Witam,
debiutuję krótkim tekstem, zachęcam do komentowania i krytyki.
Zadzwoniły dzwonki. Wiara powstała. Marsz weselny. Para młoda zbliżyła się do ołtarza. Dzwonki. Wiara usiadła. Dzwonki. Uklękli. Dzwonki. Przeżegnali się.
- Moi drodzy! – Rozpoczął troskliwie ksiądz. - Spocznijcie. Spocznijcie, gdyż na wielce osłabionych wyglądacie. Nie macie siły ust otworzyć. Nie macie siły głośno się pomodlić – z coraz większym natężeniem wyrzucał z siebie kolejne wyrazy - wąż leniwy zaległ w waszych głowach. Brak wam energii, by zaśpiewać na chwałę Pańską. Brak wam energii, by się przeżegnać jak Bóg przykazał!
Zrobił pauzę. Rozejrzał się z politowaniem. Chwila zawisła w czasoprzestrzeni. Patrzyłem w księże oczy, delikatnie, ale wnikliwie. Widziałem już nie księdza, a tresera chcącego obłaskawić stadko chrabąszczy. Motłoch zestresowany jął się kurczyć nieśmiało, i w chrabąszcze odwłoki swe ciała przeobrażał. Tylko ja nie potrafiłem w ten przyciasny owadzi garnitur się wcisnąć. Bozia wzrostu mi nie poskąpiła, przez co od dziecka, moja głowa nad tłumem sterczała, a teraz, kiedy wszyscy maleć zaczęli, tylko hardości nabrało moje jestestwo, zatwardziałe w swym rozmiarze. Ksiądz patrzył na mnie, to swym księżym, to treserskim, okiem, dając do zrozumienia, że nie takich już on do kościelnej gimnastyki przysposobił. Ja zaś zastanawiałem się, dlaczego owy gospodarz domu bożego poczynił śmiałe założenie, jakoby wszyscy goście zaproszeni na ceremonię zaślubin wierzącymi być musieli. Czyżbym stanął właśnie przed obliczem narzędzia boskiego, które zatwardziałemu ateiście, gotowe w nawyk wprowadzić kościelne zwyczaje?
– Zebraliśmy się, by towarzyszyć młodej parze w dniu, w którym rozpoczynają wspólne życie z Chrystusem - wyrecytował jednym tchem ksiądz, zakańczając przydługą pauzę.
Ślubu udzielił, do końca grożąc wystraszonym chrabąszczom obcasem. Ja zaś lustrowałem wnętrze kościoła, z zewnątrz wcale ładnego, nie za dużego, świeżo odnowionego. Wewnątrz zaś, będącego uosobieniem kiczu i bezguścia. Nad ołtarzem, zastygłe w locie anioły, o dziecięcych twarzach i złocistych włosach. Ściany zdominowane przez dwa kolory; róż położony naprzemiennie z błękitem. Na tle pierwszego, efekty kiepskich prób skopiowania piekła Memlinga, na błękicie kolejne gromady aniołów.
– W górę serca moje robaczki – zakrzyknął ksiądz wyrywając mnie z zadumy, i kończąc ceremonię.
***
Po wyjściu z kościoła oślepiło mnie sierpniowe słońce. Zająłem miejsce w rozradowanym ogonku weselnych gości, celem złożenia życzeń młodej parze. Zza krzaka wyskoczyli Romowie z gitarą i akordeonem. Para młoda. Romowie. Para młoda. Romowie. Ich spojrzenie dziękczynne. Ich spojrzenie błagalne. Ich twarze jasne, świeże. Ich twarze ciemne, sterane. C dur. A moll. C dur. E moll, E moll.
Moja kolej.
- Tobie moja droga, życzę by wszystkie wasze wspólne dni mijały w spokoju i radości.
- Dziękuję – odpowiedziała panna młoda i posłała mi uśmiech standardowy.
- Tobie zaś mój drogi, życzyć niczego nie muszę, bo właśnie otrzymałeś wszystko.
Pan młody również podziękował i obdarzył mnie uśmiechem zmieszanym nieco.
E moll, E moll.
***
Wesele. Goście weselni weselili się. Musieli. A priori założono, taką ich funkcję. Ja siedziałem wpatrując się w białą ścianę, no może trochę zarzyganą. Z wykształcenia jestem poszukiwaczem piękna zawieszonego na pięciolinii. W moim mniemaniu jest to jedyna dyscyplina, w której się odnajduję, i o której mam niezgorsze pojęcie, jednak w małej salce małomiejskiej knajpy czułem się zagubiony. Dobiegało do mnie mnóstwo dźwięków, ale spośród nich nie mogłem wyłowić ani grama harmonii. Zacząłem szukać u podstaw, szukałem czegoś intrygującego w rytmie. Marność. Wprawdzie mogłem przyjąć, że mam do czynienia z jednym niezwykle długim taktem o jakimś zatrważającym metrum rzędu dziewięć tysięcy osiemset trzydzieści siedem czwartych, ale byłby to utwór tak beznadziejnie nudny, tak szalenie drażniący swą nijakością, tak potwornie pozbawiony matematycznego piękna, że naginając go w tym kierunku osiągnęlibyśmy punkt odległy o parseki od punktu granicy plastyczności muzyki. Powiesiłem się w efekcie w przestrzeni. Dyndałem pod sufitem na niewidzialnej pętli wpatrując się w jeden punkt na ścianie. Goście weselni coraz bardziej pijani potrącali mnie to z jednej, to drugiej strony, jak potrąca się przesłonę z koralików w drzwiach, czerpiąc lekką radość z jęków przez nią wydawaną, nie zauważając jej właściwie, wszak wisi tam od zawsze, ignorowana. Tylko dwa razy zostałem na moment sprowadzony do mojego ciała, które siedziało nieruchome na krześle. Po raz pierwszy, gdy Hilda (chyba jakaś moja daleka ciotka) zagadnęła wesoło – Krzysztof, podaj z łaski swojej ćwikłę buraczaną. Po raz drugi, gdy nawet do mojej huśtawki zawieszonej pod sufitem dotarł głos wodzireja – A teraz gdy krzyknę „lewa”, państwo po mojej lewej wydają jak największy hałas, gdy krzyknę „prawa” pałeczkę przejmują państwo po prawej.
Lewa – trzask sztućców o zastawę…
Prawa – ten sam trzask wzmożony tupaniem…
Lewa – wzmocnienie o uderzanie paterami o siebie…
Prawa – wuj Antek patery zagłuszył wielkimi pokrywkami podwędzonymi z kuchni…
Lewa – brzęk tłuczonych butelek…
Prawa – wuj Edmund, emerytowany strażak, włączył przenośną syrenę strażacką, tuż koło mojej głowy…
Pętla werżnęła się w moją szyję. Pozostał mi do spożytkowania ostatni łyk powietrza. Ostatnie uderzenia serca. Moment, na który całe życie czekałem nadszedł niczym wybawienie. Słuch przytępił się. Resztką sił otworzyłem oczy, by po raz ostatni spojrzeć jak chmara chrabąszczy podgryza moje nogi do krwi, nie jest jednak w stanie wgramolić się na moje ciało powyżej pasa.
Boże. Ty, w którego nie wierzę, jeśliś prawdziwy, bądź miłościw mnie grzesznemu i sprowadź moją skołataną duszę do czeluści piekielnych. Niechaj odpocznie od życia.
debiutuję krótkim tekstem, zachęcam do komentowania i krytyki.
Zadzwoniły dzwonki. Wiara powstała. Marsz weselny. Para młoda zbliżyła się do ołtarza. Dzwonki. Wiara usiadła. Dzwonki. Uklękli. Dzwonki. Przeżegnali się.
- Moi drodzy! – Rozpoczął troskliwie ksiądz. - Spocznijcie. Spocznijcie, gdyż na wielce osłabionych wyglądacie. Nie macie siły ust otworzyć. Nie macie siły głośno się pomodlić – z coraz większym natężeniem wyrzucał z siebie kolejne wyrazy - wąż leniwy zaległ w waszych głowach. Brak wam energii, by zaśpiewać na chwałę Pańską. Brak wam energii, by się przeżegnać jak Bóg przykazał!
Zrobił pauzę. Rozejrzał się z politowaniem. Chwila zawisła w czasoprzestrzeni. Patrzyłem w księże oczy, delikatnie, ale wnikliwie. Widziałem już nie księdza, a tresera chcącego obłaskawić stadko chrabąszczy. Motłoch zestresowany jął się kurczyć nieśmiało, i w chrabąszcze odwłoki swe ciała przeobrażał. Tylko ja nie potrafiłem w ten przyciasny owadzi garnitur się wcisnąć. Bozia wzrostu mi nie poskąpiła, przez co od dziecka, moja głowa nad tłumem sterczała, a teraz, kiedy wszyscy maleć zaczęli, tylko hardości nabrało moje jestestwo, zatwardziałe w swym rozmiarze. Ksiądz patrzył na mnie, to swym księżym, to treserskim, okiem, dając do zrozumienia, że nie takich już on do kościelnej gimnastyki przysposobił. Ja zaś zastanawiałem się, dlaczego owy gospodarz domu bożego poczynił śmiałe założenie, jakoby wszyscy goście zaproszeni na ceremonię zaślubin wierzącymi być musieli. Czyżbym stanął właśnie przed obliczem narzędzia boskiego, które zatwardziałemu ateiście, gotowe w nawyk wprowadzić kościelne zwyczaje?
– Zebraliśmy się, by towarzyszyć młodej parze w dniu, w którym rozpoczynają wspólne życie z Chrystusem - wyrecytował jednym tchem ksiądz, zakańczając przydługą pauzę.
Ślubu udzielił, do końca grożąc wystraszonym chrabąszczom obcasem. Ja zaś lustrowałem wnętrze kościoła, z zewnątrz wcale ładnego, nie za dużego, świeżo odnowionego. Wewnątrz zaś, będącego uosobieniem kiczu i bezguścia. Nad ołtarzem, zastygłe w locie anioły, o dziecięcych twarzach i złocistych włosach. Ściany zdominowane przez dwa kolory; róż położony naprzemiennie z błękitem. Na tle pierwszego, efekty kiepskich prób skopiowania piekła Memlinga, na błękicie kolejne gromady aniołów.
– W górę serca moje robaczki – zakrzyknął ksiądz wyrywając mnie z zadumy, i kończąc ceremonię.
***
Po wyjściu z kościoła oślepiło mnie sierpniowe słońce. Zająłem miejsce w rozradowanym ogonku weselnych gości, celem złożenia życzeń młodej parze. Zza krzaka wyskoczyli Romowie z gitarą i akordeonem. Para młoda. Romowie. Para młoda. Romowie. Ich spojrzenie dziękczynne. Ich spojrzenie błagalne. Ich twarze jasne, świeże. Ich twarze ciemne, sterane. C dur. A moll. C dur. E moll, E moll.
Moja kolej.
- Tobie moja droga, życzę by wszystkie wasze wspólne dni mijały w spokoju i radości.
- Dziękuję – odpowiedziała panna młoda i posłała mi uśmiech standardowy.
- Tobie zaś mój drogi, życzyć niczego nie muszę, bo właśnie otrzymałeś wszystko.
Pan młody również podziękował i obdarzył mnie uśmiechem zmieszanym nieco.
E moll, E moll.
***
Wesele. Goście weselni weselili się. Musieli. A priori założono, taką ich funkcję. Ja siedziałem wpatrując się w białą ścianę, no może trochę zarzyganą. Z wykształcenia jestem poszukiwaczem piękna zawieszonego na pięciolinii. W moim mniemaniu jest to jedyna dyscyplina, w której się odnajduję, i o której mam niezgorsze pojęcie, jednak w małej salce małomiejskiej knajpy czułem się zagubiony. Dobiegało do mnie mnóstwo dźwięków, ale spośród nich nie mogłem wyłowić ani grama harmonii. Zacząłem szukać u podstaw, szukałem czegoś intrygującego w rytmie. Marność. Wprawdzie mogłem przyjąć, że mam do czynienia z jednym niezwykle długim taktem o jakimś zatrważającym metrum rzędu dziewięć tysięcy osiemset trzydzieści siedem czwartych, ale byłby to utwór tak beznadziejnie nudny, tak szalenie drażniący swą nijakością, tak potwornie pozbawiony matematycznego piękna, że naginając go w tym kierunku osiągnęlibyśmy punkt odległy o parseki od punktu granicy plastyczności muzyki. Powiesiłem się w efekcie w przestrzeni. Dyndałem pod sufitem na niewidzialnej pętli wpatrując się w jeden punkt na ścianie. Goście weselni coraz bardziej pijani potrącali mnie to z jednej, to drugiej strony, jak potrąca się przesłonę z koralików w drzwiach, czerpiąc lekką radość z jęków przez nią wydawaną, nie zauważając jej właściwie, wszak wisi tam od zawsze, ignorowana. Tylko dwa razy zostałem na moment sprowadzony do mojego ciała, które siedziało nieruchome na krześle. Po raz pierwszy, gdy Hilda (chyba jakaś moja daleka ciotka) zagadnęła wesoło – Krzysztof, podaj z łaski swojej ćwikłę buraczaną. Po raz drugi, gdy nawet do mojej huśtawki zawieszonej pod sufitem dotarł głos wodzireja – A teraz gdy krzyknę „lewa”, państwo po mojej lewej wydają jak największy hałas, gdy krzyknę „prawa” pałeczkę przejmują państwo po prawej.
Lewa – trzask sztućców o zastawę…
Prawa – ten sam trzask wzmożony tupaniem…
Lewa – wzmocnienie o uderzanie paterami o siebie…
Prawa – wuj Antek patery zagłuszył wielkimi pokrywkami podwędzonymi z kuchni…
Lewa – brzęk tłuczonych butelek…
Prawa – wuj Edmund, emerytowany strażak, włączył przenośną syrenę strażacką, tuż koło mojej głowy…
Pętla werżnęła się w moją szyję. Pozostał mi do spożytkowania ostatni łyk powietrza. Ostatnie uderzenia serca. Moment, na który całe życie czekałem nadszedł niczym wybawienie. Słuch przytępił się. Resztką sił otworzyłem oczy, by po raz ostatni spojrzeć jak chmara chrabąszczy podgryza moje nogi do krwi, nie jest jednak w stanie wgramolić się na moje ciało powyżej pasa.
Boże. Ty, w którego nie wierzę, jeśliś prawdziwy, bądź miłościw mnie grzesznemu i sprowadź moją skołataną duszę do czeluści piekielnych. Niechaj odpocznie od życia.
--
This message was written entirely with recycled electrons