Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Gdyby wojna zaczęła się dzień później, zastałaby mnie w Czarnobylu. Gdyby dwa dni później – w Mariupolu

30 361  
164   77  
Dlaczego tak? Ano, już opowiadam... – pisze Staszeka, który od wielu już lat regularnie wałęsa się po Strefie Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Tym jednak razem jego plany miłego wypadu do Ukrainy pokrzyżował wybuch wojny.
Zanim jednak oddamy głos naszemu gościowi, poprosił mnie on o mały apel:

Od razu zaznaczam – mogą tu pojawić się kontrowersyjne dla niektórych osób screeny i opisy, które ktoś może na opak zrozumieć jako cieszenie się z tego, że wybuchła wojna, i że traktowałem to jak zabawę. W odpowiednim momencie wytłumaczę kontekst takich zachowań i reakcji. Oczywiście – mogłem to pominąć i opisać, że bardzo chciałem opuścić objętą wojną Ukrainę, ale byłoby to mocne mijanie się z prawdą”.

Rok temu gotowałem się do wylotu na Ukrainę, do Kijowa. O 15 skończyłem pracę, spakowałem plecak na kilka dni i dotarłem na lotnisko w Balicach. Czy ktokolwiek przeczuwał, że będzie wojna? I tak, i nie. Od kilku tygodni były już jakieś napięcia, ćwiczenia, ale że to walnie właśnie teraz nie wiedział chyba nikt. No dobra, dobra, ale po co w ogóle poleciałem 23 lutego 2022 roku na Ukrainę? Mieliśmy z ziomkiem oglądać i fotografować – jak to nazwaliśmy – „kijowski rozpierdol”, czyli wszystkie te klimatyczne blokowiska, obskurne podwórka, tunele metra. Wszystko, co większość ludzi uznaje za brzydkie, a my za (w swojej brzydocie) piękne. Siedziałem nad tym kilka tygodni, szukając perełek wschodniej brzydoty i zaznaczając blisko sto pinezek do odwiedzenia na mapie. Niestety – znajomy z ważnych powodów musiał się wycofać z wyjazdu, a że ja wycofywać z wyjazdów nie zwykłem, to przeorganizowałem wycieczkę na „odwiedzę ukraińskich przyjaciół i pojadę najdalej na wschód kraju jak to możliwe, bo nigdy jeszcze tam nie byłem”.

Szybki risercz po stacjach końcowych pociągów, którymi często podróżowałem na trasie Lwów-Kijów, i wytypowałem dwie miejscowości. Śmiesznie (od kiedy podróżuję po Ukrainie) brzmiąca nazwa Bachmut i równie często pojawiająca się w dworcowych komunikatach nazwa Mariupol. Padło na Mariupol. Popytałem znajomych, gdzie można zobaczyć jakieś podziurawione przez kule bloki i zaznaczyłem kilka ciekawych miejsc na mapie. Kupiłem bilet na pociąg na 25 lutego, na 16:32 (cel osiągnąć miał nad ranem) i powrotny na 17:50 dnia następnego. Nocleg nie był mi potrzebny, bo planowałem przespać się podczas długiej podróży pociągiem. Ale dobra, najpierw trzeba było się dostać na Ukrainę.



Pierwszy raz miałem okazję oglądać Kraków nocą z tej wysokości. Lot do Kijowa trwa półtorej godziny, więc zanim się obejrzałem, już podchodziliśmy do lądowania. Gdy (jeszcze w powietrzu) złapałem zasięg, zacząłem śmieszkować ze znajomym, że zespoły Mołczać Doma i Kino zawsze dobrze wchodzą w takie szare, zimowe klimaty i jeśli mam ginąć podczas silnych turbulencji, które miotały samolotem, to właśnie przy takiej playliście. Po wylądowaniu dostałem wiadomość od brata, że nasz wspólny znajomy wypadł na Bałtyku za burtę jachtu i przez ponad godzinę walczył o życie w lodowatej wodzie, a teraz jest w hipotermii i śpiączce. Dość mocno mnie ta wiadomość rozbiła, ale wiedząc jakie klimaty mają ludzie ze środowiska żeglarskiego, wrzuciłem mu na messengera głupiego gifa, dodając, że jeszcze się z tego będziemy śmiali. Nie pośmialiśmy się. Bob się nie wybudził i umarł dwa miesiące temu.



Wyszedłem z lotniska w Boryspolu i wiedząc, że (jak zawsze) ostatni pociąg do Kijowa odjechał 5 minut temu, zacząłem szukać alternatywnego transportu. Pierwszy napotkany taksiarz zapytany o cenę włączył mapy Google, zobaczył, ile kilometrów jest do Kijowa (jakby tego kurde nie wiedział), pomnożył kilometraż razy mnożnik „z dupy” i powiedział „834 hrywny”. Zaśmiałem się i powiedziałem mu, że pojadę autobusem. Autobus stał już przed terminalem, a cena 100 uah wydawała się bardzo rozsądna. Skorzystałem z oferty i ruszyłem do Kijowa.

Jaki był mój plan na Kijów? Ano cały wyjazd był zrobiony jak zawsze na wariata i w krótkim czasie miałem zobaczyć dużo miejsc, a wszystko musiało się tradycyjnie spiąć „na styk” pod hasłem „no kurwa nie ma opcji, żebym zdążył na ten pociąg”. Nie pomagał fakt, że pierwszy punkt tego planu brzmiał „pojechać do Aleksieja, zjarać się z nim, wstać rano i zdążyć na pierwszą marszrutkę do Orane”. Co to jest Orane? Ano taka wioska pod Czarnobylską Strefą, gdzie mieszka kilku moich ukraińskich przyjaciół. Wiedziałem, że jeśli tam pojadę, to pewnie na jedną noc wejdę do Strefy – tak dla sportu. Jeśli wojna zaczęłaby się kilka/kilkanaście godzin później, dowiedziałbym się o niej, gdy na ewakuację byłoby już za późno i spędziłbym w elektrowni razem z trójką innych stalkerów prawie miesiąc. Co moja chora głowa mówi, słysząc taką wizję? „No szkoda, że się tak nie stało”.

No, ale dobra – kim jest wspomniany wcześniej Aleks? Poznałem go kiedyś zupełnie przypadkiem latem 2017 roku, gdy nielegalnie wjeżdżałem do Czarnobylskiej Zony na moich niebieskich Wigrach 3. Praktycznie zaraz po przekroczeniu granicy Strefy usłyszałem przed sobą głośne szepty i hałas w krzakach. Ktoś najwyraźniej zląkł się i uciekł przed potencjalnym zagrożeniem. Zatrzymałem się po stu metrach, a z krzaków wybiegła trójka stalkerów. Dwójka z nich stała się moimi dobrymi znajomymi, wśród nich właśnie Aleks (mój równolatek). Aleks od kilku lat pracował w ukraińskim wojsku jako człowiek od mediów, nazywając siebie „wojennym żurnalistą”. Taki żołnierz, ale z aparatem zamiast karabinu. Drugi z nich – mający wtedy niecałe 18 lat Siergiej – wsławił się później, 24 lutego 2022 roku nad ranem, zestrzeleniem rosyjskiego helikoptera K-52 podczas obrony bazy Antonowa w Hostomelu.


Aleksiej – na środku. Siergiej po prawej. Zablurowani z oczywistych względów.

Wróćmy teraz do historii sprzed roku. Spotkaliśmy się przed północą na tyłach dworca kolejowego w Kijowie. Zapominając już, jaki mój znajomy jest niski, żartobliwie wypomniałem mu to. Oczywiście mój wzrost 1,66 m sprawił, że nie pozostał dłużny. Daliśmy sobie w okolicznym maczku coś na ząb (udając auto podjeżdżające do jedynego otwartego McDrive’a) i poszliśmy na piechotę do pobliskiej knajpki. Już wtedy wieczorami mało co było otwarte, ale że Aleks jest człowiekiem „z układami”, to pogadał z kim trzeba i weszliśmy do środka. Ceny były mocno warszawskie, ale piwo to piwo – wspominki z nielegalnych wypraw do Zony brzmiały dzięki temu jeszcze ciekawiej. Nie pamiętam już, czy pieszo, czy taksówką, w końcu dotarliśmy do mieszkania Aleksa. Mieściło się ono w odrapanym 14-piętrowym bloku. Tradycyjny syf i rozpierdol. Stare meblościanki, wielkie dwuskrzydłowe drzwi, a łazienka i kibel jako dwa osobne pomieszczenia z zielonymi kafelkami. Jedyne co wyróżniało to mieszkanie od innych to pewne czarne, materiałowe pudło o wysokości ponad metra, z którego biło piękne fioletowe światło. Aleks jako fan zielonego suszu dość szybko pochwalił się tym, co było w środku.



Dodatkowo dowiedziałem się, że to co widać na zdjęciu poniżej to są jedynie dwie sadzonki, czyli ilość, która wg ukraińskiego prawodawcy jest karana nie jako przestępstwo, a jedynie wykroczenie. Dałem Aleksowi prezent w postaci wydrukowanego na rentgenowskiej kliszy zdjęcia, na którym dzierży RPG, na co on podarował mi naszywkę z napisem „Ukraina albo śmierć”. Co się stało dalej? Podgrzewanie zioła w mikrofalówce, palenie na balkonie, śmianie się nie wiadomo z czego, picie piwa i mojego ulubionego lokalnego napitku, czyli REVO. Po tym wszystkim – zapomnienie języka w gębie. Dopóki do Aleksa mówiłem w jakimkolwiek, nawet i polskim – wciąż mnie rozumiał (przynajmniej tak się nam wydawało). Kiedy jednak nie potrafiłem wydusić z siebie żadnego słowa, uznałem, że to najwyższa pora, żeby pójść spać. Za moje łóżko robił wielki, dopasowujący się do kształtu człowieka puf. Choć był trochę krótki i przy każdym najmniejszym poruszeniu się szeleścił w ucho, to w moim obecnym stanie nie stanowiło to żadnego problemu. Zaraz przy mojej głowie stało wspomniane czarne pudło z pięknie oświetlonymi sadzonkami, więc uśmiechnięty od ucha do ucha, oglądając rosnący nad moją głową zielono-fioletowy marihuanowy las, w końcu zamknąłem oczy i odpłynąłem.



Sekundę snu później (a trzy godziny na zegarku), około godziny piątej rano, obudził mnie głos: STAAAAAS, STAAAAS, WSTAWAAAAAAJ, WSTAWAAAAAJ BLJAAAAAĆ, WOJNA POCZELAS!!!

– Mhmmm – odparłem uśmiechnięty, trwając jeszcze w półśnie.

– No wojna się zaczęła, wstawaj! – nie przestawał krzyczeć Aleks.

– Ha-ha-ha... – rzuciłem, traktując to jak żart ze śpiącej i nie do końca trzeźwej osoby. Coś w stylu licealnego żartu „gdzie masz kluczyki od czołgu?!”.

– No wstawaj, Kijów bombardują! Do żadnego Orane czy Mariupola nie pojedziesz! – kontynuował Aleks.

– O!... byłem przekonany, że sobie jaja robisz – odpowiedziałem, nie mając w głowie jeszcze żadnych konkretnych myśli.

Naturalną reakcją człowieka na taką wiadomość powinny być strach i panika. Moją reakcją było coś pomiędzy „no to grubo” a „o, w końcu coś się dzieje!”. Zaśmiałem się pod nosem, ubrałem koszulkę i poszedłem do kuchni. Za oknem świtało, a niebieskość poranka powoli wdzierała się do wąskiego pomieszczenia. Aleks stał przy stoliku i jednocześnie słodząc swoją herbatę, oglądał na smartfonie przemowę Wołodymyra Zełeńskiego.



Prezydent wspominał właśnie o tym, że na kraj spadły bomby, więc wprowadza „wojenny stan, na wsi terytorji naszej derżawy”. Na zegarku było jakoś po piątej. Za oknem było słychać w oddali raz po raz jakieś dudnienia, ale nie były to żadne szczególne dźwięki, ot szum wielomilionowego miasta. Wypiliśmy herbatę, porozmawialiśmy o tym „to co teraz?”, przeglądnąłem wszystko co się da w Internecie, a Aleks dał mi dobrą radę, że od razu zaczną pojawiać się miliony fejkowych newsów i żeby osiem razy się zastanowić, zanim poda się dalej jakąś informację. Powiedział też, żebym zadzwonił do polskiego konsulatu. Wiedziony jednak doświadczeniem byłem przekonany, że nic to nie da i nie skorzystałem z rady.

https://youtu.be/yhfxYjNHrTQ

Zerknąłem na telefon i pierwszą wiadomością jaką zobaczyłem była ta od mojego chłopaka. Uśmiechnąłem się i wzruszyłem jednocześnie:



Jako że Aleks ze względu na swoją profesję ma dużo znajomości związanych z informacją, dość szybko dostał cynk gdzie konkretnie spadły resztki jednej z pierwszych zestrzelonych rosyjskich rakiet. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Ciepło się ubraliśmy i skierowaliśmy nasze kroki do windy.

– Aleks – co oznacza Ж? – zapytałem, zachodząc w głowę, jak był parter po ukraińsku, ale po chwili dochodząc do wniosku, że przecież oni parterów nie posiadają.

– Jakie „ży”?

– No „ży”, sam popatrz – wskazałem mu ręką na panel z przyciskami.

– No i gdzie tutaj masz „ży”?

– O tutaj – pokazałem mu na przycisk, ze znaczkiem Ж. Aleks roześmiał się i stukając się po głowie odpowiedział:

– Jebnij się w łeb i przyglądnij się jeszcze raz.



Tak, przez całą drogę windą gapiłem się na przycisk zamykania drzwi.

Wyszliśmy przed blok i skierowaliśmy nasze kroki w stronę stacji metra. Do przejścia mieliśmy kilka kilometrów, więc w naszym obecnym stanie spacer w zimowy, lutowy poranek był zbawienny. Idąc przez kijowskie osiedla, Aleks raz po raz przykładał do twarzy przewieszonego na szyi Canona, pstrykając otaczającą go rzeczywistość. Było szaro i cicho, a choć nie padał deszcz, ulice były wilgotne od mgły. Pierwsza oznaka, że coś się dzieje, pojawiła się błyskawicznie. Sznurek samochodów czekających do pobliskiej stacji benzynowej kilka razy zakręcał po lokalnych uliczkach i liczył blisko sto maszyn.

https://youtu.be/F7cyG54-7s4

Była dopiero siódma rano – kilka godzin od oficjalnego ogłoszenia stanu wojennego. Ludzie zareagowali błyskawicznie. Poza tym i niewielkimi kolejkami do bankomatów (oj, jak żałuję, że wtedy nie skorzystałem) miasto było dość spokojne i gdyby ktoś nie powiedział mi, że jest wojna – nie uwierzyłbym. Przypomniałem sobie po drodze, że w nocy śniła mi się przelatująca w okolicy naszego bloku rakieta. Ciekawe, czy to faktycznie był sen...



Doszliśmy do stacji metra Pałac Ukraina. Co ciekawe – cała komunikacja miejska była tego dnia darmowa. Przeszliśmy przez otwarte bramki, stanęliśmy na długich ruchomych schodach i w końcu znaleźliśmy się na peronie. Tłum taki, jak zwykł być w kijowskim metrze, komunikat „obereżno, dweri zacziniajutsa”, troszkę potrzęsło i trzy stacje dalej na Hołosiwskiej wyszliśmy na powierzchnię.





Pierwsze co zobaczyliśmy to rozbite szyby w witrynach banku PUMB, a sto metrów dalej jakieś zamieszanie. Idąc (bo jakżeby inaczej?) w stronę zamieszania, deptaliśmy coraz więcej porozbijanych szkieł pobliskich sklepików i aptek, aż doszliśmy do prowizorycznie osłoniętej biało-czerwoną taśmą plątaniny metalowych elementów, drutów i jakiejś kolorowej płachty z wydrukowanym zdjęciem przypominającym oponę. Wszystko w dziwny sposób powyginane. To to jest ta rakieta? – pomyślałem zawiedziony. Dopiero podchodząc bliżej zrozumieliśmy, że strącona rakieta spadła na billboard reklamujący nową Mazdę, a drobne szczątki samego pocisku leżą obok banera.



Wokół krzątało się troszkę ludzi w odblaskowych kamizelkach, kilku policjantów i wojskowych, choć ciężko było odróżnić kto w rzeczywistości jest z wojska, a kto po prostu nosi popularny na Ukrainie kamuflaż. Ktoś próbował ludzi stamtąd odganiać, ale nikt nie słuchał, więc dał sobie spokój. Aleks od razu zagadał do któregoś z funkcjonariuszy i dowiedzieliśmy się, że to ruska rakieta X-31 (Ch-31), która nie doleciała na lotnisko Kijów – Żuliany, bo została strącona przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Mogłoby być ciekawie, bo nasz dom znajdywał się zaledwie dwa kilometry od portu lotniczego. Porobiliśmy kilka fotek i czując już głód, pragnienie oraz senność skierowaliśmy się w kierunku domu. Kilkanaście metrów za rakietą leżało parę drobnych kawałków, które wyglądały na jej elementy. Przyjrzeliśmy się z bliska i pozwoliliśmy sobie wziąć po małym odłamku. Nie byłbym sobą, gdybym nie przytulił jakiegoś artefaktu, szczególnie że to TAKI artefakt. Wziąłem malutki, srebrny kwadracik o boku 1,5 cm – podobno część jakiejś izolacji – i schowałem do kieszeni.







Nie paliłem papierosów od dobrych kilku miesięcy, ale w drodze powrotnej widząc pierwszy sklep, od razu kupiłem ulubione cienko-grube Winstony z niebieską kulką. W końcu wojna to idealny pretekst, żeby znów wrócić do nałogu. Stanąłem przed blokiem na Sołomiance, wyjąłem papierosa, kliknąłem smakową kulkę i zaciągnąłem się dymem. Kto kiedykolwiek wpadł w sidła tego nałogu, wie jakie to uczucie zapalić pierwszy raz po dłuższej przerwie. Dym wypełnił płuca, lekko je łaskocząc i dając dziwne wrażenie spokoju. Zakręciło mi się w głowie – organizm odzwyczaił się od takiej dawki nikotyny. Zapiłem dym puszką coli, nie przejmując się, że ciągle jestem na czczo, i wróciliśmy na górę do mieszkania.



Od rana zostałem zasypany dziesiątkami wiadomości od znajomych. Oczywiście – zawsze robi się miło, kiedy widzisz, że komuś na tobie zależy. Jednak w sytuacji, kiedy jedyne o czym marzysz, to pójść spać, może się walić i palić, ale ostatnie czego chcesz, to odpisywać dokładnie to samo każdemu z osobna. Napisałem więc większości, że nie będę odpowiadać na wiadomości, ale w zamian będę moje „postępy” wrzucać w relację na Instagramie i Facebooku. Było już po dziewiątej. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę w kuchni, postanowiłem też zadzwonić do konsulatu, ale jedyne co się dowiedziałem, to zgodnie z przewidywaniami – „No, ale co się dzieje? Przecież nic się nie dzieje. Najlepiej znaleźć jakiś transport i wrócić do Polski”.

Usiadłem na pufie, wszedłem na stronę ukraińskich kolei. Szczęśliwy, że udało mi się wyhaczyć ostatnie wolne miejsce na pociąg do Lwowa, kupiłem bilet i zasnąłem. Obudziłem się 5 godzin później. Odruchowo sięgnąłem po telefon i wszedłem na Facebooka. Znów – potok nieodczytanych wiadomości, które musiałem z bólem serca zbywać krótką informacją „czytajcie relacje, bo nie dam rady wszystkim odpowiedzieć”. Wszystkie, poza garstką bliskich znajomych i chłopakiem, który drżał w Krakowie ze strachu i od 4:30 przelewał tony łez, w czym nie pomagały moje wiadomości w stylu „właśnie idziemy ze znajomym oglądać rakietę, która spadła koło stacji metra”.



Gdy wyjrzałem za okno, nie działo się nic szczególnego. Ludzie nieśpiesznie chodzili po ulicy i nabierali do butelek krystalicznie czystą wodę z pobliskiego źródełka artezyjskiego. Jako że nikt nie wiedział, jak rozwinie się sytuacja, wziąłem od Aleksa klucze i wybrałem się na zakupy do pobliskiego ATB. Przy bankomatach dalej ustawione były kolejki, a ja zamiast stanąć w jednej z nich wciąż myślałem „dobra, chuj – potem wypłacę”. Półki w sklepie były już mocno przetrzebione. Chleba praktycznie już nie było (nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie uwzięli się właśnie na chleb i traktują go w jakiś mityczny sposób jako najbardziej istotny produkt żywieniowy), ale wiedziony stalkerskim doświadczeniem kupiłem sobie jakieś zupki chińskie (tych o dziwo było dużo), ciastka, dwuipółlitrową coca-colę (za 4 zł – marzenie), sucharki, dużo słodyczy i kilka jogurtów. Byłbym zapomniał – i oczywiście kilka puszek REVO na wieczór, bo mieli wpaść do nas znajomi Aleksa. Przy kasie normalnie można było płacić kartą, co było kluczowe przy moim niemal całkowitym braku gotówki. Wróciłem do domu i posiliłem się bulionem z proszku. Wtem za oknem usłyszeliśmy basowe dudnienie przelatującego nad chmurami myśliwca. Zacząłem nagrywać, ku dezaprobacie mojego znajomego. No to już było coś, co robiło wrażenie i sprawiało, że mój mózg powolutku zaczynał rozumieć, że chyba faktycznie zaczęła się wojna.

https://www.youtube.com/shorts/LbL1GLI948Y

Co czułem? Dalej to samo kontrowersyjne i zazwyczaj komentowane krótkim „jesteś pojebany” uczucie. Uczucie pt. „Wow, marzyłem o tym od lat, w końcu znalazłem się w środku takich wydarzeń”. Przyjemnie stresujący i zachęcający do działania stan zagrożenia znany z wypraw do Strefy Czarnobylskiej, choć oczywiście wielokrotnie spotęgowany, ale przyprawiony chęcią dowiedzenia się „ciekawe, co będzie dalej”. Póki co planowałem zostać w Kijowie i nazajutrz zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja.

Zanim przyszli znajomi Aleksa, w końcu zdecydowałem się spróbować wypłacić pieniądze z bankomatu. Wszystkie jednak znalezione w promieniu kilometra nadawały ten sam komunikat „brak gotówki”. Ot, prokrastynacja.



Wieczór minął pod kątem rozmów głównie na temat bieżących wydarzeń – czyt. wojny, ale wraz z wypitym alkoholem i wypalonym przez kompanów suszem z nakrętki pięciolitrowej butelki po wodzie mineralnej (tym razem wolałem sobie odpuścić tę wątpliwą przyjemność) było coraz więcej śmiechów. W pewnym momencie spróbowałem nieskutecznie zrealizować swoje małe marzenie z rozmowy ze znajomym przeprowadzonej jeszcze w samolocie, przed wybuchem wojny. Nie udało się i musiałem zadowolić się oglądaniem wieczornego miasta przy akompaniamencie ulubionego Mołchat Doma z oszklonego półpiętra na klatce schodowej.



Kiedy i jak poszedłem spać? Już nie pamiętam. Wiem tylko, że koło siódmej rano obudziły mnie wyjące na zewnątrz syreny. Stojąc wlepiony w okno, słuchałem złowrogich dźwięków. Była to jedna z pierwszych syren podczas tej wojny i nikt tego jeszcze nie bagatelizował, więc powiedziałem Aleksowi:

– Dobra, chyba jednak wypierdalam stąd...

– Okej, odprowadzę cię na dworzec.

https://youtu.be/-r8V0jlOk6U

Ciąg dalszy w drugiej części opowieści Staszeka. Ja tymczasem serdecznie zapraszam Was do odwiedzenia bloga naszego gościa --> o, tutaj.
24

Oglądany: 30361x | Komentarzy: 77 | Okejek: 164 osób
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało