Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

O wyższości krótkiego urlopu w Hiszpanii nad oddziałem onkologii

15 800  
83   12  
Kredyt hipoteczny, zaręczyny, 160 h w Baldur’s Gate 3 i nowotwór złośliwy. Co rozsądniejsi ludzie planują sobie zaliczenie kolejnych punktów z powyższej listy na całe lata albo nawet i dekady, natomiast ja odhaczyłem wszystkie w ciągu jednego roku. Zwłaszcza jeden z powyższych powodów (akurat nie Baldur’s, a szkoda) tłumaczy zarówno dłuższą przerwę od pisania, jak i stanowi tło dla dalszej opowieści.

Jest Madryt, a miał być Trynidad

Cała historia podróży zaczyna się na pewnym zielonym fotelu, na którym sączyłem przez kroplówkę wyjątkowo niekorzystną dla włosów chemię. Znajdując się w takiej sytuacji, ludzie często zaczynają rozmyślać i zadawać sobie trudne pytania: co chciałbym w życiu osiągnąć? Co zobaczyć? Gdzie jadłem najlepszego kebaba? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest w moim wypadku o tyle jasna, co niesatysfakcjonująca, bo Shakira uparcie nie odpisuje na moje wiadomości na Facebooku, a tym samym zmniejsza do zera szanse na udaną randkę. Rozwiązanie trzeciej zagadki jest równie jasne, choć z kolei nostalgiczne, bo nigdzie ten turecki specjał nie smakował tak, jak w podziemiach Dworca Zachodniego w Warszawie gdzieś w okolicach roku 2007. Budka została, chyba część pracowników również, ale smak zaginął gdzieś na przestrzeni lat, bo kiedyś to były czasy, a obecnie – jak powszechnie wiadomo – czasów nie ma. Tym samym najbardziej perspektywicznie przedstawiała się odpowiedź na drugie pytanie, bo w tej kwestii zdecydowanie najwyżej na liście moich podróżniczych marzeń był ponowny wyjazd na Karaiby.

Pierwotnie poniższy tekst miał więc dotyczyć wyprawy do Trynidadu i Tobago, którą zaplanowałem na zakończenie mało przyjemnego leczenia. Ten piękny plan musiałem jednak szybko i gruntownie zrewidować, bo po pierwsze wspomniany kraj najprawdopodobniej nie istnieje, a po drugie dostałem zaproszenie do kolejnej edycji manewrów na oddziale onkologii. Tak to już bywa, że życie zazwyczaj stanowi ten mizerny wycinek, która zostaje po odjęciu od wspaniałych planów naszych realnych możliwości. W normalnych okolicznościach pewnie nie uznałbym też wyjazdu do Hiszpanii za tak interesujący, aby dzielić się nim ze światem, ale w nowej rzeczywistości bardzo doceniłem tych kilka dni oddechu od codzienności.

Madryt

Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsza przygoda spotkała mnie jeszcze na lotnisku w Polsce. Do typowego o poranku krajobrazu, składającego się z tłumów zaspanych pasażerów, dołączyli dziwnie aktywni funkcjonariusze Straży Granicznej. Przechadzali się oni wzdłuż kolejek z jakimś urządzeniem przypominającym wyjątkowo nieporęczny telefon i ewidentnie czegoś poszukiwali. Kiedy dotarli do mnie, aparat zaczął wydawać podejrzane dźwięki, niezwiastujące raczej nic dobrego. Kilka chwil później poddawany byłem już dodatkowej kontroli bezpieczeństwa, a w gruncie rzeczy miła pani strażniczka poinformowała mnie, że przypadkowo wszcząłem alarm radiologiczny na terenie lotniska. Przyczyną okazało się dochodzące ode mnie promieniowanie, będące skutkiem ubocznym wykonanego poprzedniego dnia badania. Dla pewności funkcjonariuszka zadała mi kilka podchwytliwych pytań („Przepraszam, czy nie poczęstowałby mnie pan uranem?”, „Piękną pogodę mamy o tej porze roku w kompleksie Natanz, nieprawdaż?”), po czym po sprawdzeniu dokumentacji medycznej puściła mnie wolno.

Po przylocie do Madrytu również czekało mnie kilka niespodzianek, choć tym razem w zdecydowanej większości przyjemnych. Miałem już kiedyś okazję zwiedzać stolicę Hiszpanii, ale niewiele z tego wydarzenia zapamiętałem, bo dosyć sprawnie zapominam w życiu złe chwile, a równie szybko (tym razem niestety) te dobre. Ogólnie per saldo wychodzę raczej na plus, bo tych drugich zazwyczaj przydarza mi się zauważalnie mniej. Jest to zapewne wynik wielu wieków ewolucji naszego narodu, dzięki czemu jesteśmy przystosowani do codziennego życia na Nizinie Środkowoeuropejskiej. Poranek w Madrycie przywitał nas jednak bardzo miło, bo pełnym słońcem, przyjemną temperaturą i akceptowalnym kursem wymiany EUR/PLN. Na Polakach wrażenie robiła też bardzo rozbudowana sieć metra hiszpańskiej stolicy, która sama posiada więcej linii niż wszystkie 1013 miast w Polsce razem wziętych. Ba, już teraz siatka połączeń w Madrycie jest bardziej rozbudowana niż ta przedstawiana w planach na kolejną kadencję przez najbardziej kreatywnych i bezczelnych kandydatów na prezydenta Warszawy.

Nie mam zamiaru opisywać tutaj każdego zabytku Madrytu, bo sens tego artykułu (jak niektórzy czytelnicy mogli już zauważyć) waha się gdzieś pomiędzy „nieudolnie zabawny” a „zgłoszony za złamanie standardów społeczności”. Trzeba jednak przyznać, że jest to miasto wręcz stworzone na krótki city break – z piękną architekturą, dobrą kuchnią i licznymi barami. Zasilony pięknymi widokami oraz przywiezioną z Polski kanapką z jajkiem (zamienioną nieco później na tradycyjną kanapkę z kalmarami), cały dzień szwendałem się po Madrycie w poszukiwaniu lokalnych atrakcji. Wraz z moją partnerką tego dnia przedreptaliśmy prawie 23 km, co jak na 3 h snu poprzedniej nocy oraz status pacjenta onkologicznego wydaje mi się wystarczającą rekomendacją, że w mieście jest co zobaczyć.

Zdjęcia samych kamienic spokojnie mogłyby zapełnić album poświęcony światowemu dziedzictwu UNESCO, a w mieście nie brak przecież innych zabytków z prawdziwego zdarzenia. Jedną z licznych ciekawostek jest choćby umiejscowiona w centrum … egipska świątynia z II w. p.n.e. Co przy tym wyjątkowe w Europie, wspomniana budowla nie została skradziona z Egiptu, a stanowi podarunek (i to bynajmniej nie od Wielkiej Brytanii) za pomoc udzieloną przez Hiszpanię w ratowaniu świątyń podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Zaskakująco przedstawia się również katedra w Madrycie, którą – poza wartościami duchowymi, ocenianymi indywidualnie – warto odwiedzić dla tamtejszych witraży. Wykonane zostały one w stylu przypominającym mieszankę kubizmu i art deco, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji o inspiracji ich twórców wskazanymi prądami w sztuce. Najprawdopodobniej oznacza to, że są one po prostu ładne, a ja jestem wyjątkowym ignorantem artystycznym.

Znajomości tematu nie mogę sobie natomiast odmówić w kwestii stanowiącej wkład Hiszpanów w niematerialny dorobek ludzkości, czyli kulturze barowej. Według niektórych źródeł Hiszpania posiada najwięcej barów na mieszkańca w Europie, natomiast wszyscy badacze nocnego życia są zgodni, że wizyty w lokalach serwujących tapas i piwo stanowią nieodłączny element kultury mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Rola barów w tamtejszym społeczeństwie wykracza jednak daleko poza przyziemne kwestie gastronomiczne. Zgodnie z często cytowanymi statystykami (choć rzadko posiadającymi konkretne źródło), 2/3 Hiszpanów zna imię kelnera ze swojego ulubionego baru, a 30% zostawiłoby mu klucze do domu podczas dłuższego wyjazdu. Nie ulega przy tym wątpliwości, że bary w Madrycie wyglądają przepięknie i gdybym tylko mógł, to chętnie przepiłbym w nich znaczną część swoich oszczędności.

Nasz dzień nie mógł się więc zakończyć w innym miejscu, jak właśnie w pobliskim barze. Trafiliśmy przy tym na bardzo ciekawy lokal, który dawniej pełnił ważną społecznie rolę kina pornograficznego, a obecnie serwuje się w nim tosty i piwo z nalewaka. Przy tej okazji wypiłem też pierwszą od ponad pół roku szklankę tego złocistego płynu. Choć napis na szklance ewidentnie wskazywał na najzwyklejszego na świecie lagera, to dla mnie smakował on jak wielokrotny zwycięzca Oktoberfestu albo Chmielaków Krasnostawskich. Uzbrojeni we wspomnianą ambrozję, obserwowaliśmy przez jakiś czas napływające do lokalu fale mieszkańców Madrytu. Co ciekawe, choć wybrany lokal można śmiało nazwać mianem dość alternatywnego, to wśród gości znajdowali się przedstawiciele każdej chyba grupy społecznej i wiekowej. W pewnym momencie zmęczenie wzięło jednak górę i wybraliśmy się w końcu na dłuższy odpoczynek. Trzeba jednak przyznać, że miasto o tej porze dopiero zaczynało ożywać, bo Hiszpanie do barów wychodzą o godzinie, o której my zwykle kładziemy się już spać, a przeciętny motorniczy je drugie śniadanie.

All_exclusive_hiszpania_2024 (65)
Jedna z wielu pięknych kamienic Madrytu.

All_exclusive_hiszpania_2024 (56)Starożytna egipska świątynia w centrum Madrytu.


All_exclusive_hiszpania_2024 (58)

All_exclusive_hiszpania_2024 (61)Rzadki widok w naszej strefie klimatycznej – protest przeciwko polityce Izraela.
All_exclusive_hiszpania_2024 (7)
Ukryty budynek gdzieś w centrum o ślicznej fasadzie.

All_exclusive_hiszpania_2024 (45)
Puerta del Sol, czyli centralny punkt centralnego miasta Hiszpanii.

All_exclusive_hiszpania_2024 (43)
W takiej knajpie mógłbym wypić piwko. Albo sześć.

All_exclusive_hiszpania_2024 (60)Plaza Mayor, tu w wydaniu Madrytu.

All_exclusive_hiszpania_2024 (48)
Pałac królewski.

All_exclusive_hiszpania_2024 (59)
Klasyk kuchni Madrytu, czyli bułka z kalmarem (co bardziej spostrzegawczy
zauważą też piwko na drugim planie).

All_exclusive_hiszpania_2024 (67)
Ulice w centrum Madrytu mają takie ładne tabliczki informujące o ich nazwie.

All_exclusive_hiszpania_2024 (66)

Segovia

Następnego dnia wstaliśmy rano i wybraliśmy się na zwiedzanie Segowii, położonej ok. 90 km od Madrytu. W tym wypadku jednak łatwiej było powiedzieć niż zrobić, bo hiszpański transport publiczny pokonał nas przez nokaut już w pierwszej rundzie. W teorii pomiędzy Madrytem a Segowią kursują pociągi (zarówno superszybkie, jak i hm, zbliżone do polskich standardów), a bilety można wygodnie kupić w kasie, automacie lub przez Internet. Tyle teorii, bo w praktyce nawet podróże po Azji nie sprawiły nam tyle trudności, co usługi hiszpańskiego przewoźnika narodowego. Podczas całego wyjazdu doświadczyliśmy m.in. znikających i pojawiających się połączeń w rozkładzie, niespodziewanych przesiadek na trasie, cen zmieniających się w ciągu kilku minut czy peronów wskazywanych dopiero na trzy minuty przed odjazdem pociągu. Początkowo zwalałem nasze trudności na nieznajomość pewnych subtelności krajowych kolei, ale chaotycznie biegający po dworcu Hiszpanie pozwolili mi przypuszczać, że może być to głębszy problem.

Prawdziwym szczytem iberyjskiej myśli logistycznej było połączenie autobusowe pomiędzy Madrytem a Cuencą (kolejnym punktem wyjazdu), którego jednak nie udało nam się sprawdzić w praktyce. Wszystko za sprawą strony internetowej przewoźnika, która sprawnie pobierała należności za przejazd, ale nie posiadała najwidoczniej funkcjonalności wysyłki biletów. Pewną podpowiedzią co do standardu usług mogły być opinie na Google w granicach 1,5 gwiazdki, o ile tylko zdecydowałbym się na ich sprawdzenie przed podaniem danych karty płatniczej. Szykowałem się więc do sprawdzenia funkcji chargeback w moim banku, ale firma autobusowa wspaniałomyślnie zwróciła mi należności już po kilku dniach i paru coraz to bardziej zdecydowanych mailach. Garść przemyśleń co do praktycznych aspektów wyjazdu zamieszczam w odrębnym wpisie – być może komuś uda się uniknąć naszych błędów i popełnić kilka własnych.

Kiedy już dotarliśmy w końcu do Segowii, na miejscu zastaliśmy warunki pogodowe zauważalnie odmienne od tych w Madrycie. Położenie miasta u podnóża gór, na wysokości 1000 m n.p.m., zdecydowanie ochładza miejscowy klimat. Dla rozgrzania się ruszyliśmy na zwiedzanie starego miasta, które choć niewielkich rozmiarów, to jednak zasłużenie znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Główną wizytówką Segowii stanowi przede wszystkim świetnie zachowany rzymski akwedukt, z którym związana jest pouczająca legenda. Otóż dawno temu pewna mała dziewczynka z Segowii bardzo narzekała na konieczność chodzenia po wodę do oddalonego od miasta źródła. Zaklinała się, że zrobiłaby wszystko, aby tylko uniknąć tej przykrej konieczności i mieć dostęp do bieżącej wody w każdej chwili. Jej próśb wysłuchał podejrzany wędrowiec, który w zamian za spełnienie życzenia zażądał duszy dziewczynki. Młoda dama bez zbędnego zastanawiania się (jak to do tej pory robi młodzież próbująca uniknąć obowiązków domowych) zgodziła się na propozycję nieznajomego. Szemrany typ okazał się być diabłem i niezwłocznie przystąpił do budowy akweduktu. Po odkryciu prawdziwej tożsamości świeżo upieczonego nabywcy swojej duszy dziewczynka zaczęła się gorąco modlić do Boga o zerwanie zawartej umowy ze względu na wprowadzenie konsumenta w błąd i inne klauzule abuzywne. Bóg wysłuchał próśb młodej Segowianki, posłał diabła w diabły, a mieszkańcy dokończyli budowę akweduktu.

Zapytacie zapewne, jaki morał płynie z tej historii? Otóż są aż dwa. Po pierwsze – warto docenić bieżącą wodę w kranie, bo w dzisiejszych czasach nie musimy sprzedawać duszy pracownikom MPWiK za dostarczenie jej do naszego domu. Po drugie – warto zbudować w mieście starożytny akwedukt, bo dzięki niemu kolejne pokolenia będą mogły żyć dostatnio z turystów nawet w niewielkim miasteczku. Budowla stoi po dziś dzień w samym centrum Segowii i to w bardzo dobrym stanie, co jest dość imponującym wynikiem jak na obiekt liczący sobie ponad dwa tysiące lat, wykonany w dodatku bez żadnej zaprawy pomiędzy kamiennymi blokami.

Do obowiązkowych punktów wycieczki należą również katedra i alcázar, obie budowle posiadające zarówno niewątpliwy urok, jak i wartość historyczną. Wizytę w katedrze jednak odpuściliśmy, bo według przewodnika „wspaniale chroni przed upałem panującym na zewnątrz”. Biorąc pod uwagę zawrotne osiem stopni Celsjusza oraz lekko napięty harmonogram, ograniczyliśmy się do podziwiania jej walorów zewnętrznych.
Byliśmy za to mniej oporni na uroki alcázaru i w tym wypadku kupiliśmy wejściówki do środka. Przy okazji odwiedzin kasy biletowej zauważyliśmy też interesujące zjawisko – dokonanie najzwyklejszej transakcji zajmuje Hiszpanom mnóstwo czasu. Kilkukrotnie w różnych kolejkach spotykaliśmy się z tym samym schematem, w którym miejscowi na początku opowiadają sprzedawcy historię swojego życia, potem zadają dziesiątki pytań, rozwodzą się nad płaceniem i odchodzą z dokładnie takim samym biletem, jaki my nabywamy w 30 sekund.

Z jednej strony to dobrze świadczy o ich otwartości, ale aż boję wyobrazić sobie, jaki hałas i chaos panują tu w kolejkach do lekarza. Sam alcázar okazał się przy tym zdecydowanie bardziej interesujący z zewnątrz niż po bliższym poznaniu. O ile jeszcze pokoje królewskie wzbudziły w nas pewne zaciekawienie, to już znajdujące się w drugim skrzydle skromne muzeum artylerii skłoniło moją partnerkę do przeglądania dotychczas wykonanych zdjęć. Trochę szkoda, bo sam budynek prezentuje się na tyle imponująco, że zainspirował Walta Disneya do stworzenia swojego charakterystycznego logo z bajkowym zamkiem. Czym obecnie inspiruje się The Walt Disney Company przy wymyślaniu swoich najnowszych dzieł nie wiem, ale z całą pewnością nie ma to nic wspólnego z hiszpańskimi pałacami.
Po wyjściu z alcázaru pogoda nagle zmieniła się nie do poznania. Temperatura spadła jeszcze bliżej zera, a na dworze rozpętała się prawdziwa… burza śnieżna. Po jakichś dwóch godzinach spędzonych nad kolejnymi kubkami gorącej herbaty wyszliśmy na ulicę, gdzie zalegała kilkunastocentymetrowa warstwa topiącego się śniegu. Dalsze zwiedzanie miasteczka było praktycznie niemożliwe, bo brak sprawnego systemu odprowadzania wody sprawił, że wszystkie place zamieniły się w małe jeziorka.

Dodatkowo widok białego puchu (lub nawet jego pozostałości) wzbudził ogromne emocje w Hiszpanach, którzy masowo rzucili się do toczenia bitew na śnieżki albo lepienia bałwanów. O ile też miejscowi z zasady poruszają się ulicami bardzo powoli, tak pod wpływem niecodziennych warunków atmosferycznych zaczęli chodzić z prędkością budowy elektrowni atomowej w Polsce. To w zasadzie dość zabawne, że w mieście dysponującym rzymskim akweduktem i całą masą średniowiecznych zabytków największym zainteresowaniem turystów cieszyła się woda w stanie stałym. Zadowoleni z dnia, choć nieco przemoczeni, wybraliśmy się w końcu w podróż powrotną do Madrytu.

All_exclusive_hiszpania_2024 (33)Katedra w Segowii, widok gdzieś z pozycji partyzanckiej.

All_exclusive_hiszpania_2024 (4)
Alcazar, czyli pałac i zamek w jednym.
All_exclusive_hiszpania_2024 (2)
Wokół Segowii znajduje się kilka zabytkowych kościołów i klasztorów.

All_exclusive_hiszpania_2024 (41)Akwedukt w Segowii o godzinie 12:00… i ten sam akwedukt kilka godzin później.
All_exclusive_hiszpania_2024 (8)
Wbrew pozorom (i naszym wrażeniom), to wcale nie północna Finlandia, tylko dworzec w hiszpańskiej Segowii.div style="text-align: center;">

Cuenca

Kolejny przystanek na naszej trasie zrobiliśmy w Cuence. Na ile możemy wnioskować po nieobecności grup azjatyckich turystów (powszechnych w Segowii), jest ona dużo mniej popularną destynacją podróżniczą. Całkiem bezzasadnie, bo samo stare miasto jest równie pięknie położone, choć faktycznie brakuje mu akweduktu. Marzec, chłód i deszczowa pogoda sprawiły jednak, że podczas naszego pobytu w Cuence nie spotkaliśmy nie tylko Japończyków z aparatami, ale w zasadzie żadnych innych turystów. Dzięki temu mogliśmy spacerować ulicami tej przyjemnej miejscowości w spokoju i jedynie lekko szczękając zębami.
Wielowiekowa historia Cuenci wraz z jej historycznymi zabudowaniami również została doceniona przez UNESCO i wciągnięta na wspomnianą już wcześniej listę światowego dziedzictwa. Choć uznanie zyskało całe stare miasto, to jego szczególnie rozpoznawalnym symbolem są tzw. zwisające domy, z których jedynie trzy dotrwały do naszej wizyty w trzeciej dekadzie XXI wieku. Ich zdjęcia znajdują się chyba w każdym przewodniku po Hiszpanii, aczkolwiek my zbytnio nie zrozumieliśmy ich fenomenu. Komuś wychowanemu w czasach współczesnych wspomniane zwisające nad przepaścią domy przypominają… zwykłe mieszkania z balkonami. Dość dużymi, to prawda, a w jednym wypadku nawet trzypiętrowymi, ale nadal mieszczącymi się w definicji „balkonu”. Może jest to jakiś pomysł, aby zaprosić specjalistów UNESCO na dowolne osiedle w Polsce i przedstawić im osiągnięcia krajowej myśli deweloperskiej, chociaż istnieje ryzyko, że większe wrażenie od powszechności balkonów mógłby na nich wywrzeć pomysł mikroapartamentów po 5000 EUR za metr.
Swoją drogą, w kategorii zabytków na liście dziedzictwa UNESCO przegrywamy z Hiszpanią 49 do 17. Proporcja wyniku jest zaskakująco podobna do bilansu bramek w rozgrywkach męskich reprezentacji piłki nożnej pomiędzy tymi dwoma krajami, wynoszącego 9 do 28 (zgadnijcie, na czyją korzyść). W przypadku futbolu nie możemy się jednak usprawiedliwiać historyczną nieobecnością na naszych ziemiach Imperium Rzymskiego i Maurów, choć na pewno jakieś logiczne wytłumaczenie da się znaleźć.


Wybraliśmy się na mały trekking, ponieważ z pobliskiego wzgórza roztacza się piękny widok na Cuencę. Widoku nie uświadczyliśmy, ale i tak było fajnie.
All_exclusive_hiszpania_2024 (74)Symbol Cuenci, czyli wiszące domy.

All_exclusive_hiszpania_2024 (40)
Kładka nie sprawia wrażenie zbyt solidnej, ale za to jest dosyć śliska.

* * * * *

I tak nasz wyjazd dobiegł końca, a my wróciliśmy do nieśmiało flirtującej z wiosną ojczyzny. Czekam teraz na kolejną rundę mojego prywatnego MMA z nowotworem i pozostaje mi mieć nadzieję, że historia z podróży do Trynidadu jeszcze kiedyś się tu pojawi.
Tymczasem buziaki i dużo zdrówka Wam życzę.


Jeśli chcesz usłyszeć kilka porad przed podróżą do Hiszpanii, to zapraszam do odrębnego wpisu. 👉 Hiszpania – porady przed podróżą (bonus: podróż z nowotworem)
4

Oglądany: 15800x | Komentarzy: 12 | Okejek: 83 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało