Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

5 kolejnych, wyjątkowo irytujących, trendów we współczesnym kinie

62 412  
264   261  
Na temat hollywoodzkich trendów pomarudziliśmy sobie tutaj. Uważam jednak, że temat nie został wyczerpany, bo przecież z każdym kolejnym seansem gdzieś tam w głowie kołacze się myśl: „Zaraz, zaraz, ja to już gdzieś widziałem…”. Z filmowcami odpowiedzialnymi za kinowe blockbustery tak właśnie jest – chwytają się obecnie popularnych, często ogranych do znudzenia manewrów, bo przecież w czterech tuzinach innych produkcji takie zabiegi się sprawdziły.

#1. Słabe sequele? Zapomnijcie o nich, bo resetujemy serię!

Wiadomo, że gdy jakiś film zarobi sporo kasy, a widzowie podczas seansu wydobywać będą z siebie kwiki radości, to tylko czekać, aż w myśl kucia żelaza póki gorące, wkrótce na ekrany kin triumfalnie wiedzie sequel. Zasilony większym budżetem, większą ilością eksplozji, cycków, krwi, akcji i porozumiewawczych mrugnięć okiem do odbiorców. Problem w tym, że zazwyczaj ekstremalne dojenie tej samej krowy kończy się jej zgonem. Z powodu takiego braku umiaru uśmiercone zostały naprawdę kapitalne produkcje. Dość tu wspomnieć o takich perełkach, jak „Robocop”, „Nieśmiertelny” czy chociażby „Piątek, trzynastego”.



Obecnie, na fali wygrzebywania z mogił dawnych hitów, obserwujemy trend polegający na tym, że dana seria filmowa zostaje „zresetowana”, czyli każe się nam zapomnieć o paździerzowych sequelach, usuwając je tym samym z kanonu. Tak było na przykład z „Terminatorem”, gdzie nagle oznajmiono, że tylko dwie pierwsze odsłony należy traktować serio, a cała reszta to nic innego, jak nakręcone za setki milionów dolarów dzieła z gatunku „fan-fiction”.


Teraz podobny zabieg spotkał też serią „Halloween” (warto przypomnieć, że główna bohaterka grana przez Jamie Lee Curtis ostatnio wróciła do swojej roli, mimo że wcześniej została już uśmiercona. Dwa razy…) oraz „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, której twórcy szerokim łukiem ominęli siedem powstałych od 1974 roku sequeli, rebootów i prequeli, aby zaserwować nam „prawdziwą”, drugą część filmu.

#2. Wysyp identycznych plakatów

Pójdź do kina, będzie fajnie, będzie akcja, będą emocje, będziesz pan zadowolony! – no, naprawdę chciałbym w to uwierzyć, ale patrząc na plakaty, które to wyglądają niczym efekt taśmowej produkcji skrojonej według trzech-czterech obowiązujących wzorów, mam spore wątpliwości co do oryginalności tych filmów. Ileż razy można podziwiać profile antagonistów?



Albo typa stojącego dupą w stronę widza?



Albo parę stykającą się plecami?



Albo te napisy zasłaniające twarz Matta Damona?



I chociaż chciałoby się zrzucić winę na grafików odpowiedzialnych za tworzenie tych dzieł, to tak naprawdę za ten nudny, szablonowy wygląd współczesnych plakatów zapowiadających kinowe produkcje odpowiadają… aktorzy. A właściwie to ich agenci. Okazuje się bowiem, że sposób prezentowania gwiazdy na afiszach promujących dane dzieło jest bardzo ściśle opisany w kontrakcie, który podpisują z artystą wytwórnie filmowe.

#3. Zwiastuny zwiastunów

No więc czekamy na film, który ma zagwarantować nam dwie godziny dobrej zabawy. Wcześniej jednak czekamy na dwuminutowy zwiastun tejże produkcji. Jednak zanim go zobaczymy, czekać będziemy jeszcze na 10-sekundową zapowiedź tego zwiastuna… Teaser, bo tak się owa króciutka forma zwie, ma być pierwszym, krótkim rzuceniem oka na to, co szykują nam nasi ulubieni reżyserzy. Często taki klip emitowany jest zanim w ogóle ruszą prace nad samą produkcją. Może to być na przykład napis wyłaniający się w takt pompatycznej muzyki albo kilka dynamicznie zlepionych klatek wyskrobanych z tego, co dotąd udało się nakręcić.



Pytanie tylko – po co to komu? Ano po to, aby taki „szorcik” można było wcisnąć przed jakimś filmikiem na Twitterze czy YouTubie. Żebyśmy w ciągu tych paru sekund, zanim na ekranie pojawi się przycisk pozwalający nam przeskoczyć do głównej zawartości interesującego nas materiału, zobaczyli możliwie jak najwięcej. Brzmi jak akt rozpaczliwej desperacji? Cóż, grunt, że to działa!

#4. Ramping – najpierw baaaaaardzo wolno, a potem tak szybko, że nawet nie zauważysz!

Okej, na początku robiło to wrażenie. Taki Leonidas, z domalowanym sześciopakiem, biegł na zastępy swoich wrogów pomalutku niczym Davida Hasselhoff z czołówki „Słonecznego patrolu”, a w chwili gdy spodziewalibyśmy się, że zobaczymy, jak bohater leniwie przebija włócznią bebzole kolejnych przeciwników, akcja nagle przyspieszała, aby po chwili znowu zwolnić do tempa ślimaczego galopu.

https://youtu.be/uBrvKhAs4S4
I jak to zwykle bywa, kiedy tylko kilka razy taki zabieg spowodował opad szczęki u widzów, całe Hollywood rzuciło się, aby upychać tego typu chwyty gdzie tylko się da. I o ile w niektórych przypadkach, jak na przykład w scenie przedstawiającą akcję dziejącą się na dwóch poziomach snu w „Incepcji”, taka forma sprawdzała się wyśmienicie, to już zazwyczaj korzystanie z tzw. rampingu ma na celu ukłucie widza w oko przesadnym efekciarstwem. Bardzo podobnie, jeszcze kilkanaście lat temu, filmowcy nadużywali tzw. bullet-time’u podpatrzonego w pierwszym „Matriksie”.


#5. Celowe techniczne wpadki

Byliście ostatnio w sklepie odzieżowym? Za cenę kilkuset dublonów nabyć można spodnie, które wyglądają, jakby pogryzł je rozjuszony pitbull. Nie żeby przetarte dziury na kolanach były czymś złym. Wręcz przeciwnie – jeśli przez dziesięć lat paradowałeś w tych samych portkach, to każdy uszczerbek jest przecież symbolem więzi, która cię łączyła z twoim odzieniem. Jaki jednak jest sens kupowania pantalonów, które są specjalnie dla ciebie zniszczone, podarte i usyfione zużytym olejem samochodowym? To samo pytanie można sobie zadać, oglądając niektóre wysokobudżetowe filmy. Aby nadać ujęciom nieco autentyczności lub wręcz znamion kina dokumentalnego, obraz musi być nieco popsuty, niewyraźny czy rozedrgany.



Ba, czasem mamy wrażenie, że w środek średniowiecznej bitwy ktoś wpuścił jakiegoś typa z kamerą w garści, który zamiast filmować wydarzenia, odbija się od walczących ze sobą na śmierć i życie wojowników, rejestrując przypadkowe zajścia. Tu gdzieś przeleci czyjaś ręka, zraszając soczystą juchą obiektyw kamery, tam ktoś zasadzi kamerzyście kopniaka w potylicę, aby po chwili miecz przeciął powietrze tuż przed czubkiem nosa nieszczęsnego operatora.


Mało tego. Czasem wręcz celowo popełniane są kardynalne błędy, do których nigdy nie posunąłby się profesjonalista, który za gruby hajs uczestniczy w realizacji wysokobudżetowego blockbustera. Jednym z takich zabiegów jest (rzekomo przypadkowe) kierowanie kamery w bardzo jasne źródło światła. W efekcie promień odbija się od obiektywu i tworzy się flara zasłaniająca sporą część obrazu. I wiadomo, że to wszystko jest doskonale przemyślane, a widz ma mieć wrażenie obcowania z produktem nieco mniej sterylnym czy wręcz szorstkim.
I znowu – o ile takie triki mają sens, to już czasem twórcy mają problem z umiarem. Swego czasu J.J. Abrams, który stanął za kamerą nowej odsłony „Star Trek”, tak bardzo przedawkował serwowanie widzom świetlnych refleksów, że pod naporem krytyki musiał ich potem publicznie przeprosić...








Źródła: 1, 2, 3, 4
6

Oglądany: 62412x | Komentarzy: 261 | Okejek: 264 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

28.03

27.03

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało