Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Forum > Półmisek Literata > Odwiedziny
Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · przed dinozaurami
    -- Dokąd to ojciec się wybiera? Szykuje się od wczesnego rana jak na wesele.
    Zasuszony staruszek spojrzał znad miednicy na córkę. -- Do Matuszczaka. Nie widziałem go... oj, jak długo! Będzie ze cztery lata, jak u nas był ostatnio. Pamiętasz? A ja u niego -- jeszcze dawniej!
    -- Do starego Matuszczaka?
    -- Tam, na Dąbrowę -- machnął ręką. -- Rower bierę.
    -- Siedzi lepiej w domu. Wczoraj ojciec narzekał, że nogi nie służą. Rower bez światła, to jeszcze policja złapie.
    -- Na Dąbrowę, to nie po szosie. Dam radę.
    Nie było prawdą, że Jan Wileński szykuje się dopiero od rana. Już przed trzema dniami zaczął naprawiać rower, który teraz miał służyć w wyprawie. Sfatygowany, dobity przez zięcia wehikuł po raz pierwszy od dwóch lat działał bez zarzutu. Nie było łatwo naprawić wszystkie usterki, ale Wileński nie z takimi rzeczami sobie w życiu radził. Znał się na majsterkowaniu. Miał przydomowy warsztat i kuźnię, teraz zarośniętą zielskiem, ale kiedyś sprawną i użyteczną. Mimo wysokich chwastów chcących opleść i pożreć kowadło -- mimo rdzy, której dawno się to udało, i która trawiła także inne narzędzia -- gospodarz umiał jeszcze wiele zrobić.
    Wszystko jest w głowie -- pomyślał wyprowadzając przed ganek naprawiony i wyczyszczony rower. -- W głowie i w ręcach. One pamiętają, jak to się robi.
    Poprowadził jednoślad przez podwórko. Nie oszukiwał się, że będzie na nim wiele jechał; na pewno nie pod górkę, nawet małą. Z rowerem zawsze lepiej. Można oprzeć się o niego; można z górki zjechać, a wtedy wiatr targa resztki szarych włosów na głowie, przyjemnie ciepły, jak ten z czterdziestego szóstego, który smagał twarz, gdy Jan jeździł w konkury do pięknej Krysi. Teraz jej już nie ma, a i na niego przyjdzie pewnie rychło czas. Tym prędzej należało odwiedzić starego Matuszczaka, nim jeszcze można ruszyć się z domu.
    Jan sprawdził, czy flaszeczka w kieszeni kapoty siedzi bezpiecznie. Nie jechał w gości z pustymi rękoma.
    -- Tata jedzie ostrożnie! -- ledwo usłyszał, gdy staczał się powoli z górki w kierunku lasu. Słuch też już nie ten.
    Choć według papierów Matuszczak starszy był od Wileńskiego, to w rzeczywistości było odwrotnie. Rodzice odmłodzili Jana w czasie wojny -- wiadomo. Gdy coraz więcej osób nazywało Kazika Matuszczaka starym Matuszczakiem, czasami robił tak i Jasiek. Przed wypadkiem na traktorze, w którym zginął brat Kazimierza -- młody Matuszczak -- miało to jeszcze jakiś sens, później było jedynie przyzwyczajeniem. Częściej stary Matuszczak był dla Jana po prostu Kaziukiem.
    Wileński przemierzył las, gdzie droga idzie po piasku, w którym grzęzną koła. Wznoszące się coraz wyżej słońce grzało w plecy, gdy szedł pomiędzy łąkami i dalej w kierunku bagna. Wlokąc się, co jakiś czas podjeżdżając, słuchał śpiewu ptaków kryjących się w gęstych krzakach i koronach rosnących przy drodze drzew.
    Niechby tu nigdy asfaltu nie robili -- poprosił Boga. -- Przy szosie na miasto wycięli wszystkie drzewa. Takie lipy tam stały! Pszczoły na nich grały, aż miło, a teraz łyso i miodu nie będzie. Tutaj szosy nie trzeba, bo i konikowi lepiej po ziemi stąpać, nie po twardej smole.
    Droga obchodziła podmokły teren. Dalej, gdzie były już pola -- gdzie łany zbóż chwytały kolor od żółtych promieni letniego słońca -- szła pod górkę. Tam Jan zatrzymał się pod dziką jabłonką. Drzewo akurat nadawało się, by podtrzymać w pionie rower i rzucić odrobinę cienia na wędrowca. Człowiek odszukał w trawie zielony owoc.
    -- No, robaku, podziel się! -- przemówił pod nosem.
    Kozik zastąpił zęby. Narzędzie odkrawało cząstki jabłka, oddzielało skórkę, by starzec mógł samymi dziąsłami i językiem wycisnąć z miąższu sok -- kwaśny jak u cytryny i bardzo smaczny, jednak zostawiający w ustach cierpkość wołającą o wodę. Jan wiedział, że nie jest nawet w połowie drogi, a dzień robi się coraz cieplejszy, odłożył więc połowę robaczywego jabłka na miejsce.
    Postał jeszcze minutę w rozmyślając o coraz bliższej chwili, gdy z Kaziukiem uczczą wieloletnią znajomość. Nawet jeśli przy kieliszku zdążą omówić wszystko, co zdarzyło się od ostatniego spotkania, to zostanie jeszcze dużo więcej do wspominania -- póki pamięć służy. Niedługo nie będą mieli ani przyszłości, ani przeszłości; teraz mogą jeszcze rozpamiętywać tę drugą.
    Widok pola obsianego pszenicą przywoływał obrazy i odczucia; najprzyjemniejsze wiązały się z Krystyną. Wileński wyszedł z cienia na skraj pola i spomiędzy zbóż wyrwał ledwo rozwinięty kwiat maku -- chwast to, jednak pięknie wyglądałby na grobie. Gdyby Jan był na swoim, roztarłby w palcach zbożowy kłos i spośród plew wydobył ziarno; cudzej pszenicy nie ruszył.
    Pociągnął się dalej. Trud wspięcia się na pagórek uczciwa natura wynagradzała przyjemnością zjazdu, a nawet jeśli po tej stronie wzniesienia różnica wysokości była mniejsza, to tym lepiej będzie w drodze powrotnej. Kalkulując w ten sposób Jan jechał z górki nabierając prędkości, by jak najdalej dotrzeć równą, polną drogą -- bez pedałowania.
    W oddali leżała wioska, do której nie miał szans dotoczyć się siłą rozpędu. Nowe silosy kłuły oczy punktowymi refleksami, dachy domów falowały, a wszystko jak z arkadii -- dzięki odległości, która zaciera wiele niedoskonałych detali. Stary Matuszczak mieszkał jeszcze dalej.
    Wileński przezornie znalazł pod drzewem solidny kij. Wiedział bardzo dobrze, że nieuwiązane psy potrafią uprzykrzyć się podróżnemu. Sam miał w ciągu gospodarzenia kilkanaście kundli, które również szczekały i warczały na każdego gościa. Pan, który łaja zwierzę za takie zachowanie, jest głupcem -- pies po to jest, by nie dał obcemu wleźć; ujadać musi. Gdyby jednak jakiś pchał się zaraz za blisko, capnąć chciał na drodze, to dostanie kijem po grzbiecie.
    Wędrowiec przebrnął przez wieś przy akompaniamencie psich protestów. Napotkani ludzie witali go przyjaźniej, żaden jednak nie okazał się na tyle znajomy, by wymienić więcej niż grzecznościowe przywitanie; każdy miał ponadto jakąś robotę.
    Przez środek wsi biegła cienka nitka asfaltowej szosy. Była to bardzo podrzędna droga, więc uchowała jeszcze garnitur drzew. W chwili, gdy Jan ją przekraczał, jedynie ciągnik sunął w oddali. Przyjemnie było prowadzić rower, którego nasmarowane mechanizmy nie wydawały ani jednego skrzypnięcia.
    Za wioską urządzono szkółkę leśną -- tak to przynajmniej wyglądało. Jan nie był tu od dawna, zaskoczyła go więc obecność setek małych świerczków po lewej stronie drogi. Tę pamiętał sprzed kilku lat jako w miarę równą, teraz stanowiły ją dwie oddzielne koleiny rozdzielone zarośniętym wałem. Ciężko było prowadzić rower. Człowiek obejrzał się, poznał minięte zabudowania i upewnił, że idzie dobrze. Zdecydował, że może już pozbyć się kija.
    Kilkaset metrów dalej dogonił go ciągnik z przyczepą. Wileński zszedł z drogi oddając całą jej szerokość warczącemu pojazdowi. Maszyna przetoczyła się ospale obok wędrowca i zatrzymała kilka metrów dalej.
    -- Chodź, dziadku, podwieziem! -- krzyknął jeden z czworga mężczyzn gnieżdżących się na metalowej przyczepie; drugi już zeskoczył, podszedł i chwycił za rower. Nieogolona morda zdała się Janowi znajoma, jednak nie mógł skojarzyć jej z konkretną gospodarką i familią.
    -- Podwieziemy, panie Wileński.
    -- Wysoka ta wasza karoca. Za wysokie progi...
    -- Oj -- przerwał chłop. -- Sam podsadzę. Za te rurki, co pan ojcu zmajstrował i pospawał.
    -- A! -- machnął ręką. Już poznał człowieka. -- Kiedy to było...
    -- Służą do dziś, panie Janie kochany! To co, skorzysta?
    Senior spojrzał na proponowany środek transportu, którym z pewnością szybciej dotarłby do celu. Chłopaki dobre, podwiozą i pod sam dom, nawet jeśli im nie po drodze. Pamiętał, że taka przyczepa za wygodna nie jest i trząść potrafi nielicho.
    -- Dziękuję ślicznie, przejdę się.
    -- Miejsca mamy dużo -- przekonywał tamten, ale odstąpił od roweru.
    Może by się Wileński zdecydował, lecz nie lubił brać przysług darmo. Za podwiezienie wypada się odwdzięczyć -- uznał. Tymczasem wraz z kierowcą jechało pięciu chłopa, a butelka w kieszeni była tylko jedna, przeznaczona na rozmowę z Matuszczakiem.
    Interes się nie kalkulował.
    -- Jedźcie chłopaki, jedźcie z Bogiem! -- machnął im wszystkim.
    -- W takim razie, do widzenia! -- rozmówca skłonił się i z pomocą kolegów zapakował z powrotem na platformę.
    Wypluwając ciemniejszą chmurkę dymu, traktor ruszył. Jan odprowadzał go wzrokiem zastanawiając się, dokąd wiezie czwórkę pasażerów. Mógł przed chwilą zapytać, ale nie chciał wtrącać się w cudze sprawy. Terkot silnika cichnął z każdą chwilą.
    Przez drugi las szło się bardzo przyjemnie. Wileński lubił zapach żywicy, szum drzew nad głową i grę słonecznych promieni przebijających listowie. Nogi odczuły wyraźnie przebyte parę kilometrów, teraz protestowały coraz bardziej stanowczo, więc podróżny zatrzymał się na odpoczynek po raz drugi. Normalnie przysiadłby na przydrożnej skarpie, po upewnieniu się, że nie kryje ona żadnego mrowiska; teraz nie chciał ubrudzić dobrego ubrania, zatem oparł się tylko o rower. W takiej pozie trwał parę minut żywiąc komary. Zmęczenie nóg nie pogłębiało się, ale i nie malało -- aby znikło, należało usiąść. To na nic. Pocieszająca była świadomość, że do gospodarstwa Matuszczaka już całkiem niedaleko. Jan westchnął, pomacał przez materiał szklany walec butelki i podreptał dalej.
    Ciągnika dawno nie było już słychać. Ślad szedł prosto, a do starego Matuszczaka wiodła droga na prawo, obrzeżem. Tu blask dnia wdzierał się głębiej w drzewostan. Zaraz tam, gdzie droga na dobre wychodziła z lasu, stały zabudowania. Dom, drewniana stodoła przyrośnięta do murowanej obory; za domem sad...
    Kulturalnie uwiązane psy przywitały Jana Wileńskiego jazgotem na trzy głosy. Z sieni wypadł mały, rudy kundelek i dołączył do chóru kamratów. Biegał pociesznie o dwa metry od gościa, a gdy ten tupnął energicznie, drobny piesek podkulił ogon i odskoczył, by zaraz wrócić ze zdwojoną zajadłością.
    Do stodoły dobudowana była niższa szopa. Stamtąd wychynął wąsaty gospodarz i krótkim gwizdnięciem przywołał swobodnie biegającego ujadacza. Psiak rzucił się ku panu machając radośnie ogonem, ale ani na chwilę nie zaprzestał szczekania. Zaiste, pojawieniem się na podwórku Jan wywołał okropny hałas.
    -- Dzień dobry! -- zawołał do człowieka, który z pewnością nie był starym Matuszczakiem. Nie bez trudu rozpoznał najstarszego syna przyjaciela sprzed lat.
    -- Dzień dobry -- tamten podszedł. Psina u stóp uciszyła się wreszcie, ale tylko na chwilę.
    -- Kaziuk Matuszczak w domu?
    -- A kto pyta?
    -- Jan Wileński. Z nim to ja dawny kolega.
    Chłop wyciągnął prawicę, co wywołało zmieszanie u psów; ich koncert utracił rytm. -- Matuszczak Grzegorz.
    -- Ja znam, ja znam. Jeszcze bez wąsa był, gdy ostatnim razem widziałem. W odwiedziny przyszedłem.
    Grzegorz strapił się, widać to było po twarzy. Chwilę mierzył gościa wzrokiem, potem pogonił psiaka. -- Spóźnił się pan -- rzekł nareszcie. -- Trzeci tydzień już, jak ojca pochowalim.
    Szczekanie psów ucichło w uszach Wileńskiego, jakby czart jaki nalał wody do uszu. Starzec mrugnął raz i drugi nim sens zdania naprawdę dotarł do niego. Gdyby wczoraj odpowiedzieć miał na pytanie, czy Kazimierz Matuszczak żyje, rzekłby: nie wiadomo. Na pewno by tak powiedział, ale w głębi duszy (nie przyznałby się do tego za nic) nie dopuszczał możliwości śmierci dawnego znajomego. Stał zaskoczony, wzrokiem biegnąc przez młodszego gospodarza, stodołę i kilometry rozgrzanego powietrza -- do nieskończoności. Smutek uderzył gwałtownie, jak bije znienacka wymierzony policzek. Żałość i tęsknota opanowały myśli, by po chwili pozostawić w głowie tylko tę, że oto Jan został sam, ostatni z pokolenia. Świat nagle wydał się niepojęty i nowoczesny, zapełniony ludźmi dwudziestego pierwszego wieku -- po prostu inny.
    Zadrżał w duchu. -- Teraz śmierć przyjdzie po mnie, bo nikt inny już nie został.
    Z poczuciem stąpania po obcej planecie przestąpił z nogi na nogę i o mały włos nie wyrżnął się wraz z rowerem.
    -- Ostrożnie! -- chłop doskoczył i chwycił dziadka. Powiódł do domu, do izby.
    -- To przez ten gorąc -- tłumaczył Jan, gdy odzyskał siły.
    Siedział przy pustym stole, a naprzeciwko miał zgarbioną osobę gospodarza. Szalona mucha-olbrzymka tłukła się o szybę. Zaraz wyleciała na przestrzeń kuchni, śmigała nad głowami -- doskonale słychać było jej uderzenia o pobielony sufit. Owad wrócił do okna, ale nie trafił w rozwartą szczelinę, odbijał się więc od szklanej tafli. Obły, spasiony odwłok lśnił metaliczną zielenią. Na podłodze, w plamie ostrego światła, tańczyła kropka muszego cienia.
    -- Szkoda, że nie zjawił się pan miesiąc wcześniej. Ojciec by się ucieszył, bo nie miał za wiele gości. A i nie takie słońce było wtedy.
    -- Wielka szkoda. No, spóźniłem się... Nie wiedziałem, że z nim tak źle.
    Grzegorz podrapał się po głowie. -- Na ostatku nie chciał lekarza, tylko księdza. Nikogo nie słuchał. Może, jakby matula żyła...
    -- Zawsze myślałem, że to on będzie na moim pogrzebie. A tu ani on na moim, ani ja na jego -- umartwił się Wileński.
    -- A pan pewnie nie z naszej parafii, nie z gminy.
    -- Ano nie -- uśmiechnął się przepraszająco. -- Niby blisko, ale ludzie nie gadali.
    -- Ech, ludzie... -- tamten machnął ręką. -- Nie na wszystkich można liczyć.
    -- Pójdę już, panie Matuszczak. Nie ma ojca, trudno. Cztery lata go nie widziałem, to wytrzymam jeszcze trochę. Jakoś tak czuję, że niedługo się z nim zobaczę.
    Rozmówca nachylił się przez stół i powstrzymał Jana. -- Skoro już pan się do nas pofatygował, to niech chociaż herbatę wypije. Baba na plotki poszła, to ja sam wodę nastawię.
    -- Dziękuję. Zamiast herbaty wezmę zimną wodę. Ma pan studzienną?
    -- Wodociąg mamy, kran w domu.
    -- A, to podziękuję. Całe życie piłem wodę ze studni, wie pan. A ma może mleko? Krowy ma?
    -- Kilka. Ojciec zawsze mówił, że gospodarka bez krowy, to nie gospodarka -- Grzegorz podniósł się, z lodówki wyciągnął rondelek.
    Po chwili przed Janem stanął kubek białego płynu.
    -- Bóg zapłać -- umoczył usta. -- Kiedyś to się mleko trzymało w spiżarni.
    -- Teraz to nie można nawet w zwykłej bańce trzymać, tylko w chłodni. Kafelki w oborze trzeba też mieć. Unijna krowa ma lepiej, niźli człowiek.
    -- Myślisz pan, że to się bydlakom podobuje?
    -- A kto ich tam wie? Mnie się nie podoba. Jak człowiek od dziecka naturalnym mlekiem pojony, to takie z maszyny już mu nie zasmakuje.
    -- Mnie pan mówisz? Tyle lat ja gospodarzył! Krowy na pastwisku żona ręcami doiła, a ja tylko wiadra nosił pod górkę.
    Po raz pierwszy Grzegorz uśmiechnął się szeroko. -- Tak i u nas było. Tak samo.
    -- Za najlepszych czasów piętnaście kotów dwa razy dziennie szło za nią, jak tylko wiadra zadzwoniły. Maszerowały jak we wojsku! Chyba one więcej ścieżkę wydeptały, niż ja albo moja Krysia.
    -- Piętnaście kotów, to cała kopa nóg -- zauważył Matuszczak.
    -- A nie! Tu się pan mylisz.
    Młodszy podumał chwilę i aż podskoczył na krześle. -- No jak?
    -- Mylisz się pan -- gość popił mleko, -- bo nie wiesz, że taka jedna Miluśka trzy nogi tylko miała, od czasu, jak za młodu wlazła pod kosiarkę. Ona się ogonem podpierała -- jak nogą! Chodziła prawie tak żwawo, jak inne koty.
    -- No to ogon należy liczyć jako nogę.
    -- Jak to tak? Ogon jest ogon! Koński ogon też pan za nogę bierzesz?
    -- Ale koci ogon ścieżkę wydeptał tak samo, jak noga. Sam pan mówił.
    -- Może wydeptał, a może nie wydeptał. Dość, że żona grając wiadrami prowadziła całą procesję kotów -- na wspomnienie Jan aż chwycił się za pod boki; prawa ręka trafiła na twardy przedmiot. -- O! -- wydobył pakunek. -- Ja tu z samotnie nie przyszedłem, niech pan nie myśli. Skoro nie ojciec, to może pan się ze mną napijesz?
    Grzegorz strapił się. -- Nie da rady. Lekarz zakazał.
    -- I pan tak słuchasz każdego konowała? Toż to najlepsze lekarstwo!
    -- Oj, u mnie to nie żarty.
    Wileński aż się zawstydził; schował butelkę. -- A, to przepraszam najmocniej.
    Chwilę milczeli obydwaj.
    -- Ojciec pana to porządny chłop był -- stwierdził w końcu Jan.
    -- Jak każdy zmarły.
    -- Nie. Naprawdę porządny człowiek. Wiesz pan, panie Grzegorzu, że my razem drzewo z lasu brali?
    -- No tak. Za komuny go po sądach za to ciągali.
    -- I nie powiedział, z kim to drzewo brał! Nie powiedział.
    -- A to pana nie złapali?
    -- Złapali, złapali -- cierpko uśmiechnął się do wspomnień, -- ale nie za to drzewo, tylko drugie. Drzewo na gospodarce trzeba mieć; a skąd, jak nie z lasu? -- zastanowił się. -- No, chyba że z drogi!
    -- Jak to, z drogi?
    -- Tną drzewa przy drodze do miasteczka. Z lasu widać brać nie mogą, to z drogi biorą.
    -- A, widziałem. Mówią, że dla bezpieczeństwa, że wypadków będzie mniej -- Matuszczak odchrząknął. -- Ja tam myślę, że to dla drewna.
    -- Może być -- zgodził się Jan. Łyknął mleka. -- Jak kobyłka szła, to nawet zimą, po zamieci wiedziała, którędy droga, bo drzewa ją prowadziły. A człowiek, co autem jedzie, nie nauczy się, żeby nie w drzewo jechać, tylko środkiem? To już ludzie durniejsi są od koni, że dla bezpieczeństwa drzewa ścinają?
    -- Są i durniejsi, panie Wileński. A inni chytrzejsi.
    -- Lepiej by z lasu drzewo brali. Nieprawdaż?
    Matuszczak siedział cicho. Wyglądało, jakby myślał nad odpowiedzią, ale on tylko zbierał się w sobie, by poruszyć ważny temat. -- Wie pan może, co to był serwitut?
    Pytające spojrzenie spoczęło na wąsatej twarzy.
    -- Sam nie wiedziałem, ale dzieciak wyczytał kiedyś w książce od historii. Słuchaj pan, panie Wileński. Jeśli chłop uprawiał ziemię swego pana, to mógł korzystać z jego lasów i łąk.
    -- Dawno temu tak może było.
    -- Widzi pan, jakie to mądre?
    -- Ale ziemi nie miał swojej, panie Matuszczak. Na cudzej robił i wyzyskiwany był.
    Gospodarz smętnie pokiwał głową. -- A ja też na cudzej robię.
    -- No co pan mówisz? Ojciec ziemię przecie miał.
    -- Może i miał; może i pan kiedyś miał. Już sam nie wiem. Ale teraz to nie moja ziemia, tylko państwowa.
    -- Pegieer znowu ruszył? -- zażartował Wileński.
    Matuszczak był poważny. -- Jaka to moja ziemia, jeśli domu na niej postawić nie mogę bez pozwolenia? Dziury też samemu wykopać nie można, żwirowni jakiej, żeby piach sprzedać. A jak się trafi chętny do kupna -- ale miastowy, nie rolnik -- to choćby nie wiadomo ile dawał, sprzedać mu nie mogę, bo państwo zabrania. Jak skarb znajdę, to nie mój -- do muzeum nieś! To jakże to moja ziemia!? Państwowa jak nic, a ja tylko uprawiam. I jeszcze podatek od niej płacę! A serwitut gdzie?!
    -- Dobre mleczko -- Jan podniósł się. Nie miał ochoty dyskutować na ten temat. Swoje przeżył, swoje wiedział.
    -- Dobrze, że jeszcze plon mój -- zakończył tamten. -- Przepraszam, że się tak zdenerwowałem. Pewnie znowu mi ciśnienie skoczyło.
    -- Do zobaczenia, panie Matuszczak.
    Gospodarz odprowadził Wileńskiego. Ciepłe powietrze uderzyło obu mężczyzn, gdy tylko wyłonili się z izby. Wychodząc z sieni na podwórze, Jan ponownie sprowokował cztery psy do jazgotliwego ujadania.
    -- Jeszcze zobacz pan na to drzewo -- paluchem wskazał Grzegorz. -- Już potrafię zrozumieć, że las jest państwowy, ale żeby ten klon!? Ten klon sam sadziłem, jeszcze nim do szkoły poszłem, a żeby teraz ściąć, to muszę urzędnika pytać!
    -- To już nie na moje rozumienie -- mdło uśmiechnął się starzec. Pewnie uchwycił kierownicę roweru. -- Do widzenia.
    -- Pan jeszcze zaczeka, panie Wileński.
    Jan obawiał się, że tamten zacznie nowe narzekanie. -- Do ojca się spóźniłem, a panu nie chciałbym marnować czasu.
    -- Pan zaczeka -- Grzegorz poklepał go po ramieniu i skoczył ku domowi.
    Mały, nieuwiązany pies zrozumiał, że szczekaniem nie zwróci na siebie uwagi gościa. Łasił się teraz u nóg.
    -- A idźże! -- pogonił człowiek.
    Gospodarz wypadł na podwórze. Podbiegł do Jana sapiąc jak rozjuszony buhaj. Spłoszony psiak czmychnął podkulając ogon.
    -- Bierze! -- wepchnął gościowi dwie wódczane butelki.
    -- Ale co pan, panie Matuszczak?
    -- Bierze, bierze. Od stypy zostało, a pan się z ojcem dobrze znał.
    -- To musi mało osób na pogrzebie było -- Wileńśki smutno pokiwał głową. Zastanawiał się, gdzie schowa dodatkowe flaszki. -- Kupna?
    -- Nie. Bimberek jeszcze przez ojca robiony.
    -- Pewnie dobry -- cmoknął bezzębnymi wargami. -- Pan do końca tego lekarza usłucha?
    -- Niestety. Do widzenia, panie Janie.
    -- Do widzenia.

    Sił nie stało, by od razu iść na cmentarz. Za to w nocy, gdy młodzi położyli się już spać przed telewizorem, Jan dobył z szafki dwa kieliszki. Nogi rwały mocniej niż zwykle. Oglądając szkła pod światło z czterdziestowatowej żarówki -- jedynej w pokoiku -- długo je wycierał. Gdy już się tym zmęczył, w oba polał samogonu.
    -- Jak syna żeś wychował? -- zapytał na tyle cicho, by nie zwrócić uwagi pozostałych domowników, a dostatecznie głośno, aby być słyszanym w zaświatach. -- Postępu do końca nie rozumie.
    Siedział przy stole, aż nogi zaczęły zastygać. Odpowiedzi nie było. Musiał się podnieść i rozruszać, rozchodzić bolące kończyny. Wiedział, gdzie stąpać, by skrzypienie desek nie mąciło nocnej ciszy.
    Nim powstał, chwycił za kieliszek.
    -- No, Kaziu, twoje zdrowie! Zaklep mi miejsce na górze.

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · przed dinozaurami
No nie myślę. Nie myślę!
"Uniemyśliłem" sobie bezzębne wargi w opozycji do warg zębatych.
Auto-
Przynajmniej wcięcia wyszły ładne.

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

deuter
deuter - Superbojownik · przed dinozaurami
Cóż mogę powiedzieć, czy to inspirowane "Prostą historią", czy życiem
bardzo ładnie Ci to wyszło. Mając podobnego dziadka, do osiemdziesiątki wszędzie na rowerze; biorąc pod uwagę tematykę i dobrze uchwycone realia ( czy też świat przedstawiony ), z lubością stwierdzam że opowiadanie jest niepospolite, trafiło do mnie.

Scena jedzenia jabłka, to także miłe doświadczenie dla mnie - porównać opis tej czynności dokonany przez inną osobę.


Udało Ci się stworzyć płynny i spójny tekst jednak przyczepię się do dwóch fragmentów:

"Można oprzeć się o niego; można z górki zjechać, a wtedy wiatr targa resztki szarych włosów na głowie, przyjemnie ciepły, jak ten z czterdziestego szóstego, który smagał twarz, gdy Jan jeździł w konkury do pięknej Krysi."
Za wiele rzeczy do przekazania w jednym zdaniu, myślę że należałoby to rozbić.

"(...)chwast to, jednak pięknie wyglądałby na grobie. Gdyby Jan był na swoim, roztarłby w palcach zbożowy kłos i spośród plew wydobył ziarno(...)"
Gdyby jan był na swoim... grobie? Tak pomyślałem w pierwszej chwili, później przyszło poprawne skojarzenie, ale musiałem się na chwilę zatrzymać przy tym fragmencie.

Tylko te dwie rzeczy zazgrzytały mi w trakcie lektury, co zważywszy na długość tekstu, nie pogarsza jego odbioru.

--

Xterminator
Ten tekst jest urzekający i prosty a jednocześnie brutalnie prawdziwy i w pewien sposób głęboki. Gratuluję łatwości z jaką łączysz te wszystkie cechy w jednym opowiadaniu. Z całą pewnością nie jest to historyjka o której zapomina się wraz z dotarciem do kropki w ostatnim zdaniu.

Zgadzam się jednak z przedmówcą co do tych kilku zdań które pozwolił sobie przytoczyć w swoim komentarzu a i bezzębne wargi (na które być może nie zwróciłbym uwagi bez Twojej pomocy) nieźle mnie ubawiły.

Podsumowując muszę powiedzieć, że czytałem wiele opowiadań gorszych, lub dużo gorszych od tego, i całkiem niewielką ilość takich, które w równym lub większym sopniu jak to Twoje przypadły mi do gustu.

chanya
Nie rozumiem o co wam chodzi z tymi bezzębnymi wargami. Wszakże nie jest
to naukowy opis, jak sądzę, anatomii człowieka i takie syntetyczne opisy
czyjegoś wyglądu są całkowicie dopuszczalne.

Równie dobrze można by przyczepić się np do: "oczu niebieskich"- (chodź w tym tekście akurat ich nie ma) no chyba
nikt nie ma niebieskiego oka, prawda? Takich przykładów jest pewno
więcej, nie będę tu się głowić. Spytam tylko, czy autor powinien był
napisać "bezzębne dziąsła" a może "bezzębna głowa" a może "bezzębna czaszka"?- no chyba nie "bezzębne usta"- wszakże usta to same :wargi.




Śmieszne jest, że w sporze z autorem takie właśnie przyjęliśmy pozycje, ale co
tam

Jeśli coś mi zazgrzytało w tekście to raczej to:
Kulturalnie uwiązane psy przywitały Jana Wileńskiego jazgotem na trzy
głosy



Zwizualizowałam sobie te kulturalnie uwiązane psy i zachichotałam wielce
złośliwie, niepokojąc tym rodzinę.

Zgrzytnęło mi jeszcze tu:
odłożył więc połowę robaczywego jabłka na miejsce

bo zdanie to jest jak fałsz w piosence albo kleks na obrazie albo jak
kłamiące małe dziecko. Jest po prostu nieprawdziwe.


Ale to zdanie:
Niechby tu nigdy asfaltu nie robili -- poprosił Boga
urzekło mnie swoją prawdziwością i prostotą.

--

mikmiki
mikmiki - Superbojownik · przed dinozaurami
Wyłamie się i napiszę, że w przeciwieństwie do poprzednich opowiadań jakimi uraczył nas :Kox to w moim mniemaniu jest po prostu odrobinę nudne. Dziadek wstał, pojechał do znajomego, okazało się że znajomy nie żyje, dziadek wrócił..
Owszem piękne opisy, forma całego opowiadania zasługuje na najwyższe uznanie. Tylko, że czytałem, czytałem czekając aż coś się wydarzy, nastąpi jakiś zwrot akcji, no i się nie doczekałem

--
Podobno przepłaciłem za sygnaturkę! Powiedzcie proszę, że to nieprawda :(

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
ffoka - Superbojownik · przed dinozaurami
miki - na tym, między innymi, polega dobry tekst - czekasz do końca, bo wszystko wskazuje na to, że coś się wydarzy. Poza tym - byłeś kiedyś na wsi dłużej niż kilka przymusowych godzin?
Moim zdaniem to najlepsza literatura na Półmisku!
Forum > Półmisek Literata > Odwiedziny
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj