Pionierska działalność ma to do siebie, że nigdy nie sposób przewidzieć wszystkiego. Zawsze może wydarzyć się coś nieoczekiwanego – a skala potencjalnej katastrofy może być olbrzymia.
Po Apollo 11 i Apollo 12, Apollo 13 miała być trzecią misją NASA, w ramach której ludzie mieli stanąć na Księżycu. Trzyosobowa załoga pod dowództwem Jamesa Lovella wystartowała 11 kwietnia 1970 roku.
Na Ziemię wróciła niecały tydzień później – i można mówić o związanym z tym dużym szczęściu… choć oczywiście większe znaczenie niż szczęście miały ogromne umiejętności wszystkich osób zaangażowanych w przedsięwzięcie.
W przypadku Apollo 13 dość szybko zorientowano się, że nie wszystko pójdzie zgodnie z planem – i to duże niedopowiedzenie.
Po dwóch dniach doszło do eksplozji w module serwisowym. W jej konsekwencji utracono m.in. dwa zbiorniki z tlenem, ale też odcinając od prądu moduł dowodzenia. Ten miał własne zasilanie – ale przygotowane jedynie na kilka godzin pracy podczas wchodzenia do atmosfery w drodze powrotnej na Ziemię.
Cel misji uległ zmianie. Nikt już nie zastanawiał się, jak dotrzeć na Księżyc. Wszyscy myśleli wyłącznie o tym, jak bezpiecznie sprowadzić astronautów na Ziemię. Ci, po eksplozji w module serwisowym,
przenieśli się do modułu księżycowego – który nie był jednak przygotowany na to, że trzy osoby będą przebywać w nim przez dłuższy czas. Nie było jednak wyjścia. By oszczędzić prąd, w module dowodzenia wyłączone zostały wszystkie urządzenia elektryczne.
Komandor
James Lovell, dowódca misji, był najbardziej doświadczonym z astronautów, mając za sobą trzy misje i 572 godziny w przestrzeni kosmicznej. Z kolei dla Johna Swigerta była to pierwsza wyprawa… i to niespodziewana. O swoim udziale dowiedział się na dwie doby przed startem, kiedy pierwotnie wskazany do lotu Thomas K. Mattingly zachorował na różyczkę. Tak przynajmniej wydawało się lekarzowi – bo jak się z czasem okazało, Mattingly był w pełni zdrowy. I bardzo pomógł potem w „awaryjnym lądowaniu”.
Mówi się czasem, że najgorsze jest oczekiwanie – możliwe, że tak właśnie było w tym przypadku. Kiedy astronauci ustawili statek kosmiczny na trajektorii powrotnej i wyłączyli wszystko, co tylko możliwe, by oszczędzać energię, pozostało jedynie czekać.
W klaustrofobicznym module księżycowym brakowało niemal wszystkiego, przede wszystkim miejsca, ale też źródła ciepła czy wody. Jej zapasy trzeba było bardzo oszczędzać. Podobnie jak jedzenie, które ze względu na niską temperaturę częściowo przestało być zdatne do spożycia.
Wychudzeni, wycieńczeni, a w jednym przypadku również chorzy – astronauci z Apollo 13 wrócili ostatecznie na Ziemię. Było to 17 kwietnia 1970 roku, po 5 dniach i niemal 23 godzinach misji. Znalazłszy się odpowiednio blisko, odrzucono najpierw moduł serwisowy, potem moduł księżycowy. Sama
załoga wodowała zaś na Oceanie Spokojnym, kawałek na południowy zachód od Samoa Amerykańskiego i mniej więcej 6,5 kilometra od USS Iwo Jima – okrętu ratowniczego, który podjął dryfujących astronautów.
I choć po latach mówiono wielokrotnie, że „porażka od samego początku nie wchodziła w grę”, tak naprawdę astronauci z Apollo 13 mieli ogromne szczęście. Sama
eksplozja na pokładzie także przytrafiła się w najlepszym z najgorszych momentów. Statek miał jeszcze wtedy wystarczające zapasy energii, wody i tlenu – by przetrwać i skierować się ku Ziemi. Mniej szczęścia miała załoga Apollo 1, która zginęła w pożarze podczas testów przedstartowych. To właśnie na podstawie tych doświadczeń wprowadzono poprawki, które przyczyniły się do ostatecznie szczęśliwego końca Apollo 13.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą