raz na parę dni musiał przemóc obrzydzenie i wykąpać staruchę, ale poza tym to potrzebowała raczej przyjaciela, niż niańki. Czemu akurat młodego, z którym teoretycznie nie powinna znaleźć wspólnego języka – nie wiedział. Może z właściwej próchnom złośliwości? Ot, pewnie wiedziała ona, że im mniej ma rozmówca lat na karku, tym gorzej znosi dialogi poprzetykane minutowymi pauzami. W każdym razie od dzisiaj musiał włączyć do harmonogramu dnia następujące czynności: oglądanie z babką „Klanu”, przynajmniej godzinę pogaduszek i krótki spacer ogródkiem. Brzmiało to okropnie, ale niejaki Syzyf przeżywał gorsze męki i niektórzy powiadają nawet, że igraszki z kamieniem dawały mu satysfakcję płynącą z faktu, że doszedł w tym do perfekcji. I właśnie to czekało Michała – dojście do mistrzostwa w dziedzinie zgoła nieprzyjemnej – w udawaniu przyjaźni.

Zważywszy na nieskrępowaną możliwość korzystania z tak pięknego domu, opieka nad babką wydawała się ceną rozkosznie niską. Ale na tym się nie kończyła lista dobrodziejstw, które spłynęły na Michała. Staruszki otóż często mają swoje ulubione zajęcia, przy których ożywają jak śpiąca królewna po pocałunku księcia. Dajmy na to praca w ogrodzie – któż nie słyszał o niedołężnych seniorkach, które na co dzień robią pod siebie, ale gdy najdzie je ochota, to potrafią wziąć grabie i takie akrobacje z nimi wyczyniać wśród zasadzonych przez siebie drzew i kwiatów, że młody i zdrowy chłop może popaść w kompleksy? Podobnie było z naszą babką, z tym że jej królestwem była kuchnia. Tam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki żółwi chód przeistaczał się w prawie sprint, marchewka w mgnieniu oka zmieniała się w talarki grubości groszowych monet, zaś zapachy tchnące z licznych garnków przyprawiłyby o ślinotok nawet największego malkontenta. Jednakże jaki artysta mógłby żyć bez odbiorców? Tak więc babucha częstowała Michała przysmakami własnej roboty i nie znosiła przy tym sprzeciwu. I wszystko za darmo. Młodzieniec mógł zatem oszczędzać nie tylko na komornym, ale także na jedzeniu. Mimo wszystko, jak już się rzekło, nasz bohater był dumny, więc w roli utrzymanka czuł się cokolwiek niezręcznie. Postanowił zatem pójść do pracy, co stwarzało pozór niezależności, jednak Bogiem a prawdą nadal kładł na ząb głównie babine – darmowe – przysmaki.

Z ledwie ukończonym liceum i bez matury nie mógł liczyć na wiele, ale też nie grzeszył wybrednością. Gdy zwolniło się stanowisko kasjera w pobliskim supermarkecie, nie namyślał się ani chwili. Pomyślałby kto może, że jako mizantrop powinien unikać takich ludzkich mrowisk jak ognia, ale różne są oblicza mizantropii. Michał na przykład, zamiast zamknąć się w wieży z kości słoniowej, wolał co chwila obcować z człowiekiem, lecz bynajmniej nie dla celów towarzyskich. Po prostu mógł wtedy doszukiwać się w drugiej osobie przywar i poić się ich świadomością jak najlepszym winem. Bezlik wad, które przypisywał znakomitej większości ludzi i magazynował w pamięci jak skarb, utwierdzał go w przekonaniu o swojej wyższości i napawał masochistycznym, bo przyjemnym, obrzydzeniem.

Jednak o pracy na pełny etat nie mogło być mowy, bo po pierwsze – śmierdzące lenistwo leżało w jego naturze i ani myślało zmienić miejsca zamieszkania. Po drugie – większość jego nielicznych potrzeb zaspokajała babka, więc z dużej ilości pieniędzy nie miałby pożytku. Po trzecie wreszcie – spędzanie czasu poza domem mogło poskutkować wyrzuceniem z niego na zbity pysk. W końcu babka marzyła o przyjacielu, a co to za bratnia dusza, która wstaje z kurami, a kiedy wraca wieczorem, to zmęczenie ciągnie ją za gębę do łóżka i wybija z głowy pogawędki o dobrym Bogu i szatańskiej Platformie Obywatelskiej?

Tak więc przywdział fartuch z hasłem: „Biedronka – niskie ceny” i miał okazję się przekonać, ile prawdy tkwi w stwierdzeniu, że kasjerzy w supermarketach robią w godzinach szczytu w pampersy, nie mogąc opuścić stanowiska pracy. Na szczęście na oddawanie moczu nie mógł narzekać, jednakże kłopoty zaczęły nadciągać z innej strony.

Zaczęło się niepozornie. Elżbieta poleciła mu kupić cienkie, czerwone skarpety. Któż by przypuszczał, że w tych skarpetach wkroczy w ich relację nieszczęście? W każdym razie zrobił, co trzeba i już niedługo wykrzywione stopy staruchy zmieniły okrycie z grubego, długiego i wełnianego na bardziej współczesne. Trochę dziwnie wyglądała – stara sukienka w polne kwiaty, brzydka chusta na głowie i czerwone skarpety, odcinające się od reszty ubioru zarówno żywym kolorem, jak i pewną dozą młodzieżowości. Kpiąc z estetyki, zażyczyła sobie wkrótce nową, mniej trącącą myszką, chustę. Przywdziała ją i wrażenie kontrastu się pogłębiło - teraz wyrównał się bój, toczony między współczesnością reprezentowaną przez skarpety i chustę oraz staroświeckością, po której stronie walczyła suknia. Ale i na nią przyszła w końcu pora. Gdy któregoś dnia Michał wrócił z pracy nieco wcześniej niż zwykle, zobaczył staruchę opasającą się miarką krawiecką. Nieco speszona oznajmiła, że chce znać swoje wymiary, bo musi jej jeszcze kupić spodnie i bluzkę.

Równolegle z zewnętrzem Elżbiety zmieniało się jej zachowanie. Archaizmy powoli opuszczały aktywny zasób słownictwa kobiety, ustępując miejsca wyrazom używanym na co dzień przez młodzież. Ślęczała przed telewizorem oglądając już nie telewizję Trwam, ale coraz częściej filmy sensacyjne i programy rozrywkowe. Do tego zaczęła nazywać go kwiatuszkiem.

Michał zaczął wątpić, aby babcia zmieniała się tak sztuka dla sztuki. Nie, żeby już wtedy wyczuł pismo nosem, ale cała sprawa przestała mu się podobać. Oto obcował z zupełnie inną osobą, niż przed miesiącem.

Już nie z mentalnym reliktem przeszłości, ale z młodą duchem babeczką, której tylko brak do kompletu telefonu komórkowego i odtwarzacza mp3. W końcu pojął, co się święci – starucha ostrzy sobie na niego zęby, naiwnie wierząc, że strój i zachowanie młódki odwrócą uwagę od ciała cokolwiek niemłodego. W innych okolicznościach byłoby to całkiem zabawne, ale w tych nastręczało wiele kłopotów. Nawet wydoiwszy cysternę piwa nie mógłby spojrzeć pożądliwie na niewiastę pamiętającą jeszcze czasy Piłsudskiego. Wobec tego co robić? Ignorować? Można i tak, ale nie na dłuższą metę. Po subtelnym podrywie przyjdzie czas na końskie zaloty – i co wtedy zrobi? Jak jej wybić z głowy amory, żeby nie wylecieć z domu? Żeby nadal nie miała wątpliwości, kto powinien odziedziczyć dom?

Trwonił myśli nad tą kwadraturą koła, a tymczasem musiał jeszcze kupić szminkę, puder i resztę kosmetyków, których nazwy żaden szanujący się facet nie zapamięta na dłużej, niż pięć minut. Efekt końcowy – bo nie wyobrażał sobie dalszego ciągu metamorfozy – przyprawiłby o dreszcze nawet największego wielbiciela horrorów. Oto spoglądał co dzień na obleśną gębę pokrytą kilogramem makijażu, który zamiast maskować oznaki sędziwego wieku, jeszcze je uwypuklał, tak że Michał miał wrażenie, iż obcuje z karykaturą starego człowieka. Z coraz większą niechęcią wracał do domu, gdzie tylko czekał zrezygnowany, aż babka przypuści atak i zastanawiał się, jak wtedy, u licha, zareaguje.

Obeszło się bez niewinnych przytulanek, przypadkowych dotknięć czy słów ociekających lukrem. Tutaj go zaskoczyła.

Kiedy nadszedł znienawidzony wtorek – dzień kąpieli – i przy akompaniamencie cieknącej wody mydlił staruszce podbrzusze, ucapiła go nagle za przegub i z zaskakującą siłą ściągnęła jego dłoń ku ogolonej tydzień temu pochwie. Jakże okrzyk obrzydzenia chciał się wtedy wydostać na zewnątrz, jednak Elżbieta zatarasowała mu drogę – chwyciła młodzieńca wolną ręką za kark i wpiła się w jego usta. Zdążyła w nich dwukrotnie zamłynkować językiem, nim Michał jak oparzony wyskoczył z miejsca kaźni. Gdy tak stał przy drzwiach łazienki, wyglądał jak zmokła kura.

- To nie może wypalić, bardzo panią lubię, ale nie jest pani w moim typie – sztampowa odzywka niekontrolowanie wyskoczyła z jego ust i gdy sam siebie usłyszał, o mało nie wybuchnął dzikim śmiechem. Ten eufemizm śmierdział wymuszonością na kilometr. Jednak dziwna mieszkanka radości i obrzydzenia zmieniła się w jednej chwili w emocję, której nie spodziewał się doznać nigdy w tym domu.

We współczucie.

Starucha bowiem zaniosła się spazmatycznym płaczem i wykrzywiła gębę tak żałośnie, że aż coś go skręciło w środku. Nie mógł na to patrzeć i nie poznając siebie wybiegł z łazienki. Na ten jeden moment nienawiść do staruchy prysła i choć już po chwili stare uczucie wróciło na swoje miejsce, to nadal czuł się nieswojo. Leżał w sypialni i zrezygnowany czekał, aż Elżbieta zawoła go do siebie, by najpierw wyjął ją z wanny i wytarł, a potem wysłuchał, że już nie jest w tym domu mile widziany. I rzeczywiście – z wanny dobiegł go głos staruchy.




Jednak nie wyrzuciła go ani tamtego dnia, ani żadnego innego. Lecz nieuniknione zmiany nadeszły, choć ich kształtu Michał nie przewidział nawet w małym stopniu.

Elżbieta po raz kolejny przeobraziła się wewnętrznie. Młodzieżowość znikła, jednak dawny strój nadal spoczywał w szafie. Mało tego – ten, który nosiła, wydał się jej nagle niedostatecznie wyzywający. Kupując w sklepie spódniczkę mini i skąpą bluzkę świecącą brokatem, Michał zastanawiał się, czego się spodziewać tym razem. Ciąg dalszy podrywu wykluczył, bo starucha stała się dla niego niemiła, a to raczej kiepski sposób na ustrzelenie młodego samca. W jakim celu zatem wysłała go po te fikuśne fatałaszki? Im dłużej nad tym myślał, tym gęstsze opary absurdu otaczały całą sprawę.

Starucha zrezygnowała z kąpieli, co akurat był w stanie zrozumieć. Szybko jednak spostrzegł – a bardziej poczuł – że przestała także myć zęby, z czym zawsze radziła sobie sama. Kiedy zaś siwe włosy zaczęły się świecić od tłuszczu, zwrócił także uwagę na obnażone dzięki nowej spódniczce nogi – już nie tylko pokryte żylakami, ale obrastające szczeciną, która korzystając z abnegacji Elżbiety powoli upodobniała ją do paskudnej małpy.

Starucha brzydła z premedytacją i afiszowała się ze swoją szpetotą.

Michał skojarzył ten fakt z jej coraz bardziej opryskliwym językiem i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jedno jest z drugim powiązane w ramach jakiegoś niecnego planu. Elżbieta starała się zohydzić mu życie, jednak po co prowadziła tę grę, skoro lepszy efekt odniosłoby wyrzucenie go z chałupy?

W każdym razie obrzydzała go z kunsztem pstrokatych rzygowin. Ilekroć skręcał się ze wstrętu na jej widok, tylekroć dostrzegał pełen satysfakcji uśmieszek. W końcu doszedł do wniosku, że starucha, pozbawiona złudzeń na temat wspólnych igraszek, chciała zastąpić niedostępną rozkosz inną – sadystyczną, płynącą z faktu, że jej niedoszły kochanek cierpi.

Bo autentycznie cierpiał. Nie potrafił się przyzwyczaić do smrodu i brzydoty, z dnia na dzień zwiększających siłę rażenia. Do tego dochodziła wspomniana opryskliwość, częste złośliwości, a nawet zachowanie rodem z rynsztoka, takie jak puszczanie przy nim gazów, przeciągłe bekanie czy plucie na dywan. Michał zaczął wątpić w korzystną dlań treść testamentu i kiedy znalazł się na skraju załamania nerwowego, spakował manatki i szykował się do wyjścia. Niosącego walizki zobaczyła go Elżbieta i wówczas padła jak długa na plecy, aż wzbił się kurz z podłogi. Michał podejrzewał, że to kolejna gierka, a jednak spróbował ją ocucić. Gdy tuzin ciosów z otwartej dłoni spadł na pokrytą skorupą brudu twarz i mimo to kobieta ani drgnęła, wezwał karetkę.

Stała jedną nogą w grobie i gdyby nie profesjonalizm lekarzy, to zanurzyłaby się w nim cała. Zdiagnozowano u niej zawał. Domyślił się, że wywołał go szok. Jakże dziwna więź łączyła tych dwoje – sadystyczno-pasożytnicza, a jednak na tyle mocna, że zdolna prawie zabić! Świadomość tego faktu odsunęła zamiar przeprowadzki na dalszy plan, a zupełnie wybiła mu go z głowy informacja, że atak serca tęgo nadszarpnął i tak już słabe zdrowie staruchy i został jej prawdopodobnie niecały miesiąc życia. Radosna ta nowina wynagrodziła mu doznane niedawno przykrości i teraz z niecierpliwością czekał, aż sprawa testamentu się wyklaruje.

Z wiadomych względów odwiedzał Elżbietę w szpitalu, w domu zaś, zaniedbanym od czasu ostatniej metamorfozy staruchy, zrobił generalny porządek. Wtedy to, wiedziony ni to ciekawością, ni to przeczuciem, rzucił okiem do szuflad znajdujących się w pokoju kobiety. Jakież ogarnęło go zdumienie, gdy pośród starych gazet ujrzał testament, skreślony lekarskim pismem dwa miesiące temu. Cały majątek Elżbiety miał przejść w ręce jej koleżanki ze szkoły, którą odwiedzała raz na kwartał. Michał poczuł się oszukany. To on użerał się ze staruchą cały rok, tymczasem jakieś inne próchno miało się obłowić jego kosztem?! Trudno o jaskrawszy przykład niesprawiedliwości. Przygnębienie, w które popadł, przerwała wiadomość ze szpitala. Stan Elżbiety był krytyczny. Zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i sfałszował testament. Starucha pożegnała się ze światem w samotności.









Jęk gwałconego na dachu kota przywrócił go do rzeczywistości. Zachodzące słońce zalewało niebo szkarłatem i widok ten podziałał na Michała usypiająco. Poszedł się umyć. Młynkując szczoteczką do zębów w ustach pełnych piany, po raz kolejny padł ofiarą złośliwości rzeczy martwych. Oto szafka ścienna spadła z trzaskiem, miażdżąc mu nogę i wyścielając linoleum przyborami łazienkowymi. Bolało okrutnie, ale grube kapcie zapobiegły głębszemu uszczerbkowi. Kulejąc, podreptał do sypialni i dał nura pod ciepłą pierzynę.


Szczęśliwe rozwiązanie kwestii testamentu nałożyło Michałowi na nos różowe okulary. Klienci supermarketu wydali się mu wyraźnie mniej beznadziejni. Raz nawet złapał się na tym, że chciał zagaić do wyglądającego poczciwie młodego grubaska, który wyłożył na taśmę tyle kalorii w postaci czipsów i cukierków, ile etiopska wioska zjada w ciągu miesiąca. Zaraz jednak zamknął gębę na kłódkę, przypominając sobie o swojej wyższości nad takimi podludźmi.

Jednak ta dziwna chęć powracała, coraz dokuczliwiej świerzbiąc język. Ponadto różowe okulary spadły z nosa, a zwykle częsty uśmiech zaczął wykwitać na ustach coraz rzadziej. Ogólnie samopoczucie miało się ku gorszemu, czego broń Boże nie łączył z wyrzutami sumienia, które ani razu nie zawitały do jego głowy. Dumając nad tym osobliwym stanem rzeczy, doszedł do wniosku, że wreszcie poznał uczucie, które mniej aspołeczne indywidua przeżywają od zmiany pieluch na majtki. Samotność.

Od zawsze miał przy boku rodziców, a gdy przed rokiem wyfrunął z mieszkania, ich miejsce zajęła Elżbieta. Z całym trojgiem nie musiał często gadać, wystarczyła mu sama świadomość, że znajdują się tuż za ścianą i znaczy dla nich coś więcej, niż przypadkowy przechodzień. Teraz zaś został sam. Nic zatem dziwnego, że język aż drżał z niecierpliwości, marząc o choćby wymuszonej rozmowie z obsługiwanym klientem.

Jeśli jednak już zagaić, to lepiej nie w celu wymiany paru zdań o pogodzie. Michał postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: nie tylko ubić coraz paskudniej piekące uczucie samotności, ale też znaleźć zmiennika dla steranej ręki, co wieczór pieszczącej penisa-prawiczka. Od teraz coraz dokładniej lustrował młode klientki, szukając wśród nich twarzy cieszącej oko i kształtów budzących prącie do życia. Blondynka, którą ujrzał pewnego dnia i której niegrzeszące mądrością oczka świdrowały go z sympatią, wydała się celem idealnym.

- Ile płacę? – spytała głosem oblepionym lukrem. Zdanie to ewidentnie stanowiło próbę nawiązania rozmowy, gdyż cenę zakupów przeczytała wcześniej z ekranu kasy. Michał nie omieszkał podjąć tej gry.

- Dwadzieścia złotych plus numer telefonu.

Zaśmiała się tyleż perliście, co głupkowato, obnażając garnitur czystych jak łza zębów. Fakt, że nie schowały się one za zasłoną ust, gdy już skończyła chichotać, lecz kunsztownie ozdobiły ujmujący uśmiech, pozwalał przypuszczać, że przyjmie propozycję. I rzeczywiście – paznokcie kolące w oczy jaskrawą czerwienią chwyciły długopis, by spełnić Michałowe życzenie. Obok numeru narysowała serduszko, a potem znikła, ustępując miejsca kobiecie w wieku chrystusowym, pomstującej na kasjerów załatwiających sprawy osobiste w czasie pracy.



Nie kłopocząc się ceregielami, umówili się na spotkanie już po minucie rozmowy telefonicznej. Dotarł do baru „Nie gap się, tylko właź” lekko spóźniony, za co obarczył winą kuchenne krzesło. Gdy dzierżąc filiżankę kawy usiadł na nim, złamało się z trzaskiem, jakby złośliwy bóbr ogryzł drewniane nogi do grubości zapałek. Napój gorący jak diabli poparzył Michała, ale przede wszystkim zapaskudził ubranie, w którym miał zaraz wyjść na randkę. Nieprędko znalazł zastępcze ciuchy odpowiednie do okazji, a bobrując w szafkach z odzieżą stwierdził, że wszystkie przedmioty w domu sprzysięgły się ostatnio przeciwko niemu.

Alicja, bo tak rozkoszne dziewczątko miało na imię, czekała już w środku.

- Komunii nigdy nie miał? – powitała go tymi słowy i rozmarzonym uśmiechem.

- Że co proszę?

- Na pierwszą komunię rodzice zwykli dawać dzieciom zegarki – wyjaśniła z nieudolnie udawaną urazą. Spoczął na krześle jak najostrożniej, pomny zdarzenia w kuchni, a Alicja babskim zwyczajem przeprosiła go na chwilę i poszła przypudrować nosek. Patrząc za nią zaklął szpetnie. Płaskodupie! Jego przyszła nałożnica cierpiała na jedną z paskudniejszych chorób kobiecych, objawiającą się brakiem tłuszczu na zadku. Siedząc za kasą, widział ją od pasa w górę, więc nie mógł zwrócić uwagi na ten mankament. Ale trudno – na bezrybiu i rak ryba, stwierdził, choć wyśmienity humor zmienił się na zaledwie dobry.

Gdy wróciła, otulona chmurą smrodu taniego dezodorantu, podjęli rozmowę na błahe tematy, zręcznie przechodząc od pogody do flirtu. Ich dłonie zazębiły się nie wiadomo kiedy, ale chyba jeszcze przed spotkaniem się ust i języków. Oczy pozostałych klientów baru coraz częściej o nich zahaczały i dostrzegłszy to stwierdzili oboje, że na ciąg dalszy karesów bardziej się nada mniej zatłoczone miejsce. Michał zaproponował swój dom i tam się udali, objęci niczym stare dobre małżeństwo.

Chuć wrząca w obojgu sprawiła, że droga dłużyła im się niemiłosiernie. Niemniej była przyjemna, bo poprzetykana przystankami pełnymi śliny i obmacywania. Przechodzili właśnie obok stoiska z przyprawami, których zapach wtargnął Michałowi do nozdrzy, powodując tęgie kichnięcie. Zanim zamknął oczy rozdziawiając usta, leciwy jehowita wcisnął mu w dłoń egzemplarz „Strażnicy”, który po chwili skropiła obficie flegma, wieńcząc donośne „apsik!”. Dziękując serdecznie, oddał mężczyźnie broszurę, co może nie było szczytem dobrego smaku, ale wywołało u Alicji salwy śmiechu. Słuchając tych całkiem przyjemnych dźwięków, dojrzał w oddali dach swojego domu, która to okoliczność nadała im nogom prędkości geparda goniącego nieszczęsną antylopę.

Zamek połknął klucz, który wykonał skręt w jego trzewiach i wrócił do kieszeni Michała. Drzwi domu otwarły się i młodzi polecieli ciupasem do łóżka. Wystartowali kompletnie ubrani, na metę zaś dotarli w stroju Adama i Ewy. Grę wstępną odfajkowali w drodze do domu, więc Michał bez ceremonii wszedł w dziewczynę, powodując tłumiony pisk. Powiedział, by się nie krępowała, bo najbliżsi sąsiedzi mieszkają sto metrów stąd. Zatem darła się wniebogłosy, aż Michał z dbałości o słuch zamknął jej usta pocałunkiem.

Ale na jego nieszczęście najbardziej lubiła pozycję na pieska. Gdy tak uderzał podbrzuszem w jej kościsty tyłek, czuł się tak, jakby spółkował z Pinokiem. Skojarzenie to ubawiło go setnie, czym dał wyraz śmiejąc się w kułak.

- O co chodziiiiii? – spytała przeciągając ostatnią sylabę, która przeszła w jęk rozkoszy.

Odwróciła głowę. W półmroku zalegającym pokój jej twarz wyglądała przecudnie. Zupełnie, jakby chciała się nacieszyć ostatnią sekundą swojego piękna.

Staroświecki żyrandol zerwał się z sufitu i spadł na blond czuprynę, miażdżąc Alicji głowę i brzęcząc tłukącym się szkłem. Michał zeskoczył z łóżka; erekcja minęła w okamgnieniu.

Serce waliło mu jak młotem. Patrzył na włosy Alicji, skąpane we krwi i gnieżdżące odłamki szkła. Strach go sparaliżował i odebrał trzeźwość myślenia. W zasadzie przegnał z głowy wszystkie myśli, których miejsce zajęła pęczniejąca jak na drożdżach groza. Gapił się na nieruchome ciało dziewczyny i coraz czerwieńszą poduszkę. Zanim podjął jakiekolwiek działanie, minęła dobra minuta.

W szaleńczym tempie wystukał numer do straży pożarnej, bo pomylił ostatnią cyfrę. Poprawił się i potem już czekał na karetkę, trzymając w dłoniach pokiereszowaną głowę kochanki. Za zasłoną krwi dojrzał przygasły uśmiech ekstazy, którego nie zdołał zmyć nagły wypadek.

Usłyszał dzwonek, wciągnął na siebie szlafrok i zbiegł na dół. Otworzył drzwi lekarzom i nie powiedziawszy ani słowa, zaprowadził ich do sypialni.

Zabrali dziewczynę, odjeżdżając w noc rozdzieraną jękiem syreny karetki. Obiecali zadzwonić, kiedy poznają stan Alicji. Kiedy względnie ochłonął, ubrał się i poszedł do salonu, gdzie stał nieużywany od lat fortepian. Dla uspokojenia nerwów zagrał parę prostych melodyjek. Napięte ze stresu mięśnie zaczęły się rozluźniać. Głowa, dotąd wypełniona po brzegi grozą, zaczęła ją wypuszczać jak dziurawy balon powietrze. Pojawiły się w niej myśli, tłocząc się coraz tłumniej.

Michała sceptycyzm wobec paranormalnych zjawisk momentalnie zelżał. Dotychczas młody mężczyzna tłumaczył sobie mnogość wypadków domowych albo to własną niezdarnością, albo przypadkiem. Jednak żyrandol lądujący na głowie Alicji nie mógł wynikać z jego niezdarności. Na przypadek też nie wyglądał, bo ileż nieszczęśliwych przypadków może się wydarzyć w ciągu dwóch tygodni? Na pewno nie aż tyle.

Dom się na mnie mści, stwierdził. Uznaje za prawowitego właściciela koleżankę Elżbiety i karze uzurpatora za oszustwo. Szalona myśl, która rozbawiłaby go w innych okolicznościach, teraz ścięła krew w żyłach. Ja chyba wariuję, skonstatował Michał w duchu. A potem wrzasnął z bólu.

Spojrzał na palce – otaczające je klawisze miażdżyły je z obu stron niczym imadła. Fortepian ożył i ucapił jego dłonie w czarno-białej paszczy, jak rosiczka muchę.

Klawisze zbliżały się do siebie coraz bardziej. Michał próbował uciec, ale instrument bezlitośnie trzymał go za ręce. Poczuł ciepło moczu cieknącego po nogach. Usłyszał czyjś krzyk i zdał sobie sprawę, że to jego własny. A potem ten paskudny odgłos. Trzask pękających kości.

Fortepian zaczął grać. Najpierw marsz pogrzebowy Chopina – bardzo niepomyślna wróżba. Potem wydawał tylko jeden, basowy dźwięk, choć w różnych odstępach i o różnej długość trwania. Michał nie od razu pojął jego znaczenie. W końcu jednak nieśmiała myśl przeszła mu przez głowę. Przypuszczenie się potwierdziło i zadrżał jak osika. Instrument nadawał Morsem. Młodzieniec wsłuchał się w przekaz.

- C-z-e-ś-ć, k-w-i-a-t-u-s-z-k-u – powiedział basem fortepian.

Elżbieta!, wykrzyczał Michał, i o mało nie zemdlał. Zęby zaczęły dzwonić o siebie. Przypomniał sobie film o duchu zwanym Poltergeist, zdolnym poruszać przedmioty, na przykład rzucać meblami o ścianę. Tymczasem instrument nadawał dalej.

- O-d-e-c-h-c-e c-i s-i-ę b-z-y-k-a-n-k-a.

Z tyłu coś spadło. To z szafki zsunął się odświeżacz powietrza w aerozolu. Nakrętka potoczyła się po podłodze i po chwili odświeżacz zaczął psikać, jakby wciśnięty niewidzialnym palcem. Uniósł się nad ziemię, pryskając pod siebie mgiełką o zapachu lasu. Wyglądał jak parodia rakiety.

Leciał ku niemu, tymczasem fortepian znów zaczął grać. Teraz wydawał jeden, bardzo wysoki dźwięk, coraz mocniej i szybciej, jak odliczanie. Gdy hałas był nie do zniesienia, wewnątrz instrumentu coś pękło. Michał stwierdził, że to struna. Na potwierdzenie tej myśli struna wyskoczyła zza klapy, niczym lasso rzucone przez kowboja. Owinęła się wokół szyi młodzieńca jak stryczek. Zaczął się dusić, a fortepian kontynuował monolog.

- G-a-t-k-i w d-ó-ł, w-y-p-i-ą-ć k-u-p-e-r.

Klawisze się rozstąpiły, uwalniając prawą dłoń z trzema połamanymi palcami. Mimo wszystko Michał zwlekał ze spełnieniem absurdalnego żądania, a wtedy struna na jego szyi owinęła się mocniej. Drżącymi rękami zdjął spodnie i majtki i odrzucił je w kąt pokoju, by nie krępowały nóg. Przybrał pozycję pasywnego geja przez stosunkiem.

Odświeżacz najpierw psiknął mu do odbytu, a potem się w niego wcisnął.

Oczy wyszły Michałowi z orbit. Chciał krzyczeć, ale z owiniętego struną gardła wydobył się zaledwie cichy jęk. Tymczasem odświeżacz go gwałcił, to zanurzając się w krwawiącej dziurze na pół długości, to wynurzając.

- D-o-b-r-z-e c-i, k-w-i-a-t-u-s-z-k-u? – basował fortepian, ale Michał już go nie słyszał. Zaczął tracić przytomność.




Gdy otworzył oczy, leżał na podłodze. Czuł się jak rycerz po przegranej bitwie. Pamięć ostatnich chwil powoli zaczęła powracać.

Ta stara kurwa opętała dom, pomyślał Michał. Początkowo płatała mi niewinne psikusy z krzesłem czy herbatą, mszcząc się za zmianę testamentu. Jednak teraz, kiedy rżnąłem na jej oczach – czy jeszcze miała oczy?! – Alicję, zazdrość każe jej robić mniej przyjemne rzeczy.

Spróbował wstać, jednak gdy się podparł, poleciał na twarz, bo złamane palce zabolały jak przypiekane ogniem. Zacisnął zęby i przymknął oczy, a gdy je otworzył, na skraju pola widzenia dojrzał pełznącego ku niemu węża.

Ze stłumionym krzykiem spojrzał w bok. Wąż okazał się ożywioną tubką pasty do zębów, czołgającą się jak żołnierz podczas ćwiczeń. Zaskoczony widokiem, chwilowo znieruchomiał, z czego parodia gada skwapliwie skorzystała. Zbliżyła się do jego twarzy, nakrętka zaczęła się odkręcać, a gdy już uwolniła paście drogę, ta wyskoczyła z tubki, jakby ktoś na nią nadepnął. Gęsta maź zakleiła Michałowi oczy. Piekło jak diabli.

Młodzieniec skoczył na równe nogi, a wtedy odbyt przypomniał mu o sobie. Świat na chwilę przestał istnieć, był tylko potworny ból, ból przenikający do szpiku kości. Chłopiec dostał szaleńczej palpitacji, jakby przed sekundą pobił rekord świata w biegu na sto metrów.

Gdy cierpienie zelżało, zaczął iść w kierunku wyjścia. Przypominał wahadło, zupełnie jak Elżbieta. Chciał przyspieszyć, jednak łączyło się to z większym bólem. Przy każdym kroku jęczał, z oczu płynęły łzy.

Doczłapał do korytarza. Dwadzieścia metrów przed nim znajdowały się drzwi – droga na wolność. Jednak nagle przystanął. Zdał sobie sprawę z tego, jak mało jest prawdopodobne, aby zdołał wydostać się nimi zewnątrz. W końcu dom był pod władaniem Elżbiety, mogła siłą woli trzymać te drzwi tak, że nawet taranem ich nie ruszy. Zaczął skomleć jak zbity pies. Wrócił się do salonu z zamiarem wyjścia przez okna. Wtedy usłyszał trzask otwartej z rozmachem szafki i podłużny kształt skoczył ku niemu jak anakonda. Zimne usta połknęły jego penisa. Z okrzykiem przerażenia przyjrzał się oprawcy – to rura od odkurzacza robiła mu piekielne fellatio. Urządzenie zaczęło pracować, chociaż wtyczka leżała na podłodze. Ssanie było tak mocne, jakby w środku elektroluksa znajdowała się czarna dziura. Michał próbował odciągnąć rurę, ale na próżno. Zdawało mu się, że członek w jej środku wydłużył się o pół metra, czemu towarzyszył nieopisany ból. W końcu jednak udało mu się wydostać. Zapomniał o rozerwanym odbycie – puścił się szaleńczym biegiem ku oknu. Skoczył na nie, modląc się w duchu, by nie wytrzymało impetu. Rozległ się brzęk pękającego szkła, którego odłamki poraniły go do mięsa. Padł na trawnik, czując się jak rozbitek, który wreszcie położył stopę na suchym lądzie.

Podniósł zakrwawioną głowę i ujrzał pędzący ku niemu rower. Brak osoby nim kierującej wydał mu się czymś oczywistym, więc nie zwrócił na ten szczegół większej uwagi. Myślał tylko o tym, by uciec od zbliżającego się pojazdu. Ale nie miał już siły. Chciał zasłonić głowę, jednak pokiereszowane szkłem ręce odmówiły posłuszeństwa. Rower zderzył się z nim czołowo i Michał ujrzał gwiazdy. Jednak nie zemdlał i zaczął się czołgać, by opuścić teren posesji. Wierzył, że za płotem będzie bezpieczny. Ale nie miał okazji się o tym przekonać. Doniczki jedna po drugiej spadły na jego głowę z drugiego piętra. Powąchał piękne kwiaty, które w nich rosły. Ostatni raz od góry.

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Mam mieszane uczucia. Zaczęło się bez rewelacji i z kilkoma błędami.

"(...) dorosły chłop szczerzący zęby na szklankę" - Wydaje mi się, że szczerzyć można się do czegoś, nie na coś.

"(...) wraz ze śmiercią autorki testamentu, pomarszczonej harpii pełnej przywar właściwych jej wiekowi i zupełnie z nim nielicujących, powinien wreszcie nastać święty spokój." - Jakie w końcu są owe przywary? Właściwe jej wiekowi, czy z nim nielicujące?

"Oczywiście, nie obyło się bez obłudnych: „jesteś pewny? To trudna decyzja”; „nie musisz się spieszyć” – ale wytrwał w postanowieniu." - Tutaj nie jestem pewien, ale chyba słowa "jesteś" oraz "nie" na początku cudzysłowu powinny być pisane wielką literą. Do tego samo wyrażenie "jesteś pewny" wedle mojej wiedzy uchodzi za poprawne, ale ja odbieram je od razu w drugim znaczeniu "czy jesteś człowiekiem wartym zaufania", przyznaję, że to już lekkie czepialstwo z mojej strony.

"Michał położył na niej banknot i bąknąwszy słowo o niepotrzebnej reszcie, zaczął się siłować ze drzwiami." - Moim zdaniem niepotrzebnie rozszerzyłeś przyimek "z" o literę "e". Zabieg ten choć poprawny, ma na celu ułatwienie wymowy i o ile trudno powiedzieć "z śląska", "z drzwiami" brzmi dość naturalnie.

"Kiedy nadszedł znienawidzony wtorek – dzień kąpieli – i przy akompaniamencie cieknącej wody mydlił staruszce podbrzusze, ucapiła go nagle za przegub i z zaskakującą siłą ściągnęła jego dłoń ku ogolonej tydzień temu pochwie." - W żadnym atlasie anatomicznym nie spotkałem się z owłosioną pochwą, zgaduję, że miałeś na myśli podbrzusze.

"Słuchając tych całkiem przyjemnych dźwięków, dojrzał w oddali dach swojego domu, która to okoliczność nadała im nogom prędkości geparda goniącego nieszczęsną antylopę." - Zgaduję, że przypadek sprawił, że zamiast "ich" pojawiło się "im".

Dalej było już lepiej, a i treść zaczęła być bardziej interesująca. Trudno ocenić mi zakończenie, bo jak twierdzisz jest to horror obyczajowy, a horrory pomimo tego, że w zamyśle straszne, mnie na ogól śmieszą. Nie wiem, więc czy chciałeś przerazić czy rozśmieszyć. Ja się zaśmiałem, choć głowę zaprzątała mi myśl, którą można streścić moje odczucia w stosunku do tekstu - matko jakie to głupie.

Pozdrawiam

--
This message was written entirely with recycled electrons

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
Przyznam, że przeczytałam od początku do końca kierowana raczej "uporem". Pojawiło się przez chwilę zaciekawienie "co będzie dalej", ale końcówkę przeleciałam już znudzona.

(wpis zostawiony zgodnie z życzeniem autora horroru gdzieś tam na górze ;))

TheGreatSouthernTrendkill
Oczywiście że bardziej komedia niż horror ;)
Mam tylko jedną uwagę: jaki zdeklarowany mizantrop zostawiłby resztę taksówkarzowi?

Ogólnie opowiadanie niezłe, podoba mi się styl, w jakim zostało napisane.

--
Każde uogólnienie jest niebezpieczne. To również.

Kur
Wybaczta, ale na dobrą sprawę dopiero teraz mam wolny dostęp do netu. To i odpisuję.



VOLTURE:

"Wydaje mi się, że szczerzyć można się do czegoś, nie na coś."

Racja.

"Jakie w końcu są owe przywary? Właściwe jej wiekowi, czy z nim nielicujące?"

Ma trochę takich i trochę takich. Możemy powiedzieć o krowie, że ma łaty zarówno białe, jak i czarne, nie?

"Moim zdaniem niepotrzebnie rozszerzyłeś przyimek "z" o literę "e". Zabieg ten choć poprawny, ma na celu ułatwienie wymowy i o ile trudno powiedzieć "z śląska", "z drzwiami" brzmi dość naturalnie."

Trudno się wymawia "z drzwiami" i dla mnie to w ogóle nie brzmi naturalnie.


"W żadnym atlasie anatomicznym nie spotkałem się z owłosioną pochwą, zgaduję, że miałeś na myśli podbrzusze."

Miałem na myśli wzgórek łonowy. Rzeczywiście, lepiej by było, gdybym napisał o owłosionym łonie.


"Zgaduję, że przypadek sprawił, że zamiast "ich" pojawiło się "im"."

Czytałem to zdanie - jak i resztę zdań z opowiadania - sto razy, ale tego oczywistego błędu nie zauważyłem. :Kur-za ślepota.


Dzięki za komentarz.






mar13w:

Dobrze, że chociaż na chwilę to zaciekawianie się pojawiło. Pozdrawiam.







TheGreatSouthernTrendkill:

"jaki zdeklarowany mizantrop zostawiłby resztę taksówkarzowi?"

Taki, któremu bardzo się spieszyło do obejrzenia domu i który nie chciał tracić czasu na wydawanie reszty przez taksówkarza.

Dzięki za komentarz.
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj