Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

O tym, jak uciekający z Ukrainy Staszek postanowił przekroczyć unijną granicę... na nielegalu

17 290  
140   9  
Staszek długo kazał nam czekać na kolejną część swojej opowieści o ucieczce z Ukrainy w dniu wybuchu wojny. Mimo panującego chaosu i świadomości zagrożenia udało mu się dać dyla z Kijowa, zdobyć samochód i dotrzeć do Kamieńca Podolskiego, skąd miał nadzieję dostać się do Rumunii. Czy plan ten wypalił? Niech już Staszek Wam to opowie.
Dotarliśmy do małego hoteliku o wdzięcznej nazwie „Ksenia”. Położony był na kamienieckim Podzamczu, raptem trzysta metrów od malowniczej warowni. Poczęstowano nas śniadaniem, zakwaterowaliśmy się w trzyosobowym pokoju i nie bacząc już nawet na to, czy na moim łóżku jest pościel, położyłem się i zasnąłem. Wydawało się, że dotarcie do oddalonej o sto kilometrów od Kamieńca Podolskiego Rumunii będzie już formalnością.
Sen jak szybko przyszedł, tak i szybko się zakończył. Mimo że spałem tylko cztery czy pięć godzin, był to najbardziej komfortowy sen od kilku dni. W końcu w łóżku, a nie na miękkiej i krótkiej (nawet jak na moje metr sześćdziesiąt pięć w kapeluszu) pufie u Aleksa, czy w samochodzie.

Względnie wyspany rozejrzałem się po pomieszczeniu. Moi współtowarzysze krzątali się po pokoju. No cóż – dla nich jako pasażerów podróż była mniej męcząca. Odblokowałem telefon. Było w pół do południa. Po kilkunastu minutach odpowiadania na wiadomości i czytania o tym, co się dzieje w reszcie kraju, wziąłem prysznic i zszedłem na obiad. W międzyczasie załatwiłem sobie podwózkę do Czerniowców – najbliższego od rumuńskiej granicy miasta, w którym mógłbym zaplanować co dalej. Zawieźć miał mnie właściciel hoteliku, ale poprosił jeszcze o godzinkę cierpliwości. Rodzeństwo zaproponowało, że możemy w tym czasie skoczyć do jakiegoś sklepu, a ja pomogę im zatankować samochód, bo po pierwsze nie dojadą na stację, a po drugie – nie do końca wiedzą, jak się to robi. Na stacji na szczęście kolejki nie było. Jakiś dziadek „zaprawiał” starą ładzinę, a lokalny watażka przygotowywał amerykańskiego pick-upa na apokalipsę zombie, tankując paliwo do kilku kanistrów.


Wróciliśmy do hotelu po kilkunastu minutach i wiedząc, że nasze drogi tutaj się już rozdzielają, wymieniliśmy się kontaktami i zrobiliśmy pamiątkowe selfie.


– A, Staszku... – przypomniał sobie o czymś Igor.
– Tak?
– Masz jakieś pieniądze? Gotówkę? – kontynuował.
– No jak by ci to powiedzieć... Nie mam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Igor pogrzebał w kieszeni, wyciągnął zwitek banknotów, na oko trzy tysiące hrywien, i podał mi je.
– Kurde, z jednej strony mi się przydadzą, ale serio... wam też są chyba teraz potrzebne – odpowiedziałem niepewnie, bo wiedziałem, że raczej nie biedują, ale też troszkę głupio brać pieniądze w takiej sytuacji.
– Staszek, my tu mamy pracę, dobry, nowy samochód – poradzimy sobie. A ciebie nie wiadomo co jeszcze czeka. Uratowałeś nam życie, więc ci się to należy jak psu zupa – odpowiedział Igor.
Nie dyskutując dalej i wiedząc, że znalezienie działającego bankomatu graniczyło teraz z cudem, przyjąłem pieniądze i przytulając jeszcze raz na pożegnanie każdego z osobna, ruszyłem do podwózki.

Co ciekawe, właściciel posiadał identyczną Kię jak ta, którą miałem przyjemność prowadzić, więc zadowolony rozsiadłem się w fotelu i opowiedziałem pokrótce kierowcy, co się właśnie wydarzyło w moim życiu w ostatnich dniach.

– No to miałeś pecha – skwitował.

Chciałem mu opowiedzieć, że pecha to miałbym, gdyby wojna zaczęła się kilka dni później, ale nie miałem nastroju na rozmowy w obcym języku, więc włączyłem tylko mapy, żeby śledzić postęp podróży i... zajebiście – za kilka kilometrów „czerwono”, czyli korek. I faktycznie – na horyzoncie było widać sznurek stojących pojazdów. Kierowca popatrzył na mnie, wziął głęboki oddech i powiedział smutnym głosem:

– Przepraszam, ale sam widzisz, co się dzieje – zaczął się tłumaczyć. – Korek do mostu to przynajmniej kilka godzin czekania. Ja mam obowiązki i więcej nie mogę z tobą czekać. Niestety, ale to wszystko, co mogę dla ciebie zrobić.

Podszedłem do sprawy z wyrozumiałością, zabrałem plecak i pożegnałem się. Do mostu miałem jakieś pięć kilometrów, więc szansa, że pieszo będzie szybciej była dość wysoka. Zresztą, po co siedzieć i czekać, skoro można być w ruchu.

Mijając ogromny, dwupasmowy korek parłem naprzód, raz po raz nagrywając telefonem to, co widzę. Wciąż co jakiś czas wrzucałem dla znajomych relacje na Instagrama z postępami mojej ewakuacji. Odpowiadanie wszystkim z osobna byłoby męczące. W pewnym momencie uznałem, że skoro do samych Czerniowców – większego miasta, gdzie planowałem wziąć taksówkę na granicę – mam jeszcze, lekką ręką licząc, sześćdziesiąt kilometrów, warto by już pomyśleć nad jakimś transportem. Zacząłem dopytywać ludzi w mijanych pojazdach, czy nie chcieliby mnie ze sobą zabrać. Praktycznie wszyscy, nie ma co się dziwić, odmawiali. W końcu – jedna młoda parka zlitowała się i prosząc jeszcze o okazanie paszportu, wpuścili mnie do samochodu. Pięć minut, dziesięć, piętnaście, nic się nie ruszyliśmy. Pierdolę to! – podziękowałem im i ruszyłem dalej pieszo w kierunku mostu.

https://youtu.be/WNsbtOgyQ3Y
Dość ciepła końcówka lutego i ilość wypalanych papierosów sprawiły, że pragnienie dawało o sobie znać, a sklepów było jak na lekarstwo. Na szczęście mapy twierdziły, że zaraz przed mostem znajduje się stacja benzynowa. I faktycznie – zza zakrętu wyłonił się pylon z cenami wskazującymi, że paliwa tutaj przez jakiś czas nikt nie zatankuje. Sklep na szczęście był otwarty, ale... wyglądał jak żabka przed inwentaryzacją. Półki niemal puste, choć na szczęście w wyłączonej z prądu lodówce ostało się jeszcze kilka małych Mirind. Za kasjerem zaś uśmiechało się do mnie kilka paczek papierosów, które od razu uzupełniły stan nikotyny w kieszeniach.

Mijając sznurek tysięcy samochodów, w końcu dotarłem do mostu nad rzeką Żwaniec i zrozumiałem, dlaczego korek się nie poruszał. Przed mostem droga zwężała się do jednego pasa, a zaraz przed nim do mojej drogi dochodziła inna, główna szosa z podobnym zatorem. Cała ta rzeka pojazdów, wraz z dopływami, powolutku kapała przez ustawiony na początku mostu posterunek, nad którym widniał napis „Was witaje Czerniwecka Oblast” – Witamy w Obwodzie Czerniowieckim.
Podszedłem do policjanta z otwartym paszportem, a ten od razu rzucił pytaniem:
– Mołdawianiec?
Zerknąłem na swój paszport – faktycznie – czerwony. Odpowiedziałem więc:
– Nieeee, Polak.
– Aha, a co ty tutaj robisz? – zapytał zdziwiony funkcjonariusz.
– Wojna mnie zastała w Kijowie i tak wyszło, że wracam do domu przez Rumunię. Muszę się najpierw dostać do Czerniowców – odpowiedziałem z rezygnacją w głosie.
– No to czekaj, wy nam pomagacie, to ja też ci pomogę i załatwię jakiś transport – odparł, po czym podszedł do następnego w kolejce TIR-a i zapytał o cel podróży. Kiedy okazało się, że jedzie na bazę właśnie w Czerniowcach, stwierdził:
– Tu jest Polak, który potrzebuje podwózki do Czerniowców. Zabierzcie go ze sobą.


Wspiąłem się do kokpitu, gdzie przywitał mnie wesoły, lekko łysawy kierowca o gruzińskich rysach twarzy. Mężczyzna po czterdziestce był skory do rozmów, więc podróż minęła w lekkiej atmosferze. Okazało się, że pochodzi z Odessy, ale po rozładunku w Czerniowcach jedzie w stronę Iwano-Frankowska, gdzie czeka już na niego jego żona. W aucie było dużo polskich akcentów, w tym naklejka z lubelskim numerem rejestracyjnym – kierowca wytłumaczył, że ciągnik kupił u nas. Mijając kilka blok-postów, na których pytano nas, czy mamy przy sobie broń lub czy wieziemy coś zabronionego, w końcu po godzinie jazdy dotarliśmy do Czerniowców. Kierowca skręcił w boczną uliczkę na przedmieściach miasta i zaparkował pojazd przy rampie, gdzie czekali na niego już jego znajomi. Opowiedział im o mojej sytuacji, jednak żaden z nich nie posiadał kontaktu, który mógłby pomóc w transporcie na granicę. Do przejścia granicznego Porubne – Siret było jakieś 35 kilometrów. Niby blisko, ale spacer traktowałem jako ostateczność. Pożegnałem się z moim wybawicielem i wychodząc na główną ulicę, zamówiłem Bolta.

Oho, znowu Ukrainiec mi się trafił – głupi żart pojawił się w głowie. Czekając na taksówkę, podziwiałem piękno typowych przedmieść ukraińskiego miasta. Niedokończone budynki, blokowiska z obowiązkowymi klimatyzatorami na balkonach (każdy balkon oczywiście inny), pomiędzy cerkiew i opuszczona buda z napisem „renesans”.

Życzliwy kierowca tira z Odessy




Ot, typowy podmiejski krajobraz Ukrainy

Robiło się już ciemno. Samochód w końcu podjechał i gdy tylko usadowiłem się na kanapie, kierowca zerknął w telefon i odrzekł ze smutkiem „Ale nam zakazano jechać gdziekolwiek dalej niż w promieniu trzydziestu kilometrów od miasta...”.
– Ejże, to jest przecież 35 kilometrów stąd, a w linii prostej pewnie nawet mniej niż trzydzieści... – odparłem, mając w głowie „oho, to musiało przytrafić się właśnie mnie”.
– Ale poczekaj chwilę, zadzwonię po kolegów, to może ktoś cię zawiezie. Anuluję ci ten kurs i nic nie zapłacisz.

Włączył rozmowę na głośnomówiący. Było słychać gwar z jakiegoś pomieszczenia, z którego to gwaru wyróżniał się jeden głos mówiący „Aj, bljać, no dobra, ale jak nie nasz, to mniej niż tysiąc od niego nie wezmę”. Po czym inne głosy w tle parsknęły śmiechem. Mój kierowca się zaczerwienił i odpowiedział „Serioża, jesteś na głośniku”, po czym ustaliliśmy, że zgadzam się na tysiąc. Uznałem, że przynajmniej pieniądze, jakie dostałem rano od kijowskiego rodzeństwa, zostaną na Ukrainie.


Po chwili nastąpiła przesiadka do nowoczesnego, czarnego auta z przyciemnianymi szybami. Na ulicy zapadł już zmrok. Kierowca gnał, ile fabryka dała i napieprzał na pełen regulator z głośników na przemian: ruskie covery zachodnich hitów i niecenzuralną rozmowę w trybie głośnomówiącym. Do granicy zostało jakieś dziesięć kilometrów i... stanęliśmy. Przed nami ustawiony był sznurek samochodów. Serio? To jest już kolejka do granicy?! – pomyślałem zdziwiony. Taksówkarz zaczął ich mijać pod prąd, ale w pewnym momencie samochodów jadących z naprzeciwka było już za dużo. Stwierdził, że dalsza jazda nie ma sensu i może wypuścić mnie tutaj. Nie mając innego wyboru, zabrałem swój plecak, zapłaciłem umówioną kwotę i ruszyłem piechotą w stronę oddalonej o osiem kilometrów granicy. Szybkie obliczenie w głowie wskazywało na półtorej godziny marszu. No cóż – większe odległości pokonywało się w Strefie.

https://youtu.be/U0kusunUZls
Wężyk osobówek i busów robił wrażenie. W znacznej większości pojazdów w środku siedziały kobiety, dzieci, staruszki i staruszkowie. Jak stoisz w korku, nie ma znaczenia, czy masz Teslę, Lamborghini czy Ładę – każdy jest tu równy.




Na Ukrainie, jak w wielu krajach, Straż Pożarna jest niedofinansowana. Dość często można zobaczyć strażaków w kurtkach z każdego kraju świata, w tym Polski czy Kanady.

Liczenie aut skończyłem przed setką, gdy przypomniałem sobie, że od rana praktycznie nic nie jadłem. Na szczęście przede mną wyrósł BAR MARIA, w którym zjadłem najlepszy w życiu barszcz ukraiński (zgodnie z powiedzeniem mojej mamy – również Marii: „Głód najlepszym jest kucharzem”). Tym samym był to mój pierwszy obiad od zjedzenia maczka w środę wieczorem, czyli w dzień przylotu do Kijowa. A mieliśmy już sobotę.


Droga w końcu rozdzieliła się na dwa, a potem trzy pasy, na każdym rządek samochodów. Na poboczu chodzili zniecierpliwieni, ale przyzwyczajeni do stania w kolejkach Ukraińcy, a raz po raz pojawiały się stoliki, na których można było za darmo zjeść ciasto lub napić się ciepłej herbaty. Co ciekawe, większość tych stanowisk była zorganizowana przez świadków Jehowy.



Mijając już nie setki, a tysiące lub może i nawet dziesiątki tysięcy samochodów, w końcu dotarłem do przejścia granicznego.

https://youtu.be/JjEFHmZKQEI
https://youtu.be/gZJjq5cu6d4
Przeciskając się przez tłum ludzi i ich walizki, dotarłem do ogrodzenia. Gwar, reflektory, ścisk i chłód. Tysiące zniecierpliwionych osób czekało, by dotrzeć do Rumunii. Po drugiej stronie płotu stała straż graniczna w liczbie możliwej do policzenia na palcach obu rąk... no może dokładając jeszcze nogę lub dwie. Tłum napierał na bramę i skutecznie blokował możliwość wjazdu na przejście jakiegokolwiek samochodu. Strażnicy darli się wniebogłosy, pomagali im samozwańczy „ogarniacze”. Kilku z nich dogadało się nawet ze strażnikami, żeby móc być po tej „lepszej” stronie ogrodzenia.


Płakały dzieci, kobiety... jak to kobiety – darły się na wszystkich, że JA MAM CHORE DZIECKO, nie zważając na to, że takich chorych dzieci jak ich są w tym tłumie setki, jak nie tysiące. To właśnie one mają być przepuszczone, to ich dziecko ma priorytet nad innymi! Co kilkanaście minut straży udawało się przepuścić jedną kobietę z dzieckiem, czasami przez uchyloną bramę, a czasami prosząc ich o przeskoczenie płotu i pomagając w tym. Na granicy odbywały się właśnie wielkie warsztaty z psychologii tłumu, ale w wykonaniu takim, że na sam widok aż mdliło.

https://youtu.be/qgFEYzsxgW4
Jako że w kupie siła, dość szybko udało mi się nawiązać kontakt z kilkoma wesołkami i jedną dziewczyną z przepięknym, białym i głaskalnym labradorem. Kolja, bo tak było na imię jednemu z poznanych ludzi, dzierżył kartkę z odręcznie napisanym słowem ISRAEL. Powiedział, że tak mu przekazano na infolinii konsulatu – podobno to pomaga. Na pytanie dlaczego tylko połowa liter jest pokolorowana flamastrem, stwierdził, że tak się rzuca bardziej w oczy. W rozmowie wyszło, że tak naprawdę jest Ukraińcem, ale ucieka z kraju przed powołaniem, korzystając z dobrego obywatelstwa. Drugi z nich, rosyjskojęzyczny Litwin (którego imienia już nie pamiętam, bo jak widzicie, zwlekam niemal dwa lata z wrzuceniem finałowej części tej historii), okazał się dobrym gagatkiem, gdyż służył trochę lat w Legii Cudzoziemskiej. Dokładniej – łapał nielegalnych poszukiwaczy złota w Ameryce Południowej. Wyżej opisani bohaterowie władali zarówno rosyjskim, jak i angielskim na poziomie, którego mogłem jedynie pozazdrościć. Wrócimy do nich za chwilę, bo tymczasem tłum zaczął napierać coraz bardziej. Ustawiony kordon samozwańczych ogarniaczy próbował na polecenie straży granicznej zrobić tunel z ludzi, tak żeby można było na chwilę otworzyć bramę, by wpuścić kilka z dziesiątek tysięcy oczekujących w kolejce pojazdów.


Niestety, psychologia tłumu to suka i z każdym otwarciem bramy choć na milimetr, ktoś zaczynał się drzeć „Otworzyli przejście!” i wielokwadransowe wysiłki Prikordonnej Służby szły w niwecz. Całość obserwowałem z boku, stojąc przy płocie i próbując bezskutecznie namówić strażników, że „my nie z tych, którzy uciekają z kraju przed powołaniem, tylko po prostu wracamy do domu”. Po chwili stała się rzecz, która przywiodła mi na myśl scenę ewakuacji ze statku w filmie „Titanic”.


Mianowicie tłum zaczął dość agresywnie napierać na ogrodzenie, więc jeden z funkcjonariuszy nie wytrzymał, podszedł do swojego podwładnego i wyrwał mu z rąk karabin słowami „Awtomat daj!”. Jako że stałem dosłownie trzy metry od tej sytuacji, wyciągnąłem telefon i bezskutecznie próbowałem włączyć nagrywanie. „Kurwa, włącz się. Ale będzie pamiątka!” Strażnik stanął między dwoma busami, tak żeby nie objęła go żadna kamera, i wystrzelił kilka razy w powietrze. Telefon w końcu włączył nagrywanie... kurwa... Ale co to? Serio?

https://youtu.be/s0xhlg_Ytsk
Nagranie sekundę po strzale. Poza małym, łkającym dzieckiem, na nikim nie zrobiło to większego wrażenia

Tak, na nikim salwa nie zrobiła szczególnego wrażenia. Jedynie jakieś dziecko zaczęło żałośnie łkać. Po chwili przestało, a tłum raz po raz się uspokajał, słuchając komend pograniczników i robiąc szpaler dla samochodów, żeby znowu po kilkunastu minutach dawać się porwać kilku krzykaczom.

https://youtu.be/p2pNttP9ipE
Z Kolją i Litwinem staliśmy sobie tak, marznęliśmy i opowiadaliśmy, co to w naszych dowojennych życiach ciekawego robiliśmy oraz jak zastaliśmy wojnę. Kolja pochodził z Dniepru, robił w IT i był typowym „śmieszkiem”, a Litwin, jak wcześniej wspomniałem, służył w Legii Cudzoziemskiej – widać było po ubiorze i minimalistycznie spakowanym plecaku, że niejedno widział. Gdy dość szybko użyłem karty pułapki i zapychacza czasu w postaci „A wiecie, że byłem w Czarnobylu?”, w mojej głowie wykiełkował idiotyczny pomysł. „A gdyby tak wykorzystać nasze wspólne umiejętności i dobre paszporty?” Co może pójść nie tak? Może chociaż spróbujemy...

https://youtu.be/sPrNJ7xaghE
Niestety, Kolja (czyli po naszemu Mikołaj) oraz Litwin od razu przystali na moją propozycję, szczególnie gdy zacząłem pokazywać na Google Maps... Ale czekaj, czekaj... – jaką propozycję? „No, hmm, jakby wam to opowiedzieć...?”. Z perspektywy czasu dumny z tego nie jestem, choć opowieść jest zacna. Mój ojnocosięmożestać-umysł uznał, że genialnym pomysłem będzie próba podejścia pod płot granicy kilkaset metrów na zachód od przejścia i ewentualna próba przekroczenia granicy nielegalnie. TAK – zaproponowałem im nielegalne przejście przez granicę UE, NATO i pewnie jeszcze kilku innych akronimów, a oni bez zawahania się na to zgodzili. Świetni ludzie!

Moje „bljać, my uże tu pjać czasow stoim i daże adnawo szaga w pjerjed nie zdjełali” (kurwa, stoimy tu już pięć godzin i o krok się nawet nie ruszyliśmy) wystarczyło, żeby przekonać ich, że to genialny pomysł. Plan był taki, że cofamy się czterysta metrów na pobliską stację benzynową, patrzymy, czy ktokolwiek tam czegoś pilnuje, wchodzimy w pola za tą stacją i idziemy nimi aż dojdziemy do punktu, który wydawał się najprzyjemniejszy do illegalnego przejścia. Oczywiście ustaliliśmy, że jak tylko coś się po drodze wysypie, to wracamy i czekamy jak biali ludzie w kolejce. No chyba że nie ustaliliśmy, nie pamiętam.


Kto z Was grał w „Call of Duty: Modern Warfare 2”, na pewno kojarzy kontrowersyjną misję na lotnisku w Moskwie. Misja nazywała się „No Russian”. Przypominając sobie tę misję, uznaliśmy, że będzie to dobry fortel. Wszak wszyscy w trójkę posiadamy „dobre”, czyli nieukraińskie paszporty i wszyscy znamy język angielski, dlatego w razie wpadki mówimy tylko po angielsku. To wszystko wygląda na pewno dla Was mocno dziwnie, ale uwierzcie – po wielu godzinach stania na mrozie i bezsilności, widząc, jak w ciągu tych pięciu godzin przez granicę przeszło tylko kilku „znajomych królika” i może dwójka dzieci z matkami, ten pomysł na serio wydawał się wtedy logiczny i sensowny. Szczególnie że zbliżała się północ.

Wędrówka przez pola odbywała się w wesołej atmosferze. Szczególnie że jak jeszcze ja i Litwin byliśmy ubrani dość dobrze na taką wędrówkę, to nasz izraelsko-ukraiński Kolja ciągnął za sobą kilkunastokilogramową walizkę na kółkach i ubrany był „raczej modnie niż wygodnie”. Za to na plus dla niego – chłopak wcale na ten los nie narzekał. W końcu po kilkuset metrach trafiliśmy na kanał. Ot, taką rzeczkę, płynącą w metrowym zagłębieniu, jaka czasem dzieli pola i ma szerokość „przeskoczysz bez problemu, jeśli masz się czego złapać”. Jako że wzdłuż rzeczki rosły jakieś krzaki, to tylko Nikołaj przerzucając walizkę (której nomen omen nikomu nie dawał, jak gdyby przemycał tam żydowskie złoto), stracił równowagę i wpadł jedną nogą po łydki w zimne bajoro.

Zbliżyliśmy się do gęstego zagajnika. Mapa twierdziła, że za tym zagajnikiem jest już techniczna droga idąca wzdłuż granicy. „To raptem dwieście metrów” – stwierdziłbym, gdyby nie Czarnobyl. Ale mając pewne doświadczenie w łażeniu po lasach na GPS-owy azymut nocą, wiedziałem, że jasnozielone drzewka na mapie są najgorsze. Z reguły jest tam dużo wody, rosną gęste krzewy, często atakują cię jakieś kolce. Dwieście metrów potrafi oznaczać nawet pół godziny mordęgi. Tym razem okazało się, że owszem, kolce były, a bez latarki atakowały nas dość brutalnie, ale skoro Żyd z walizą dał radę, to chyba nie było tak źle. Jeszcze tylko przeskoczyć przez bajoro i jest! „Zatrzymajcie się na chwilę” – poprosiłem towarzyszy.

Przede mną między krzakami majaczył płot rumuńsko-ukraińskiej granicy. Ot, takie powbijane co kilka metrów drewniane pale, a między nimi rozwieszona kwadratowa, trudna do przeskoczenia siatka. Za płotem – kilkunastometrowy pas ziemi niczyjej. Od jakiegoś czasu mieliśmy już włączony całkowity „silent mode”, więc mówiąc im prosto do ucha, wytłumaczyłem, że przejdziemy się nasypem obok płotu, żeby zobaczyć, czy uda się nam znaleźć jakąś szczelinę do przejścia.

Ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia, przyglądając się mu w poszukiwaniu dziury, gdy nagle sto metrów przed nami coś mrugnęło i rozległ się dość niezadowolony głos. Powiedziałem moim towarzyszom, że wracamy do miejsca, skąd wyszliśmy z zagajnika, gleba i leżymy tak, żeby nie było nas widać. Trwaliśmy w bezruchu minutę. Cenną minutę, którą mogliśmy wykorzystać po prostu na zwykłe spierdolenie stąd z powrotem na przejście graniczne.
Ale nie, Staszek wiedział lepiej – trzeba leżeć na odkrytym nasypie i może nas nie zauważą, tylko przejdą dalej. Czekaliśmy tak, czekaliśmy, kroki były coraz głośniejsze, ale i tak czekaliśmy. Gdy głosy stały się już całkowicie wyraźne, niestety (albo stety) usłyszeliśmy ukraiński język. Jeden z posiadaczy owego języka wycelował w nas kałachem i oślepił mocno latarką, a wraz ze światłem pojawiły się krzyki:

LEŻI, BLJAĆ!!! SZO WY TU ROBYTE?!! WY CHTO? DYWERSANTY??!!

I to nie były po prostu krzyki. Oj nie. To były krzyki kogoś prawdziwie wkurwionego i na tyle zestresowanego, że boi się o swoje życie i jest w stanie zrobić wszystko, żeby bronić siebie i swoich kolegów.
Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Komizm sytuacji już nie mógł być większy, a zestresowani towarzysze, leżąc ciągle na ziemi, jak jeden mąż odpowiedzieli po angielsku: „WE ARE A EUROPEAN UNION CITIZENS!”. Byłem z nich dumny!

Koniec części trzeciej, przedostatniej.


Jeśli ciekawi Was czym jeszcze, poza nielegalnym przekraczaniem unijnych granic, Staszek się zajmuje, to koniecznie zajrzyjcie na jego stronę. O, tu:



Jeśli zaś domagacie się, podobnie jak ja, szybkiej kontynuacji tej opowieści, to zalecam zalewanie bojownika @Staszeka motywującymi wiadomościami i wszelkiej maści groźbami. Może się zlituje...
10

Oglądany: 17290x | Komentarzy: 9 | Okejek: 140 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało