Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Kanion Colca - najgłębszy kanion na świecie znajduje się w Peru

42 789  
308   20  
Gdy byłem małym okularnikiem w przypałowym golfie, facetka od geografii opowiadała nam o Wielkim Kanionie Kolorado. I jakoś tak wyszło, że gdy ktoś mówi o najgłębszym z ziemskich kanionów, to od razu na myśl przychodzi majestatyczny kolos z USA. Tymczasem wygląda na to, że prawdziwym rekordzistą jest Kanion Colca w Peru. Sukinsyn jest dwa razy większy niż jego karłowaty kuzyn z północy - ma 4200 metrów głębokości i ciągnie się na długości 120 km.
Aby dostać się do legendarnego kanionu, trzeba było najpierw dotrzeć do Arequipy – jednego z najładniejszych, najczystszych i najmniej „peruwiańskich” miast na tej szerokości geograficznej. O ile dotąd za transport służyły nam nowoczesne, klimatyzowane, piętrowe autobusy (w których każdy z pasażerów zmuszony był do siedzenia w dwóch maskach na twarzy, bo COVID), to już dalszą podróż odbyć trzeba w nieco bardziej rozklekotanej, trącącej kozim serem i niemytą stopą marszrutką, która na swojej trasie zatrzymuje się w każdym możliwy pueblo, aby zabrać na pokład dodatkowych pasażerów. Warto dodać, że ci pasażerowie opłatę za przejazd uiszczają bezpośrednio u kierowcy, nie dostają żadnego biletu i są skazani na zajęcie każdej możliwej, wolnej jeszcze, przestrzeni w autobusie.

„To jest moje miejsce! Wynocha!” - ryknęła na mnie pomarszczona Indianka, wskazując kościstym palcem siedzenie, które zajmowałem. Zazwyczaj nikt nie musi mnie namawiać do życzliwych gestów wobec osób starszych, ale jednocześnie szczerze pogardzam chamstwem, więc mój tyłek, który jeszcze chwilę temu chętny był do ustąpienia komuś miejsca, teraz dosłownie wbił w fotel korzenie.



„Oto mój bilet. Tutaj, pani spojrzy, jak byk stoi – miejsce numer trzy. I dlatego właśnie tutaj siedzę. Proszę pokazać mi swój bilecik i zaraz spróbujemy rozwikłać tę zagadkę…”
- teatralnie wyjaśniłem swoje zdanie starowince, która wyraźnie nie spodziewała się, że jakiś białas nie tylko nie zechce spełnić jej rozkazu, ale i bez zająknięcia przemówi do niej po hiszpańsku.

„Bezczelny gringo! Wstydu nie masz! Miejsce mi kradniesz! Moje! Moje!” - zmarszczki na twarzy babiny pogłębiły się, kiedy ta wymachując trzymanym w dłoni tobołkiem, postanowiła użyć argumentów ad personam. W tym samym momencie za jej plecami wyrósł przygarbiony, chudy człowieczyna. Ubrany w jakieś upiornie umorusane łachmany i gruby kapelusz dziadunio wyglądał niczym czterystuletnia mumia, która wstała z mogiły, aby wziąć udział w obchodach corocznych Dni Kurczaka. To była moja szansa na zakończenie monologu rozemocjonowanej agresorki. Wychyliłem się z siedzenia, chwyciłem zaskoczonego staruszka i wepchnąwszy się nieco w stronę przerwy pomiędzy fotelami, posadziłem go koło siebie. Dziadek odwdzięczył się za moją uprzejmość szczerym, bezzębnym uśmiechem, a rozsierdzona Indianka widząc, że nic już nie wskóra, poczłapała do tyłu, gdzie napadła na dwójkę turystów z Francji wrzaskiem: „To jest moje miejsce! Wynocha!”. Wygląda jednak na to, że ci byli już przygotowani na tę szarżę, bo wnioskując z krzyków, które do mnie doleciały – także i oni niezbyt garnęli się do spełniania rozkazów babiny.

Początek większości pieszych wypadów znajduje się w niewielkim pueblo Cabanaconde. To ostatni przystanek na trasie tego autobusu. I całe szczęście, bo koścista miednica staruszka boleśnie wrzynała mi się w prawy bok mojego pośladka.



Pandemia oraz bezkompromisowy, trwający 20 miesięcy lockdown sprawiły, że turystów jest tu mało (podobnie zresztą, jak i w całym Peru), więc był to idealny moment na takie przeprawy. Po przeanalizowaniu trasy oraz naszych własnych sił, uznaliśmy, że damy radę przejść trzydniowy szlak w dwa dni. W końcu mamy żelazną formę, a przypominający Roberta Burnejkę Leszek może z powodzeniem służyć nam za muła, lub też inne zwierzę juczne. Za taki odpowiednik lamy – stworzenia od setek lat wykorzystywanego przez andyjskie ludy do dźwigania ciężkich tobołków, jednocześnie absolutnie nie nadającego się do ciągnięcia wozów. Panuje przekonanie, że dawni mieszkańcy Peru nigdy nie wynaleźli koła. To mit. Jak najbardziej je znali, a nawet szeroko wykorzystywali chociażby w urządzeniach do produkcji wyrobów ceramicznych, a to że żaden hiszpański kronikarz nie wspomniał o lamich rydwanach ścigających się po inkaskich drogach (które to rozciągały się na długości ponad 23 tysięcy kilometrów), wynika tylko z tego, że zarówno lama, jak i alpaka czy też inna wikunia nie poradzi sobie z ciągnięciem zaprzęgu. Podobnie zresztą, jak wspomniany Leszek.



Ruszyliśmy z mocnym zrywem, pierwsze kilometry idąc po asfalcie kierującym nas na piaszczysty szlak. Po drodze odwiedziliśmy niewielki andyjski cmentarz z 1739 roku, jakże różniący się od europejskich, "cywilizowanych" nekropolii. Zbite z patyków krzyże udekorowane pstrokatymi wstążkami i dość upiornymi wizerunkami lokalnych świętych robiły wrażenie chaotycznego bigosu. Jakiegoś szalonego tworu, w którym nic nie trzyma się kupy. Tam też spotkaliśmy Aflredo – nieco ospałego kundla, który zapragnął zostać naszym przewodnikiem. Jak postanowił, tak też uczynił. Przez resztę dnia gnaliśmy za krągłym, psim zadkiem, którego posiadacz najwyraźniej od szczeniaka zajmował się usługami turystycznymi.











Z położonego na wysokości 3300 m n.p.m. Cabanaconde stoczyliśmy się na samo dno kanionu, maszerując wąskimi zygzakami wykutych w skałach szlaków. Alfredo dyktował nam dość zawrotne tempo, ale jednocześnie pokazał nam kilka skrótów. Opłatę za swoje usługi pobierał w formie wody chłeptanej wprost z Leszkowej dłoni.
Na dole wąwozu, dość wartkim nurtem, płynie rzeka Colca. W 1981 roku grupa siedmiu dzielnych Polaków, jako pierwsi ludzie w historii, przepłynęli całą długość kanionu. Dzięki temu osiągnięciu zapisali się oni nie tylko w Księdze rekordów Guinnessa, ale i na ich cześć polskimi mianami nazwano parę tutejszych obiektów (np. wodospady Jana Pawła II).







O ile pierwsza część trasy prowadziła przez skalne zbocza, a jedynymi formami życia, jakie po drodze spotykaliśmy, były jakieś suche wiechcie, meskalinowe kaktusy oraz wychudzone jaszczurki, to już po drugiej stronie kanionu było znacznie bardziej urodzajnie i kolorowo. Alfredo prowadził nas malowniczą trasą wśród gęstych traw i sadów pełnych drzew, których gałęzie uginały się pod ciężarem potężnych owoców awokado, bananów, mango i fig. Był też i malutki wodospad, więc wszyscy (i pies też) radośnie zamoczyliśmy makówki w lodowatej cieczy.











Alfredo szczerze polecił nam zatrzymanie się na obiad w malutkiej wiosce San Juan de Chuccho, gdzie za równowartość 10 zł zjedliśmy dwudaniową strawę, a za kolejne 10 opiliśmy się zimnym piwerkiem. Pies, który – jak poinformował nas ogorzały właściciel jadłodajni – znany jest mieszkańcom Kanionu Colca jako czworonożny przewodnik turystyczny, też dostał pokaźną michę pełną padliny. Za darmoszkę. Śmiem twierdzić, że cwaniak ma jakąś umowę z tą restauracją i wcale nie było przypadkiem, że akurat tu trafiliśmy.









Naładowani energią ruszyliśmy dalej. Alfredo pogonił po drodze innego psa, który blokował nam drogę, najwyraźniej uważając się za właściciela zarówno tego fragmentu trasy, jak i przylegających do niej włości. Leszek, ciągnąc za sobą Maćka, przeskoczył przez murek i pognał w stronę zagrody, gdzie pasły się tuziny świnek morskich. Biegnąc za moimi kompanami wywrzeszczałem w stronę zdziwionej tym najściem starowinki, że koledzy chcą jedynie parę zdjęć zrobić i absolutnie nie zamierzają pulchnych gryzoni pożerać.





Świnka morska (a właściwie kawia domowa) ani nie jest świnią, ani nie należy do stworzeń wodnych. Swoją nazwę prawdopodobnie zawdzięcza charakterystycznym kwikom, jakie wydaje, oraz faktowi, że drogą wodną sprowadzano te zwierzęta do Anglii. To niezbyt bystre stworzenie było niegdyś szeroko wykorzystywane przy różnych ceremoniach. Zazwyczaj ich finałem było oczywiście pozbawienie gryzonia życia. Do dziś w wielu andyjskich pueblos lokalni szamani używają świnek morskich jako swoistych radiografów. Taki curandero, trzymając w dłoni to stworzenie, przyjeżdża nim nad leżącym pacjentem, dyskretnie je podduszając. Na koniec martwe już zwierzątko rozbebesza i na podstawie stanu jego organów wewnętrznych informuje pacjenta o tym, że jak ten dalej będzie łajdaczył się z nierządnicami, to jego wątroba uschnie, a pindol porośnie kolczastym kaktusem.

Kawie w dalszym też ciągu są ulubioną potrawą górskich ludów, a smak pieczonej świnki morskiej Adam Adamas swego czasu porównał do kurczaka (czyli rośliny bulwiastej i podstawy diety każdego Peruwiańczyka).



Kanion Colca słynie z kondorów olbrzymich. Ptaszysko to niezmiennie kojarzy się z Peru dzięki fragmentowi napisanej w 1913 roku zarzueli autorstwa Julia de La Paz. W oryginale ballada ta wykonana była w keczua, języku Inków, który to nadal używany jest przez andyjskie społeczności (w chwili, gdy to piszę, na autobusowych miejscach obok mnie siedzą dwie obłe Indianki i prowadzą jakąś zażartą dyskusję w tejże właśnie mowie).

Wracając do samego kondora – mieliśmy przyjemność zobaczyć to cudo natury. Majestatycznie szybujące nad naszymi głowami, padlinożerne ptaszysko wyglądało niczym jakiś cholerny pterodaktyl. Na człowieku przyzwyczajonym do widoku uciekającego z parapetu gołębia, widok ważącej 15 kg bestii o rozpiętości skrzydeł przekraczającej trzy metry robi piorunujące wrażenie. Kiedyś słyszałem, że rozsierdzony głodny kondor potrafi porwać z ziemi i pożreć małe indiańskie purchlę. Nie żebym dawał wiarę w te plotki, ale kilkumiesięczny potomek dorastającego do 150 centymetrów Peruwiańczyka należy do istot dość niewielkich, więc teoretycznie jest całkiem możliwe, aby z braku innego pożywienia, andyjski pterozaur połasił się na taki kąsek.

https://www.youtube.com/watch?v=w-rZxLQg3Io
Alfredo spisał się na medal. Z jego pomocą, po przeczłapaniu 23 km, dotarliśmy do Sangalle, miejsca zwanego „sercem Kanionu”. Ostatni raz byłem tu tuzin lat temu, ale niewiele się tu zmieniło.

To urocza oaza pełna palm, owoców, leżaczków i upierdliwych much. To też ostatni przystanek przed ostatnim odcinkiem szlaku prowadzącym z powrotem do Cabanaconde. Można tutaj najeść się, wypluskać w jednym z wielu basenów oraz przespać się w zbitych z (odpadających) desek altankach oraz dać się boleśnie ukąsić skorpionowi. Wygód większych tu nie ma, ale nie ma co narzekać. Za cenę 20 zł nikt przecież nie oczekuje warunków z Hiltona.











Mieliśmy wstać trochę wcześniej, ale nieco zaspaliśmy i w momencie kiedy w towarzystwie Alfredo kończyliśmy śniadanie, słońce wyszło zza skał i rzekło: "Przygotujcie się na katusze, skurwiele!". Kupiliśmy po butelce wody ("Chyba wystarczy, co nie? W końcu to tylko trzy kilometry trasy...") i ruszyliśmy pod górę do Cabanaconde. Alfredo odprowadził nas do pierwszego rozdroża, spojrzał na nas współczującym wzrokiem, liznął Leszka w stopę i wrócił do oazy. Jakby wiedział, że wspinanie się po mocno nachylonej ścieżce w takich warunkach pogodowych było pomysłem co najmniej idiotycznym.

O tym, jak wielką rację miał nasz czworonożny kompan, przekonaliśmy się paręnaście minut później, kiedy słońce i wysokość dały nam lekcję pokory. Pomocne okazały się liście krasnodrzewu pospolitego, które dzień wcześniej kupiliśmy u sympatycznej Indianki w Cabanaconde. Potocznie zwana koką, roślina ta swoją sławę zyskała jako główny składnik pewnego szlachetnego narkotyku, jednak żucie liści tego krzewu ma znacznie dłuższą tradycję niż białe kreski wciągane przez studolarowy banknot. Zawarte w koce alkaloidy (jednym z nich jest właśnie kokaina) działają energetyzująco, rozszerzają naczynia krwionośne, przez co do płuc trafia więcej tlenu, przyspieszają akcję serca, zmniejszają apetyt i sprawiają, że język sztywnieje, a dziąsła są pozbawione czucia (dostaliście kiedyś zastrzyk od pani dentystki? To właśnie takie wrażenie!).





17 maja 1981 roku z tego miejsca wyruszyli polscy odkrywcy z ekspedycji Canoandes, tym samym rozpoczynając pierwszą przeprawę kajakową przez rzekę Colca. Podróż zakończyła się 13 czerwca na rzece Andamayo, po przepłynięciu 100 kilometrów. Przyjmijcie wyrazy ogromnego szacunku ze strony społeczności Collagua i Cabana.


Słynni polscy kajakarze podczas swojej legendarnej przeprawy.

Jednak nawet z twarzą wypełnioną liśćmi, marsz pod górę okazał się prawdziwą drogą krzyżową. Ba! Ze trzy razy zaliczyłem glebę. Przypadek? W połowie trasy okazało się też, że litr wody na taką przeprawę to o dobre dwa litry za mało... No i to bezlitosne słońce. Maciek, człek zaprawiony w górskich przeprawach, szybko wybił się na prowadzenie i zniknął nam z pola widzenia. Tymczasem ja z Leszkiem, potykając się o kamienie, własne nogi oraz naszą godność, wypluwając płuca wraz z fragmentami przeżutej koki, niemalże czołgaliśmy się w stronę kolejnych miejsc, gdzie skały rzucały niewielki cień i gdzie można było skulić poparzone słońcem ciało, aby na moment odsapnąć. Zmasakrowani słonecznymi igłami, odwodnieni i skrajnie obolali pocieszaliśmy się, że śmierć w takich warunkach krajobrazowych będzie dla nas zaszczytem.

Jak ogórki kiszone kocham – gdybym miał przejść jeszcze kolejne 100 metrów, to prawdopodobnie dokonałbym aktu automumifikacji. Doszło nawet do tego, że widząc leżące na wysuszonej ziemi odchody muła, zacząłem się zastanawiać, ile wody znajdować się może w takim stolcu. Mój stan był naprawdę zły, sami rozumiecie.


Upragniony szczyt!

Na szczęście udało się – po długim słanianiu się dotarliśmy do miejsca, gdzie na całkiem płaskim już gruncie wygrzewał się Maciek. Nie miał ze sobą wody, bo butelka trochę się nagrzała, a przecież nikt nie lubi ciepłego H2O, więc jej zawartość, chory pojeb, psia jego mać, wylał... Ku naszej radości jednak, paręset metrów dalej, lokalny chłop stworzył betonowy system nawadniania swojego pola, więc nie zważając na wątpliwą jakość płynącej w kanale cieczy, przyssaliśmy się do niej niczym proboszcz do ministranta.

Dziś rano wstałem z łóżka i swoim żałosnym jękiem wprawiłem w zakłopotanie koguta, który darł się za oknem. Boli mnie każda molekuła mojego ciała, ale cóż tam było warto!



Edit – Tekst ten napisałem na telefonie komórkowym, wracając z Cabanaconde do Arequipy. Ból ustał po kilku dniach, a poparzenia słoneczne zeszły ze mnie razem z wielkimi płatami skóry. Nadal uważam jednak, że było warto. Ba, za parę miesięcy wracam w tamte rejony, aby połazić sobie po kanionie Cotahuasi, który to, według ostatnich pomiarów, jest nieco większy niż Colca, a to sprawia, że to właśnie jemu należy się tytuł „najgłębszego kanionu na świecie”!
10

Oglądany: 42789x | Komentarzy: 20 | Okejek: 308 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało