Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Po co Polsce Marynarka Wojenna

31 546  
308   96  
Pytanie zadane niczym przez staruszki ze słynnego mema, ale nie da się od niego uciec. Nie brakuje takich, którzy wskazują, że nas nie stać na silną Marynarkę Wojenną, a poza tym jesteśmy państwem lądowym i ewentualny atak grozić nam będzie od strony lądu, a nie od morza. Popularny jest przykład II Rzeczypospolitej, która niemało inwestowała we flotę, a gdy faktycznie stanęła przed groźbą wojny, to odesłała większość najwartościowszych jednostek do Anglii.

Polskie niszczyciele płynące do Wielkiej Brytanii 31 sierpnia 1939 r. – widok z rufy ORP „Błyskawica” na ORP „Grom” i ORP „Burza”

Ostatni zarzut pierwotnie został sformułowany jeszcze zaraz po wrześniu ’39 jako atak na sanację, która rzekomo marnowała pieniądze na okręty, podczas gdy można było zamówić więcej dział przeciwpancernych czy samolotów. Zarzut był nietrafiony, ponieważ wszystkie wydatki na MW (zarówno na utrzymanie, jak i modernizację) były ułamkiem tego, co wydawano na wojska lądowe i znacznie niższe niż na lotnictwo. Dość wspomnieć, że wg niektórych źródeł utrzymanie całej marynarki wojennej (a więc nie tylko floty morskiej, ale też flotylli pińskiej) stanowiło równowartość utrzymania trzech dywizji piechoty. Tymczasem tych ostatnich było trzydzieści, do tego 11 brygad kawalerii i wiele innych jednostek.

Winy za nieprzygotowanie armii na wysiłek wojenny trzeba szukać gdzie indziej: poczynając od ogromnej armii na stopie pokojowej (która była większa niż francuska!), aż po błędną politykę modernizacyjną. Pieniądze na unowocześnienie wojska znalazłyby się przed wojną, ale były „przejadane” na wydatki bieżące (często dosłownie, jeśli wspomnieć ogromną liczbę koni, które trzeba było przecież wykarmić) oraz źle przekierowywane. Rządzący doskonale zdawali sobie sprawę z tego zapóźnienia, ale na przeszkodzie stały finanse państwa, dodatkowo osłabione przez wielki kryzys światowy.

Zamiast więc kupować sprzęt zagraniczny, zdecydowano się inwestować środki we własny przemysł zbrojeniowy. Miało to pozwolić na samowystarczalność, a w przyszłości poświęcone nakłady miały się zwrócić dzięki eksportowi uzbrojenia. Długofalowo była to na pewno dobra strategia, zwłaszcza że dzięki licznym ośrodkom akademickim nie było problemu z wykwalifikowanymi kadrami. Problem w tym, że rychło się okazało, że nie mamy czasu na długofalowe strategie. W rezultacie pod koniec lat 30. brakowało pieniędzy nie tylko na zagraniczne zakupy, ale nawet na zamówienia w krajowym przemyśle. Z tego powodu część wybudowanych ogromnym kosztem fabryk nie wykorzystywała w pełni swojego potencjału.

Drugim problemem było to, że rozdęta do granic absurdu idea samowystarczalności doprowadziła do tego, że nawet tych środków, którymi dysponowaliśmy, nie mogliśmy w pełni użyć. Przykładowo projektowaliśmy znakomite płaty samolotów, ale nie byliśmy w stanie opracować odpowiednio wydajnego silnika. Dlaczego polskie lotnictwo dysponowało samolotami PZL P. 11, a rumuńskie, greckie czy tureckie znacznie lepszymi PZL P.24? Ponieważ polskie samoloty miały mieć tylko polskie silniki, ale te na eksport mogły mieć już (lepsze) zagraniczne. Inny przykład. Opracowano bardzo dobry czołg 7TP, który był lepszy niż niemieckie Pzkpf. I i II. Było ich jednak kilkanaście razy mniej niż wspomnianych maszyn niemieckich nie tylko z powodu niemieckiej przewagi przemysłowej, ale też dlatego, że wojsko wciąż czekało na jeszcze lepszy model i ograniczało zamówienia.


Jedyny zachowany egzemplarz PZL P.24. Muzeum Lotnictwa w Stambule

Kiedy okazało się, że czasu jednak nie mamy, zdecydowano się na zagraniczne zakupy, ale i francuskie samoloty w ogóle nie zdążyły do nas przypłynąć, a czołgi tylko częściowo. Polscy żołnierze zobaczyli je dopiero we Francji.

Jak to było naprawdę z Marynarką Wojenną?

Dygresja długa, ale była konieczna, aby unaocznić, że to nie Marynarka Wojenna była winna powolnej modernizacji Wojska Polskiego. Są jednak i tacy, którzy zauważają, że nawet te skromne środki były zbyt wysokie, skoro nie przyczyniły się do obrony Polski. Zauważę – a które pomogły? Modernizacja polskiego lotnictwa myśliwskiego opóźniła się nie tylko z powodów, które wskazałem w poprzednich akapitach, ale też dlatego, że w drugiej połowie lat 30. postawiono na lotnictwo bombowe. Obawiano się (słusznie, jak się okazało), że podczas wojny polskie miasta mogą okazać się celem ataku nieprzyjacielskiego lotnictwa. Po to właśnie były PZL 37 Łoś – aby można było dokonać adekwatnej odpowiedzi. No to Łosie powstały, Niemcy bombardowali miasta od pierwszych godzin wojny, a polskie samoloty nie ukazały się nie tylko nad Berlinem, ale nawet Opolem.

Sama teza o tym, że marynarka nie przyczyniła się do obrony, jest dużym nadużyciem. Hel, poza zgrupowaniem generała Kleeberga, bronił się najdłużej. Marynarka Wojenna była ponadto jedyna polską formacją, która walczyła NIEPRZERWANIE od pierwszego do ostatniego dnia wojny. W dodatku nawet wysłane w ramach planu „Peking” niszczyciele mogły przyczynić się bezpośrednio do obrony Polski. Już 14 września „Błyskawica” wyszła z Liverpoolu, eskortując statek „Clan Menzies” z materiałami wojennymi. Rejs miał się zakończyć w rumuńskiej Konstancy, ale z powodu cofnięcia przez Królestwo Rumunii zgody na tranzyt przez ich terytorium, odwołano go podczas postoju w Gibraltarze. Gdyby jednak opór trwał dłużej, wszystkie trzy niszczyciele mogłyby się przydać w służbie konwojowej dla Polski.

Okręty podwodne również mogły się wydatnie przyczynić do obrony Polski przez Niemcami. Mogły zablokować komunikację między Prusami Wschodnimi a resztą III Rzeszy. Wprawdzie przed realizacją „Fall Weiss” Niemcy zdążyli zgromadzić zapasy dla 3. Armii, ale w przypadku przedłużającej się kampanii mogłyby się pojawić problemy z zaopatrzeniem dla nacierających z północy wojsk. Zdobycie „korytarza pomorskiego” niewiele tu zmieniało wobec wysadzenia mostu kolejowego w Tczewie przez polskich saperów już w pierwszych godzinach wojny.


ORP Ryś podczas wynurzania

Jest jeszcze jeden aspekt. Mimo tragedii września ’39 nie należy zapominać, że przez większość 20-lecia międzywojennego bardziej prawdopodobnym przeciwnikiem wydawał się Związek Sowiecki. W razie wojny ważnym elementem wysiłku wojennego było zapewnienie dostaw zagranicznych. W przypadku konfliktu z Niemcami zaopatrzenie miało przybywać przez Rumunię. Ten kierunek był jednak wykluczony w przypadku gdy wrogiem miał być ZSRS – przedmoście rumuńskie było zbyt blisko granicy polsko-sowieckiej, a także należało się spodziewać, że Flota Czarnomorska po prostu zablokuje Rumunię od morza, na co nic nie moglibyśmy poradzić. Wobec tego jedynym kierunkiem dostaw zostawała Gdynia. Dlatego zamawiano niszczyciele, które miały eskortować statki do Morza Północnego, oraz okręty podwodne, które miały szachować flotę sowiecką na północnym Bałtyku. Z tego też powodu zaniedbano lotnictwo morskie; wobec dużego oddalenia Gdyni od baz sowieckich nie spodziewano się, że odegra istotniejszą rolę.

Zarzuty o bezsensownych wydatkach na flotę z lubością przejęła propaganda PRL-u. Oczywiście przemilczano lub wyśmiewano fakt, że flota była tworzona przede wszystkim przeciw Związkowi Sowieckiemu. Dodatkowo PRL sam był w zupełnie innym położeniu geopolitycznym i w jego przypadku Marynarka Wojenna faktycznie odgrywała drugorzędną rolę. W przypadku konfliktu zbrojnego wszelkie zaopatrzenie (zarówno surowce energetyczne, jak i uzbrojenie) miało pochodzić z sąsiedniego Związku Sowieckiego, który był też największym partnerem handlowym. Blokada morska NATO skutkowałaby głównie odcięciem od ryb oceanicznych oraz cytrusów. Dlatego zadaniem Marynarki Wojennej była głównie obrona wybrzeża przed ewentualnym desantem, który i tak wydawał się mało prawdopodobny. Południowe i wschodnie wybrzeże Bałtyku było w całości w rękach Układu Warszawskiego, na północy były neutralne Szwecja i Finlandia, a NATO miało jedynie zachodnie skrawki wybrzeży Bałtyku w postaci RFN-u i Danii (w przypadku tej ostatniej bez Bornholmu, który na mocy porozumień z Sowietami był zdemilitaryzowany). Z tego powodu mniejsza flota miała swoje uzasadnienie. Gorzej, że niektórzy zachowują się, jakby sytuacja Polski przez ostatnie 30 lat nie uległa zmianie.

Państwo wyspiarskie – Polska

Polska oczywiście jest państwem śródlądowym, a od czasu gdy Szwecja ponad 200 lat temu została spacyfikowana przez Rosję, północ pozostaje najmniej prawdopodobnym kierunkiem inwazji. Jednocześnie kierunek morski zyskuje coraz większe znaczenie gospodarcze. Wprawdzie wymiana handlowa wciąż odbywa się głównie poprzez połączenia lądowe, ale z roku na rok sukcesywnie rośnie handel morski. Port w Gdańsku zajmuje obecnie drugie miejsce na Bałtyku, a Gdynia i Świnoujście są w pierwszej dziesiątce. Do jeszcze ciekawszych wniosków można dojść, gdy spojrzy się na ONZ-owski ranking otwartością na morze, mierzony morską wymianą handlową, obrotem w portach itd.

Pozycja Polski w tym swoistym rankingu morskim (51,69 pkt w 2019 r. – 27. miejsce w świecie) jest gorsza niżby to mogło wynikać z faktu posiadania przez nasz kraj kilku portów pełnomorskich i pozycji kraju na gospodarczej mapie świata pod względem wielkości produktu krajowego oraz wielkości obrotów handlowych. Nasze miejsce jest jednak lepsze niż wielu krajów o większych gospodarkach niż Polska, np. Szwecji [akurat od 2016 r. gospodarka Polski jest większa niż Szwecji – Ferratus], Rosji i Australii, czy krajów z wielkimi tradycjami morskimi, jak np. Portugalia [1].

Czy da się zbudować potężną gospodarkę bez korzystania z morza? Chociażby Szwajcaria udowodniła, że tak (ale zarazem nawet ona ma flotę morską). Jednak transport morski jest najbardziej efektowny. Jeden kontenerowiec z kilkunastoma członkami załogi jest w stanie przewieźć kilkanaście tysięcy kontenerów. Trzeba kilkuset pociągów lub kilkunastu tysięcy TIR-ów z kilkunastoma tysiącami ludźmi, aby przewieźć ekwiwalent drogą lądową. Ponadto własne porty morskie dają niezależne okno na świat. Żadne państwo z jakimikolwiek ambicjami nie może zignorować dostępu do morza.


Baza kontenerowa w Gdyni

W przypadku Polski dodatkowo wchodzi sprawa z surowcami energetycznymi, których znaczenia nie oddaje w pełni bilans handlowy. Większość energii elektrycznej czerpiemy ze spalania węgla. III RP z kraju samowystarczalnego pod tym względem na skutek zamykania kolejnych kopalni stała się państwem z deficytem węglowym. Pozornie nie jest źle, bowiem przy krajowym zapotrzebowaniu na węgiel nieprzekraczającym 70 mln t wydobywamy około 55 mln t (na marginesie dodam, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż taki prosty bilans, bowiem część węgla jest brunatna, która nadaje się do spalenia wyłącznie na miejscu, część kamienna, a część koksująca dla hut). Trzeba jednak jakoś uzupełnić brakujące kilkanaście tysięcy ton. Przez ostatnie lata odbywało się to głównie z kierunków rosyjskiego i ukraińskiego (w przypadku ostatniego w praktyce głównie też rosyjskiego, bowiem ten węgiel często pochodził z Donbasu). Od 2022 roku to źródło się wyczerpało. Pozostało szalone skupowanie węgla po świecie, a tu nieodzowne okazały się porty.


Gazoport w Świnoujściu

Gorzej sytuacja wygląda z gazem ziemnym. Przy zapotrzebowaniu około 20 mln m3 jedynie 4 mln m3 wydobywamy ze złóż krajowych. 7,5 mln t zapewnia terminal w Świnoujściu. Dopiero dzięki uruchomieniu Baltic Pipe w zeszłym roku z możliwością przesyłu 10 mln m3 zyskaliśmy bezpieczeństwo energetyczne pod tym względem. Trzeba oczywiście do tego dodać interkonektor z Niemiec (którym otrzymywaliśmy gaz norweski) czy z Litwy (który łączy nas z terminalem w Kłajpedzie, m.in. obsługujący gaz skroplony zamówiony przez PGNiG). Na zapotrzebowanie Polski składa się m.in. gospodarka mieszkaniowa (około 7 mln m3) czy produkcja nawozów sztucznych (około 4 mln m3). Odcięcie od dostaw gazu oznaczałoby rezygnację z produkcji nawozów (a więc kryzys w rolnictwie) lub zaopatrzenia części gospodarstw domowych. O reszcie gospodarki nie wspominając.

Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w kwestii zaopatrzenia w ropę naftową. Krajowe wydobycie to zaledwie 2% zapotrzebowania – przy czymś część wydobycia jest realizowana poprzez platformy wiertnicze na Bałtyku, a więc odcięcie od morza pozbawiłoby nas ropy także z tego źródła. Od czasu pozbawienia nas surowca z ropociągu „Przyjaźń” w zeszłym roku pozostaje nam Naftoport w Gdańsku, który zaopatruje nasze dwie rafinerie w Gdańsku i Płocku, a być może będzie też zaopatrywał dwie niemieckie.

Lista nie byłaby pełna bez podmorskiego kabla energetycznego, łączącego Polskę ze Szwecją, oraz bez przyszłej farmy wiatrowej na Bałtyku. To wszystko sprawia, że ewentualne odcięcie nas od Bałtyku spowodowałoby ogromne reperkusje w gospodarce i życiu. Co więcej, do odcięcia wcale nie musiałoby dojść w wyniku wojny. Można sobie wyobrazić, że w przeciągu kilku lub kilkunastu lat na świecie zrobi się jeszcze niespokojniej. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych akurat doszedł do władzy jakiś zwolennik resetu w stosunkach międzynarodowych lub izolacjonizmu albo niepokoje na Pacyfiku odciągnęły uwagę Waszyngtonu od Europy. Nieżyczliwe nam państwo wysyła okręty na granicę naszych wód terytorialnych i pod byle pretekstem zawraca lub przekierowuje gazowce. Czy to już wypowiedzenie wojny? Jeszcze nie, ale już zaatakowanie polskich okrętów, które wyszłyby na interwencję, jak najbardziej. Dlatego najpewniej wystarczyłaby sama manifestacja siły. Niemniej tę manifestację trzeba byłoby mieć czym przeprowadzić. Możemy mieć najsilniejszą armię lądową w Europie (i faktycznie do tego dążymy), ale jeśli zostaniemy zablokowani od morza, co nam zostanie? Mamy nią ruszać na Kaliningrad i Petersburg, aby odciąć Rosję od Bałtyku? Przy czym bez dostaw paliwa kupione za ciężkie miliardy Abramsy staną najdalej pod Rygą.

Państwo NATO-wskie – Polska

Jesteśmy rzecz jasna w NATO, ale Pakt Północnoatlantycki opiera się nie tylko na artykule 5 czy rzadziej wspominanym artykule 4, ale zawiera też artykuł 3, w myśl którego „dla skuteczniejszego osiągnięcia celów niniejszego traktatu, Strony, każda z osobna i wszystkie razem, poprzez stałą i skuteczną samopomoc i pomoc wzajemną, będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści”[2].

Podkreślenie moje. Trudno będzie wymagać od sojuszników zareagowania w myśl artykułu 5, jeśli wcześniej nie będziemy przestrzegać łatwiejszego do realizacji artykułu 3. Warto też dodać, że artykuł 5 wcale nie zobowiązuje sojuszników do przyjścia od razu z całą potęgą na pomoc napadniętemu sygnatariuszowi paktu, lecz „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich […] będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich […] udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego” [3]. Innymi słowy, jeśli któreś państwo uzna, że wysłanie słynnych już 5000 hełmów wyczerpie jego zobowiązania sojusznicze, to nie będzie można mu zarzucić złamania paktu.

Często przypomina się też, że wraz ze wstąpieniem Szwecji i Finlandii do NATO Bałtyk stanie się wewnętrznym morzem sojuszu. Wprawdzie proces akcesji nie jest jeszcze zakończony i wcale nie jest powiedziane, że wobec sprzeciwu Turcji i Węgier na pewno zostanie zwieńczony sukcesem, ale nawet w najgorszym scenariuszu oba te państwa będą niewątpliwie po naszej stronie w ewentualnym konflikcie. Tyle że nawet z tymi państwami Bałtyk (w przeciwieństwie do Atlantyku oraz mórz Północnego i Śródziemnego) wciąż pozostaje najsłabszym ogniwem sojuszu. Państwa bałtyckie mają niewielkie floty, złożone z sił przeciwminowych i patrolowych. Niemcy na papierze mają silną marynarkę, na którą składa się kilkanaście fregat i korwet oraz pięć okrętów podwodnych, ale postawa polityczna i ogólna słabość wojskowa tego państwa (nie mają nawet dość załóg, aby obsadzić wszystkie jednostki!) stawia pod znakiem zapytania, na ile mogą zostać wykorzystane. Dania ma trzy silne fregaty i głównie jednostki patrolowe. Trzeba też pamiętać, że oba te państwa mają też interesy na Morzu Północnym, a w przypadku Danii także na północnym Atlantyku.


Duńska fregata Niels Juel typu Iver Huitfeldt

Kolejne państwa skandynawskie w sojuszu rzecz jasna zmieniają układ sił, ale optymizm nieco opadnie, jeśli przyjrzeć się dokładniej flotom i temu, co mogą zaoferować sojusznikom z południowych brzegów Bałtyku. Siły uderzeniowe Finlandii obecnie składają się wyłącznie ze starych okrętów rakietowych. Sytuacja Merivoimat zmieni się w ciągu dekady, kiedy zostaną oddane do służby cztery nowe korwety (właściwie lekkie fregaty), ale wobec bliskości bazy w Kronsztadzie trudno spodziewać się, aby ewentualne fińskie wsparcie przekroczyło jeden okręt. Szwecja ma cztery okręty podwodne (i jeden w budowie), co byłoby cennym wsparciem, ale jednostki podwodne nie są w stanie w pełni zastąpić jednostek nawodnych. Tymczasem potomkowie Waregów już wiele lat temu zrezygnowali z pełnowartościowych okrętów (poza podwodnymi) i obecnie utrzymują w linii zaledwie kilka korwet, w tym pięć nowoczesnych typu Visby. Robią wrażenie futurystycznymi kształtami, ale ze względu na niewielką wyporność i zupełny brak uzbrojenia przeciwlotniczego mogą operować wyłącznie w strefie przybrzeżnej. Siły morskie obu państw uzupełnia silne lotnictwo. W przypadku Szwecji złożone z rodzimych Gripenów, w przypadku Finlandii amerykańskich Hornetów, które są obecnie systematycznie wymieniane na F-35.


Szwedzka korweta HMS Nyköping typu Visby

Flota Bałtycka

Flota Bałtycka Federacji Rosyjskiej ustępuje nie tylko flotom państw NATO, ale nawet flotom Północnej i Czarnomorskiej. Okrętem flagowym jest niszczyciel Настойчивый (po polsku Uporczywy), znany Bojownikom z tego filmu. Prócz tego Rosjanie na Bałtyku dysponują jednym okrętem podwodnym, dwiema fregatami, trzynastoma korwetami i dziesięcioma małymi okrętami rakietowymi. Niszczyciel i fregaty pochodzą jeszcze z końcówki Związku Radzieckiego i stanowią podobną wartość na współczesnym teatrze działań, jak krążownik Moskwa. „Uporczywy” w dodatku od prawie czterech lat stoi w stoczni i nie zanosi się, aby szybko ją opuścił, a jeśli już, to niemalże na pewno bez poważnej modernizacji. Zaś bez niej czekać go będzie podobny los, co jego „flagowego kolegi” z Morza Czarnego. Co ciekawe, tym samym od 2019 roku Polska Marynarka Wojenna po raz pierwszy w historii dysponuje większymi okrętami w linii niż Flota Bałtycka! Fakt w sumie bez większego znaczenia, biorąc pod uwagę wiek tych jednostek (dwie 40-letnie fregaty), ale aż dziwne, że chyba nikt go nie odnotował.


Rosyjska korweta Ураган (Huragan) – z najnowszej serii korwet typu 22800

Lepiej u nich wygląda sytuacja z korwetami. Na trzynaście jednostek tylko sześć pamięta Związek Radziecki. Pozostałe pochodzą z tego stulecia, a ich liczba się zwiększa i z czasem zastąpią zarówno większe okręty, jak i pochodzące z przełomu lat 80. i 90. małe okręty rakietowe. Sytuacja z okrętami podwodnymi jest bardziej skomplikowana. Flota Bałtycka ma na stanie jedynie okręt podwodny typu Kilo „Dmytrow” – tego samego typu, co nasz „Orzeł” i nawet pochodzący z tego samego okresu. Różnica polega na tym, że „Dmytrow” przeszedł w ostatnich latach gruntowną modernizację (potrafi nawet wystrzeliwać rakietowe pociski przeciwokrętowe), dzięki czemu zyskał „drugą młodość”, a „Orzeł” dożywa swoich lat w porcie wojennym, jedynie prowizorycznie remontowany.


Okręt podwodny „Magadan” typu Kilo we Wołgogradzie

Jeden okręt podwodny nie robi wrażenia, ale trzeba pamiętać, że w razie czego Rosjanie mogą ściągnąć jednostki z innych swoich flot – i nawet nie potrzebują do tego dostępu do cieśnin duńskich. Zawdzięczają to zbudowanym ogromnym kosztem kanałom śródlądowym, dzięki czemu mogą przerzucać jednostki między Bałtykiem, Morzem Czarnym, Barentsa i Kaspijskim. Oczywiście ta droga jest zamknięta dla niszczycieli czy krążowników, ale okręty podwodne typu Kilo jak najbardziej mogą ją przechodzić. Sam „Orzeł” został zbudowany w Niżnym Nowogrodzie nad Wołgą – prawie 1000 kilometrów od najbliższego akwenu morskiego.

Potencjał Floty Bałtyckiej uzupełniają liczne jednostki pomocnicze (desantowe, rozpoznania radioelektronicznego, poduszkowce itd.), lotnictwo, piechota morska czy lądowe wyrzutnie rakietowych pocisków przeciwokrętowych. Jej potencjał jest nomen omen płynny, biorąc pod uwagę, że ona sama wspiera inne floty (przykładowo przed wojną w Ukrainie na Morze Czarne popłynęły okręty desantowe o wdzięcznej nazwie Ropucha), ale w razie czego sama może liczyć na wsparcie. Siły Floty Bałtyckiej na pewno wystarczą do akcji zaczepnych wobec państw nadbałtyckich, zwłaszcza w obliczu bierności lub opieszałości sojuszników tychże, ale nie są na tyle potężne, żeby nie dało się z nimi mierzyć.

Czy Polska Marynarka Wojenna może się z nimi obecnie lub kiedykolwiek mierzyć? Na to zapraszam do drugiej części.

[1] Obserwator Finansowy, https://www.obserwatorfinansowy.pl
[2] https://pl.wikisource.org
[3] Ibidem
7

Oglądany: 31546x | Komentarzy: 96 | Okejek: 308 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało