Gdy
byłem małym okularnikiem w przypałowym golfie, facetka od geografii
opowiadała nam o Wielkim Kanionie Kolorado. I jakoś tak wyszło, że
gdy ktoś mówi o najgłębszym z ziemskich kanionów, to od razu na
myśl przychodzi majestatyczny kolos z USA. Tymczasem wygląda na to,
że prawdziwym rekordzistą jest Kanion Colca w Peru. Sukinsyn jest
dwa razy większy niż jego karłowaty kuzyn z północy - ma 4200
metrów głębokości i ciągnie się na długości 120 km.
Aby
dostać się do legendarnego kanionu, trzeba było najpierw dotrzeć
do Arequipy – jednego z najładniejszych, najczystszych i najmniej
„peruwiańskich” miast na tej szerokości geograficznej. O ile
dotąd za transport służyły nam nowoczesne, klimatyzowane,
piętrowe autobusy (w których każdy z pasażerów zmuszony był do
siedzenia w dwóch maskach na twarzy, bo COVID), to już dalszą
podróż odbyć trzeba w nieco bardziej rozklekotanej, trącącej
kozim serem i niemytą stopą marszrutką, która na swojej trasie
zatrzymuje się w każdym możliwy pueblo, aby zabrać na pokład
dodatkowych pasażerów. Warto dodać, że ci pasażerowie opłatę
za przejazd uiszczają bezpośrednio u kierowcy, nie dostają żadnego
biletu i są skazani na zajęcie każdej możliwej, wolnej jeszcze,
przestrzeni w autobusie.
„To
jest moje miejsce! Wynocha!”
- ryknęła na mnie pomarszczona
Indianka, wskazując kościstym palcem siedzenie, które zajmowałem.
Zazwyczaj nikt nie musi mnie namawiać do życzliwych gestów wobec
osób starszych, ale jednocześnie szczerze pogardzam chamstwem, więc
mój tyłek, który jeszcze chwilę temu chętny był do ustąpienia
komuś miejsca, teraz dosłownie wbił w fotel korzenie.
„Oto
mój bilet. Tutaj, pani spojrzy, jak byk stoi – miejsce numer trzy.
I dlatego właśnie tutaj siedzę. Proszę pokazać mi swój bilecik
i zaraz spróbujemy rozwikłać tę zagadkę…”
- teatralnie
wyjaśniłem swoje zdanie starowince, która wyraźnie nie
spodziewała się, że jakiś białas nie tylko nie zechce spełnić
jej rozkazu, ale i bez zająknięcia przemówi do niej po hiszpańsku.
„Bezczelny
gringo! Wstydu nie masz! Miejsce mi kradniesz! Moje! Moje!”
-
zmarszczki na twarzy babiny pogłębiły się, kiedy ta wymachując
trzymanym w dłoni tobołkiem, postanowiła użyć argumentów ad
personam. W tym samym momencie za jej plecami wyrósł przygarbiony,
chudy człowieczyna. Ubrany w jakieś upiornie umorusane łachmany i
gruby kapelusz dziadunio wyglądał niczym czterystuletnia mumia,
która wstała z mogiły, aby wziąć udział w obchodach corocznych Dni Kurczaka. To była moja szansa na zakończenie monologu
rozemocjonowanej agresorki. Wychyliłem się z siedzenia, chwyciłem
zaskoczonego staruszka i wepchnąwszy się nieco w stronę
przerwy pomiędzy fotelami, posadziłem go koło siebie. Dziadek
odwdzięczył się za moją uprzejmość szczerym, bezzębnym
uśmiechem, a rozsierdzona Indianka widząc, że nic już nie wskóra,
poczłapała do tyłu, gdzie napadła na dwójkę turystów z Francji
wrzaskiem: „To jest moje miejsce! Wynocha!”. Wygląda jednak na
to, że ci byli już przygotowani na tę szarżę, bo wnioskując z
krzyków, które do mnie doleciały – także i oni niezbyt garnęli
się do spełniania rozkazów babiny.
Początek
większości pieszych wypadów znajduje się w niewielkim pueblo
Cabanaconde. To ostatni przystanek na trasie tego autobusu. I całe
szczęście, bo koścista miednica staruszka boleśnie wrzynała mi
się w prawy bok mojego pośladka.
Pandemia
oraz bezkompromisowy, trwający 20 miesięcy lockdown sprawiły, że
turystów jest tu mało (podobnie zresztą, jak i w całym Peru),
więc był to idealny moment na takie przeprawy. Po przeanalizowaniu
trasy oraz naszych własnych sił, uznaliśmy, że damy radę przejść
trzydniowy szlak w dwa dni. W końcu mamy żelazną formę, a
przypominający Roberta Burnejkę Leszek może z powodzeniem służyć
nam za muła, lub też inne zwierzę juczne. Za taki odpowiednik lamy
– stworzenia od setek lat wykorzystywanego przez andyjskie ludy do
dźwigania ciężkich tobołków, jednocześnie absolutnie nie
nadającego się do ciągnięcia wozów. Panuje przekonanie, że
dawni mieszkańcy Peru nigdy nie wynaleźli koła. To mit. Jak
najbardziej je znali, a nawet szeroko wykorzystywali chociażby w
urządzeniach do produkcji wyrobów ceramicznych, a to że żaden
hiszpański kronikarz nie wspomniał o lamich rydwanach ścigających
się po inkaskich drogach (które to rozciągały się na długości
ponad 23 tysięcy kilometrów), wynika tylko z tego, że zarówno
lama, jak i alpaka czy też inna wikunia
nie poradzi sobie z
ciągnięciem zaprzęgu.
Podobnie zresztą, jak wspomniany Leszek.
Ruszyliśmy
z mocnym zrywem, pierwsze kilometry idąc po asfalcie kierującym nas
na piaszczysty szlak. Po drodze odwiedziliśmy niewielki andyjski
cmentarz z 1739 roku, jakże różniący się od europejskich,
"cywilizowanych" nekropolii. Zbite z patyków krzyże
udekorowane pstrokatymi wstążkami i dość upiornymi wizerunkami
lokalnych świętych robiły wrażenie chaotycznego bigosu. Jakiegoś
szalonego tworu, w którym nic nie trzyma się kupy. Tam też
spotkaliśmy Aflredo – nieco ospałego kundla, który zapragnął
zostać naszym przewodnikiem. Jak postanowił, tak też uczynił.
Przez resztę dnia gnaliśmy za krągłym, psim zadkiem, którego
posiadacz najwyraźniej od szczeniaka zajmował się usługami
turystycznymi.
Z
położonego na wysokości 3300 m n.p.m. Cabanaconde stoczyliśmy
się na samo dno kanionu, maszerując wąskimi zygzakami wykutych w
skałach szlaków. Alfredo dyktował nam dość zawrotne tempo, ale
jednocześnie pokazał nam kilka skrótów. Opłatę za swoje usługi
pobierał w formie wody chłeptanej wprost z Leszkowej dłoni.
Na
dole wąwozu, dość wartkim nurtem, płynie rzeka Colca. W 1981 roku
grupa siedmiu dzielnych Polaków, jako pierwsi ludzie w historii,
przepłynęli całą długość kanionu. Dzięki temu osiągnięciu
zapisali się oni nie tylko w Księdze rekordów Guinnessa, ale i na
ich cześć polskimi mianami nazwano parę tutejszych obiektów (np.
wodospady Jana Pawła II).
O
ile pierwsza część trasy prowadziła przez skalne zbocza, a
jedynymi formami życia, jakie po drodze spotykaliśmy, były jakieś
suche wiechcie, meskalinowe kaktusy oraz wychudzone jaszczurki, to
już po drugiej stronie kanionu było znacznie bardziej urodzajnie i
kolorowo. Alfredo prowadził nas malowniczą trasą wśród gęstych
traw i sadów pełnych drzew, których gałęzie uginały się pod
ciężarem potężnych owoców awokado, bananów, mango i fig. Był
też i malutki wodospad, więc wszyscy (i pies też) radośnie
zamoczyliśmy makówki w lodowatej cieczy.
Alfredo
szczerze polecił nam zatrzymanie się na obiad w malutkiej wiosce San Juan de Chuccho, gdzie za równowartość 10 zł zjedliśmy
dwudaniową strawę, a za kolejne 10 opiliśmy się zimnym piwerkiem.
Pies, który – jak poinformował nas ogorzały właściciel jadłodajni – znany jest mieszkańcom Kanionu Colca jako czworonożny przewodnik
turystyczny, też dostał pokaźną michę pełną padliny. Za
darmoszkę. Śmiem twierdzić, że cwaniak ma jakąś umowę z tą
restauracją i
wcale nie było przypadkiem, że akurat tu trafiliśmy.
Naładowani
energią ruszyliśmy dalej. Alfredo pogonił po drodze innego psa,
który blokował nam drogę, najwyraźniej uważając się za
właściciela zarówno tego fragmentu trasy, jak i przylegających do
niej włości. Leszek, ciągnąc za sobą Maćka, przeskoczył przez
murek i pognał w stronę zagrody, gdzie pasły się tuziny świnek
morskich. Biegnąc za moimi kompanami wywrzeszczałem w stronę
zdziwionej tym najściem starowinki, że koledzy chcą jedynie parę
zdjęć zrobić i absolutnie nie zamierzają pulchnych gryzoni
pożerać.
Świnka
morska (a właściwie
kawia domowa) ani nie jest świnią, ani nie
należy do stworzeń wodnych. Swoją nazwę prawdopodobnie
zawdzięcza charakterystycznym kwikom, jakie wydaje, oraz faktowi, że
drogą wodną sprowadzano te zwierzęta do Anglii. To niezbyt bystre
stworzenie było niegdyś szeroko wykorzystywane przy różnych
ceremoniach. Zazwyczaj ich finałem było oczywiście pozbawienie
gryzonia życia. Do dziś w wielu andyjskich pueblos lokalni szamani
używają świnek morskich jako swoistych radiografów. Taki
curandero, trzymając w dłoni to stworzenie, przyjeżdża nim nad
leżącym pacjentem, dyskretnie je podduszając. Na koniec martwe
już zwierzątko rozbebesza i na podstawie stanu jego organów
wewnętrznych informuje pacjenta o tym, że jak ten dalej będzie
łajdaczył się z nierządnicami, to jego wątroba uschnie, a pindol
porośnie kolczastym kaktusem.
Kawie
w dalszym też ciągu są ulubioną potrawą górskich ludów, a smak
pieczonej świnki morskiej
Adam Adamas swego czasu porównał do kurczaka (czyli rośliny bulwiastej i
podstawy diety każdego Peruwiańczyka).
Kanion
Colca słynie z kondorów olbrzymich. Ptaszysko to niezmiennie
kojarzy się z Peru dzięki fragmentowi napisanej w 1913 roku
zarzueli autorstwa
Julia
de La Paz. W oryginale ballada ta wykonana była w keczua, języku
Inków, który to nadal używany jest przez andyjskie społeczności
(w chwili, gdy to piszę, na autobusowych miejscach obok mnie siedzą
dwie obłe Indianki i prowadzą jakąś zażartą dyskusję w tejże
właśnie mowie).
Wracając
do samego kondora – mieliśmy przyjemność zobaczyć to cudo natury.
Majestatycznie szybujące nad naszymi głowami, padlinożerne
ptaszysko wyglądało niczym jakiś cholerny pterodaktyl. Na
człowieku przyzwyczajonym do widoku uciekającego z parapetu
gołębia, widok
ważącej 15 kg bestii o rozpiętości skrzydeł
przekraczającej trzy metry
robi piorunujące wrażenie. Kiedyś
słyszałem, że rozsierdzony głodny kondor potrafi porwać z ziemi
i pożreć małe indiańskie purchlę. Nie żebym dawał wiarę w
te plotki, ale kilkumiesięczny potomek dorastającego do 150
centymetrów Peruwiańczyka należy do istot dość niewielkich,
więc teoretycznie jest całkiem możliwe, aby z braku innego
pożywienia, andyjski pterozaur połasił się na taki kąsek.
https://www.youtube.com/watch?v=w-rZxLQg3Io
Alfredo
spisał się na medal. Z jego pomocą, po przeczłapaniu 23 km,
dotarliśmy do Sangalle, miejsca zwanego „sercem Kanionu”.
Ostatni raz byłem tu tuzin lat temu, ale niewiele się tu zmieniło.
To
urocza oaza pełna palm, owoców, leżaczków i upierdliwych much. To
też ostatni przystanek przed ostatnim odcinkiem szlaku prowadzącym
z powrotem do Cabanaconde. Można tutaj najeść się, wypluskać w
jednym z wielu basenów oraz przespać się w zbitych z
(odpadających) desek altankach oraz dać się boleśnie ukąsić
skorpionowi. Wygód większych tu nie ma, ale nie ma co narzekać. Za
cenę 20 zł nikt przecież nie oczekuje warunków z Hiltona.
Mieliśmy
wstać trochę wcześniej, ale nieco zaspaliśmy i w momencie kiedy w
towarzystwie Alfredo kończyliśmy śniadanie, słońce wyszło zza
skał i rzekło: "Przygotujcie się na katusze, skurwiele!".
Kupiliśmy po butelce wody ("Chyba wystarczy, co nie? W końcu
to tylko trzy kilometry trasy...") i ruszyliśmy pod górę do
Cabanaconde. Alfredo odprowadził nas do pierwszego rozdroża,
spojrzał na nas współczującym wzrokiem, liznął Leszka w stopę
i wrócił do oazy. Jakby wiedział, że wspinanie się po mocno
nachylonej ścieżce w takich warunkach pogodowych było pomysłem co
najmniej idiotycznym.
O tym, jak wielką rację miał nasz
czworonożny kompan, przekonaliśmy się paręnaście minut później,
kiedy słońce i wysokość dały nam lekcję pokory. Pomocne okazały
się liście krasnodrzewu pospolitego, które dzień wcześniej
kupiliśmy u sympatycznej Indianki w Cabanaconde. Potocznie zwana
koką,
roślina ta swoją sławę zyskała jako główny składnik
pewnego szlachetnego narkotyku, jednak żucie liści tego krzewu ma
znacznie dłuższą tradycję niż białe kreski wciągane przez
studolarowy banknot. Zawarte w koce alkaloidy (jednym z nich jest
właśnie kokaina) działają energetyzująco, rozszerzają naczynia
krwionośne, przez co do płuc trafia więcej tlenu, przyspieszają
akcję serca, zmniejszają apetyt i sprawiają, że język
sztywnieje, a dziąsła są pozbawione czucia (dostaliście kiedyś
zastrzyk od pani dentystki? To właśnie takie wrażenie!).
17 maja 1981 roku z tego miejsca wyruszyli polscy odkrywcy z ekspedycji Canoandes, tym samym rozpoczynając pierwszą przeprawę kajakową przez rzekę Colca. Podróż zakończyła się 13 czerwca na rzece Andamayo, po przepłynięciu 100 kilometrów. Przyjmijcie wyrazy ogromnego szacunku ze strony społeczności Collagua i Cabana.
Słynni polscy kajakarze podczas swojej legendarnej przeprawy.
Jednak
nawet z twarzą wypełnioną liśćmi, marsz pod górę okazał się
prawdziwą drogą krzyżową. Ba! Ze trzy razy zaliczyłem glebę.
Przypadek? W połowie trasy okazało się też, że litr wody na taką
przeprawę to o dobre dwa litry za mało... No i to bezlitosne
słońce. Maciek, człek zaprawiony w górskich przeprawach, szybko
wybił się na prowadzenie i zniknął nam z pola widzenia. Tymczasem
ja z Leszkiem, potykając się o kamienie, własne nogi oraz naszą
godność, wypluwając płuca wraz z fragmentami przeżutej koki,
niemalże czołgaliśmy się w stronę kolejnych miejsc, gdzie skały
rzucały niewielki cień i gdzie można było skulić poparzone
słońcem ciało, aby na moment odsapnąć. Zmasakrowani słonecznymi
igłami, odwodnieni i skrajnie obolali pocieszaliśmy się, że
śmierć w takich warunkach krajobrazowych będzie dla nas
zaszczytem.
Jak
ogórki kiszone kocham – gdybym miał przejść jeszcze kolejne 100
metrów, to prawdopodobnie dokonałbym aktu automumifikacji. Doszło
nawet do tego, że widząc leżące na wysuszonej ziemi odchody muła,
zacząłem się zastanawiać, ile wody znajdować się może w takim
stolcu. Mój stan był naprawdę zły, sami rozumiecie.
Upragniony szczyt!
Na szczęście
udało się – po długim słanianiu się dotarliśmy do miejsca,
gdzie na całkiem płaskim już gruncie wygrzewał się Maciek. Nie
miał ze sobą wody, bo butelka trochę się nagrzała, a przecież
nikt nie lubi ciepłego H2O, więc jej zawartość, chory pojeb, psia
jego mać, wylał... Ku naszej radości jednak, paręset metrów
dalej, lokalny chłop stworzył betonowy system nawadniania swojego
pola, więc nie zważając na wątpliwą jakość płynącej w kanale
cieczy, przyssaliśmy się do niej niczym proboszcz do ministranta.
Dziś
rano wstałem z łóżka i swoim żałosnym jękiem wprawiłem w
zakłopotanie koguta, który darł się za oknem.
Boli mnie każda
molekuła mojego ciała, ale cóż tam było warto!
Edit
– Tekst ten napisałem na telefonie komórkowym, wracając z
Cabanaconde do Arequipy. Ból ustał po kilku dniach, a poparzenia
słoneczne zeszły ze mnie razem z wielkimi płatami skóry. Nadal
uważam jednak, że było warto. Ba, za parę miesięcy wracam w tamte
rejony, aby połazić sobie po kanionie Cotahuasi, który to, według
ostatnich pomiarów, jest nieco większy niż Colca, a to sprawia, że
to właśnie jemu należy się tytuł „najgłębszego kanionu na
świecie”!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą