:Gulliwer
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niesamowita, ocierająca się o skąpstwo oszczędność w operowaniu słowem. Odszukałem kilka poprzednich Twoich wpisów i znalazłem podobny zarzut
tutaj. Odpowiedziałeś, że taki warsztat wynika z wyboru -- postaram się wziąć to pod uwagę przy krytyce powyższego, krótkiego tekstu.
Szczerze powiem, że trudno było mi przeczytać z uwagą ten tekst, mimo jego niewielkich rozmiarów i prostoty -- a właściwie z tego powodu. Niekoniecznie chodzi mi o słownictwo czy styl budowania zdań. Myślę, iż problem w dużej mierze polega na tym, iż zamknąłeś poszczególne scenki w jedno, dwa zdania, na podstawie których można sobie wyobrazić to wszystko na dziesiątki różnych sposobów. Wiele ważnych rzeczy i szczegółów jest nieokreślonych, zaś jeśli chodzi o osoby, to nie widać w nich ludzi, a tylko pojęcia-ikony.
Wierzę, iż nawet ubogimi środkami da się zbudować świat i zamieszkujące go byty. Tutaj jednak to nie Ty budujesz, ale sam czytelnik, który zmuszony jest skonstruować od podstaw scenę tak, by pasowały tam porzedstawione wydarzenia. Mnie szybko męczy brak punktu zaczepienia w postaci choćby skromnego opisu czy odczucia. Przedstawię po kolei, z czym miałem problem.
Bohater (są pewne przesłanki, by podejrzewać, iż jesteś nim Ty sam, ale pewien nie jestem, więc pozostanę przy nadanym nieco na wyrost określeniu "bohater") daje mi zgoła niewiele powodów, bym się z nim identyfikował, czuł sympatię bądź niechęć; nie wiadomo, co mu w głowie siedzi. Dziecko, które pojawia się później, jest jak duch -- nieważne, że nie ma imienia, ale nie posiada też płci i wieku. To już ma znaczenie, bo gdy nie budzi ojca o wyznaczonej godzinie, nie wiadomo, czy ten się wścieka na prawie dorosłego syna, który powinien być odpowiedzialny, czy z pobłażaniem wybacza ośmioletniej córeczce, gdyż ledwo zna się ona na zegarku. Bohater mechanicznie wskakuje w ubranie, zaś jego uczucia są czytelnikowi nieznane. Jest wściekły, stoicko spokojny, a może jednak w głębi duszy cieszy się, gdyż dane mu było dośnić do końca krótki, acz interesujący sen?
Teraz drzwi. Złośliwość rzeczy martwych może być wdzięcznym tematem do opisywania -- potrafi wywołać nielichą irytację. Tymczasem jedynym słowem niąsącym jakiekolwiek emocje jest "kicha" -- to mało. Znów nie wiem, czy człowiek denerwuje się tak, że aż wali pięścią w nieustępliwe drzwi, czy zachowuje zimną krew i na spokojnie analizuje sytuację. A może dopiero w tym momencie nerwy mu puszczają i z uosobienia spokoju zmienia się na chwilę w rozjuszonego buhaja? Może wyrzuca sobie to, iż pół roku wcześniej namawiał żonę na instalację właśnie takiego zamka; psioczy na Gerdę albo cieszy się, gdyż oto przekonał się na własnej skórze, że jeśli złodziej wejdzie przez lufcik, to nie wyniesie telewizora przez drzwi. Poza tym istnieje pytanie, jakim cudem drzwi są zamknięte od zewnątrz. Zgadywać można, iż dziecko, które miało obudzić rodzica, beztrosko sobie wyszło zamykając go w mieszkaniu, ale nie jest to wprost powiedziane -- postać po prostu znika z utworu. Jestem prawie pewien, że dla ojca, który budzi się zamknięty w pustym i cichym mieszkaniu, oczywiste jest, że latorośl wyszła; jednak ja nie wiem, że mieszkanie jest ciche, a nawet jeśli jest, to może dziecko również się zdrzemnęło. Wybacz, ale gdy chcę bawić się w Sherlocka, to wybieram kryminał, gdzie rozwiązuję zagadkę wraz z bohaterem, a nie dedukuję, jakich to podstawowych informacji narrator nie udzielił czytelnikowi.
Gdy bohater usiłuje dodzwonić się do sąsiadki, sytuacja również ni to ziębi, ni grzeje; słabo czuć pośpiech, desperację, zaś osoba sąsiadki równie dobrze mogłaby być przedmiotem, robotem do otwierania drzwi od zewnątrz. Chłop z kamienną twarzą dodzwonił się bez problemu, czy może nerwowo spoglądał na zegarek, gdy w słuchawce po raz trzeci brzmiał sygnał? Tik, tak, tik, tak. -- Niech pani odbierze, pani Zofio kochana... No odbierz ty stara kurwo!
W końcu klucze trafiają do niej na sznurku. Tutaj też muszę domyślać się, że mieszkanie jest w bloku albo w kilkupiętrowym, wielorodzinnym domu, kamienicy; gdyby rzecz działa się na piętrze dwukondygnacyjnego domu, łatwiej byłoby rzucić klucze przed budynek, gdzie czeka sąsiadka z parteru -- to moje przypuszczenia. Czy bohater podziękował sąsiadce? Czy naszła go refleksja, że choć ten spod czwórki potrafił zacząć remont łazienki w niedzielę rano, to jednak warto mieć sąsiadów? Nie wiadomo, bo oto idzie z psem; cóż to za pies? -- też nie można poznać. Do psa jeszcze wrócę.
To, co dzieje się na musicalu, to w porównaniu z poprzednimi scenami prawdziwe objawienie. Alleluja! -- bohater ma jednak własne zdanie i odczucia, choć wyraża je oschle i powściągliwie. Co prawda nie mówi, dlaczego ocenia muzykę i choreografię tak a nie inaczej, lecz tutaj widać w nim człowieka, który czuje i znajduje się w jakimś stanie emocjonalnym, a nie tylko mechanicznie działa.
Ostatnie zdanie -- przypuszczam -- miało stworzyć kontrastujące z występem zakończenie. Mogę tylko wzruszyć ramionami, bo tutaj nawet nie jestem w stanie się domyślić, cóż takiego wynikło z faktu, że pies nasrał na dywan. O psie wiem tylko tyle, że nie jest pluszowy. Gdyby chociaż wiadomo było, czy jest duży, czy mały! Nie mam psa, ale przypuszczam, że im jest większy, tym większą robi kupę. Bohater mógł zdenerwować się na zwierzaka: -- Specjalnie wyszedłem z tobą na spacer, to mogłeś się chociaż wysrać do końca! Mógł się ucieszyć, że choć wilczur duży, to kupa mała i sucha; albo mogła go kurwica chwycić, bo ratlerek, choć mały, wysrał połowę swojej wagi w postaci pięciu oddzielnych, rzadkich kałuż.
Tuż po spektaklu było fajnie. Czy psia kupa zepsuła ten nastrój, czy nie?
Mechanistyczne ujęcie, bazujące w większości na wyszczególnieniu wykonywanych czynności, przywodzi mi na myśl jakiś raport osoby śledzącej: Godzina 18:20 -- obiekt odbiera telefon; później ubiera się i mocuje z drzwiami. Godzina 18:27 -- obiekt dzwoni do sąsiadki; informacje o sąsiadce zebrane w załączniku 8b. Opis dziecka i psa, sytuacja mieszkaniowa -- to również w załącznikach, nie tutaj. Ten raport zawiera (z małymi wyjątkami) tylko zdarzenia wymienione konkretnie i po kolei.
Taka literatura zupełnie do mnie nie przemawia. Twoje reportaże z wyjazdów na narty, choć nie leżą w moim guście, mają ładunek emocjonalny, jakąś iskrę. Natomiast
tekst tutaj spodobał mi się dużo bardziej; ma to, czego w moim odczuciu brakuje utworkowi "Metro i pies...", i naprawdę łatwo działa na wyobraźnię.