Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Ten człowiek to jeden z nielicznych w Polsce, który posiada państwowe uprawnienia na "kaskaderkę"

30 771  
124   12  
Zbigniew Modej - Kaskader filmowy i kaskader filmowy koordynator. Jeden z nielicznych zawodowców posiadający państwowe uprawnienia. Pracował przy ponad czterystu produkcjach filmowych, w tym m.in. przy filmach „Psy”, „Sara”, „Kingsajz”, „Pianista”, „Pokłosie”, „Obława”, „Pan Tadeusz”, „Wiedźmin”. Członek Polskiej Akademii Filmowej i World Stunt Academy. Wykładowca w Warszawskiej Szkole Filmowej oraz Wyższej Szkole Handlu i Prawa im. R. Łazarskiego. Prowadził prelekcje w ramach Spring Open czy Film Visage.


Paweł Kłoda: Podobno każdy kaskader ma scenę – marzenie, gdzie wykonuje spektakularny numer. Pan ma taką już za sobą czy nadal o niej myśli?

Zbigniew Modej: Trudne pytanie. W tym zawodzie przepracowałem czterdzieści lat. Kiedyś marzyłem, żeby skakać i spadać z coraz większych wysokości i robiłem to z największych podnośników, jakie wtedy istniały. Lata temu chciałem skoczyć z wieżowca w Warszawie, na inaugurację otwarcia. Właściciel nie wyraził zgody, bo stwierdził, że jak się zabiję, to będzie dla niego antyreklama. (śmiech)

Pragmatyczne podejście.

Zgadza się! Wracając do wątku marzeń: podobnie jak w przypadku sportowców, jeśli nie masz celu, to nie będziesz się rozwijał. Stale chcemy iść do przodu. Film to jednak dzieło zbiorowe. Spełnienie moich marzeń jest też w gestii scenarzystów, reżyserów, operatorów i scenografów. Wspólnie modyfikujemy pomysły, by wyszły bardziej widowiskowo, spektakularnie czy dramatycznie.

Każdy scenariusz można opowiedzieć na wiele sposobów.

Dlatego przy każdej poważniejszej produkcji fabularnej koordynator scen kaskaderskich ściśle współpracuje z reżyserem i operatorem. Można powiedzieć, że jest współtwórcą niektórych scen, dlatego też na zachodzie koordynator kaskaderów tytułowany jest jako „action director”.

Zdarzało się, że reżyser miał ułożoną scenę kaskaderską w swojej głowie i nie chciał iść na ustępstwa?

Reżyser ma wizję tego, co chce osiągnąć. Kaskader koordynator tworzy konkretną scenę – stanowi ona zazwyczaj kombinację choreografii, aktorstwa, ustawienia kamer, często efektów specjalnych czy ewolucji wspomaganych podwieszeniami, linami, instalacjami z użyciem dźwigów, podnośników, ramp itd. W dzisiejszych czasach w zasadzie nie ma rzeczy niemożliwych do wykonania. Niemożliwe staje się wtedy, kiedy nie ma na to środków, a w konsekwencji czasu na przygotowanie i odpowiedni trening. Muszę przyznać z przykrością, że w Polsce rzadko możemy się przygotować tak, jakbyśmy chcieli. Przyczyną jest wspomniany brak pieniędzy na tzw. efekty. Co z tego, że kilka miesięcy wcześniej ustalimy z reżyserem plan działania, skoro nie będziemy mieć dostępu do aktorów, miejsc nagrań, samochodów czy sprzętu? W większości produkcji nie mamy wielkiego komfortu pracy. Kiedy zaczynałem pracę kaskadera, próby były wkalkulowane w budżet filmu. Dziś praktycznie żaden kierownik produkcji czy producent o tym nie pamięta. Nie mówiąc już o oswojeniach.

Oswojeniach?

Kiedyś przed zdjęciami, ale już w lokacji, na próbach spotykali się aktorzy, kaskaderzy, statyści, zwierzęta. Wspólnie ćwiczyliśmy sceny, a przy okazji „oswajaliśmy się” z obiektem zdjęciowym. Dzisiaj się o tym w ogóle nie myśli. Zakłada się, że wszyscy się zjadą i zaczną robić film. To tak nie działa. Weźmy na przykład scenę batalistyczną: zbieramy konie z całego kraju. To nie jest tak, że jedna stajnia zabezpieczy nam trzysta sztuk. Poza tym mamy różne rasy koni, różne charaktery. Przykładem takiego filmu, przy którym pracowałem była „1920 Bitwa warszawska” w reżyserii Jerzego Hoffmana, gdzie w dwóch scenach brało udział ponad trzysta koni. Wszystko trzeba było idealnie zgrać pod względem logistyki. Jeśli reżyser i główna ekipa przeprowadzają próby, to lepiej przygotują się do zdjęć, bo każdy wie, czego się spodziewać.

Czy zauważył pan jeszcze jakieś zmiany na przestrzeni lat w stosunku do produkcji filmowej?

Jest coraz mniej profesjonalistów. Przybywa za to osób, które „ogarniają”. W mojej działce to np. ludzie, którzy „kaskaderują” na różnych pokazach czy nawet tylko hobbystycznie i wydaje im się, że to podobnie działa w świecie filmu.



Wspomniał pan w jednym z wywiadów, że nie wystarczy być akrobatą i robić fikołki, trzeba jeszcze mieć pojęcie o filmie, kamerze, obiektywach, kadrach.

Nie sztuką jest przewrócić się poza kadrem. Czym innym są pokazy dla widzów, gdzie nie ma różnicy, czy skok będzie wykonany piętnaście metrów w lewo czy prawo, bo publika i tak wszystko doskonale zobaczy. Czym innym jest kadr filmowy, gdzie pracujemy na przestrzeni pięciu metrów. Poza tym każdy upadek boli. Jeśli ktoś nie wie, jak i gdzie upadać, to kontuzja gotowa. Szkoda zdrowia.

Ból to nieodłączny element pańskiego zawodu?

Owszem, czasami boli, ale o tym się nie myśli. Oczywiście są przypadki, że dochodzi do poważnych urazów, ale u nas na szczęście są to ilości śladowe. Zdarza się, że przy wyskakiwaniu z ramp pneumatycznych naciągnie się jakiś mięsień, który na drugi dzień napiernicza. To trochę jak z zakwasami u sportowca: po 48. godzinach miną same, leczone po dwóch dniach. (śmiech)

Pana kontuzje omijały.

Na szczęście nie miałem poważnych wypadków.

Nie jest pan jak Jackie Chan, który łamał sobie m.in. palce u rąk i stóp, nos, kości policzkowe, biodra, mostek, żebra czy kostki.

Faktycznie niezły połamaniec z niego. Tak bywa. Może nie ma farta? W tym zawodzie trzeba mieć trochę szczęścia. Chan lubi wszystko robić sam, rzadko korzysta z kaskaderów. Zresztą mój nestor Krzysztof Fus też był wielokrotnie połamany. Nie oznacza to jednak, że był gorszym kaskaderem.

Czyli to nie jest tak, że przy zakrapianych imprezach kaskaderów głównymi tematami są blizny powstałe wskutek nieudanych scen?

(śmiech) Czasem się zdarzy! Miałem kiedyś przyjemność współpracować u Polańskiego z byłym piłkarzem Realu Madryt, José Emilio Santamaríą. Podczas zdjęć złamał sobie krąg w odcinku szyjnym. To była wielka tragedia, bo zaczęły się początki paraliżu. Musiał przejść poważną operację we Francji. Wrócił do nas po miesiącu i mówi: „Tu mam bliznę z meczu takiego, tu z takiego, a tu mam pamiątkę z „Piratów”!”.
Ogólnie na planie robimy wszystko, aby unikać kontuzji. Wolimy zbierać nagrody za filmy, niż kolekcjonować blizny, bo to oznacza, że coś poszło nie tak.



Wspomniał pan o Krzysztofie Fusie, najsłynniejszym polskim kaskaderze. To on pana zainspirował do wykonywania tego zawodu.

Ojciec polskiego kaskaderstwa, mój mentor. I mała dygresja: dotychczas mówiło się „kaskaderki”, ale jak ten kolokwializm odróżnić od dziewczyny pracującej w naszym zawodzie? Proponuję więc kaskaderstwo filmowe. Wracając do tematu: Krzysztof był dla mnie wzorem do naśladowania. Kiedy byłem dzieciakiem oglądałem w Telewizji Polskiej „Ekran z bratkiem”, gdzie Krzysztof Fus był jednym z gości odcinka. Z fascynacją patrzyłem na jego wyczyny!

Dziś funkcjonują specjalistyczne szkoły kaskaderskie, gdzie można nauczyć się fachu. Kiedyś stawiało się zapewne na improwizację.

To prawda, zresztą to były czasy, w których nie było jeszcze komputerów, gier czy Internetu. Bawiliśmy się głównie na podwórkach. Skakało się po dachach, trzepakach. Sąsiadów nie dziwiło, że w wieku dziesięciu lat skaczę z wysokości pierwszego piętra. Ubolewam, że dzisiejsza młodzież nie chodzi na lekcje wychowania fizycznego. To smutne, że uczą się i odpoczywają przy komputerach.

Jak przejść z etapu fascynacji kaskaderstwem do zawodowstwa?

Poprzez sport - mój to judo. Spotkałem wspaniałych ludzi. Jednym z trenerów był czynny kaskader Stanisław Tokarski. Uczył nas m.in. jak efektownie, ale i bezpiecznie upadać z wysokości kilku metrów. Zaciągał nas później na plany filmowe, gdzie poznawaliśmy wspaniałych ludzi. Byłem wysportowany, jednak potrzeba było ładnych kilku lat, aby to przełożyć na język filmowy.

Nauka szła chyba szybko, bo był pan najmłodszym kaskaderem na planie filmu „Piraci” Polańskiego z 1984 roku.

Słyszało się, że Polański nosi się z zamiarem zrobienia takiego filmu. Dla kaskadera to brzmiało jak wielka przygoda. Poprzez różne koneksje i znajomości do Polańskiego trafiła informacja, że polscy kaskaderzy chcieliby pracować przy tym filmie. Po jakimś czasie przyjechał do Polski. Zrobiliśmy dla niego pokaz piracki na Zalewie Zegrzyńskim. Było nas ze dwudziestu. Po dwóch latach wrócił do nas z trenerem, który przeprowadził selekcję. Przez kilka dni fechtowaliśmy, skakaliśmy, robiliśmy różne układy bójek. Trener wytypował osoby nadające się do pracy przy filmie, wśród nich byłem ja. Przed startem nagrań do „Piratów” mieliśmy miesięczny obóz przygotowawczy na „Darze Pomorza” i uczyliśmy się żeglarskiego fachu. Coś wspaniałego!



Jak wspomina pan współpracę z Polańskim?

Prawie dwadzieścia lat później pracowałem z nim ponownie przy filmie „Pianista”. To człowiek, który wie, czego chce i konsekwentnie realizuje założone cele. Zawsze dobrze nam się współpracowało. Bardzo miło wspominam tamte czasy.

Który z filmów był najbardziej wymagający pod względem ewolucji kaskaderskich?

Każdy film jest wyzwaniem i nie chodzi tylko o samą produkcję. Jeśli robimy obraz historyczny czy wojenny, to zawsze sięgam do fachowej literatury, zgłębiam daną epokę. Ale nie tylko to stanowi wyzwanie. Przypomina mi się historia z planu „Operacji Samum” Pasikowskiego, który realizowaliśmy w Turcji. Praktycznie przez cały okres produkcji nie mieliśmy dostępu do broni. W filmie akcji! Dostaliśmy ciężkie jak cholera ołowiane atrapy, które można było pokazać jedynie w trzecim planie, bo z daleka było widać te kiepskie odlewy. Dopiero pod koniec zdjęć turecki producent wykonawczy załatwił nam pozwolenie i ludzi, którzy przywieźli broń. Na szczęście kluczowe sceny były zaplanowane właśnie na ostatnie dni produkcji. Ogólnie – masakra! (śmiech)

Kluczową umiejętnością dobrego kaskadera jest ponoć zdolność przewidywania. Druga sprawa, to poczucie odpowiedzialności, nie tylko za siebie, ale za cały zespół. Branża szybko weryfikuje, kto nadaje się do pracy, a kogo należy natychmiast pożegnać.

Zawodowo – trzeba mieć wyobraźnię i umiejętności. Jeśli ktoś jest nieprzewidywalny, to u mnie nie ma szans. Nie będę z nim pracował. Często odpowiada się nie tylko za siebie, ale i za ekipę, aktorów. Ten zawód wymaga pokory, a dziś sporo ludzi tej cechy nie posiada.

Zawodowy kaskader powinien czuć strach?

Każdy kto myśli i jest rozsądnym człowiekiem powinien się bać. Jeśli ktoś nie czuje strachu, to znaczy, że nie ma wyobraźni.

A które sceny są najbardziej niebezpieczne: skoki z wysokości, eksplozje, kraksy samochodowe?

Nie ma takiej klasyfikacji. Każda, nawet najprostsza scena, może okazać się trudna w realizacji. Ogień w filmie jest przewidywalny, przygotowujemy się na niego, zabezpieczamy. Z wybuchami jest podobnie, bo wiemy z czego składa się ładunek, jaka jest jego siła rażenia, jaką bezpieczną odległość należy zachować. Jeśli chodzi o swobodne skoki z trzydziestu metrów, to dziś praktycznie się ich nie robi, wszystko jest zabezpieczone linami, które usuwa się w postprodukcji. Z drugiej strony zwykła bójka może być niebezpieczna, bo ktoś zrobi zły unik i nos złamany.


Autor: Tomasz Wawer

Czy w dobie nowoczesnych technologii zawód kaskadera nie odchodzi trochę do lamusa?

Nie wydaje mi się, stajemy się po prostu częścią nowych technik filmowych i komputerowych, teraz rynek nawet się powiększa - pracujemy na przykład przy grach komputerowych. W specjalnych studiach wykonujemy ruchy, które za pomocą markerów ulokowanych na naszych ciałach przesyłane są do komputera. Później spece od gier przenoszą je na wirtualnych bohaterów. Oczywiście można sztucznie generować te ruchy czy chociażby wypadki samochodowe, ale nadal jest to tak koszmarnie drogie, że u nas na razie się na to nie zanosi. Trzeba też pamiętać, że każdy człowiek ma swój własny specyficzny, indywidualny sposób poruszania – komputer tego jeszcze nie „wymyśli”.

Czyli branża nie jest zagrożona?

Nie. Różnica polega na tym, że już nie musimy skakać z trzydziestu metrów, wystarczy z dwóch. Odpowiedni kadr, montaż i efekt będzie podobny. Oczywiście bystre oko dopatrzy się ingerencji komputerowej.

Czy gaża kaskadera warta jest ryzyka?

Pewnie tak, inaczej nikt by tego nie robił. Oczywiście stawki głównych aktorów bywają dużo wyższe.

Tyle że oni nie ryzykują zdrowiem.

Ale większość nawet by chciała, tylko nie mogą. Jeśli główny bohater doznałby kontuzji – wszyscy mamy przerwę w zdjęciach. Wiadomo, że wiąże się to z pieniędzmi, a żaden ubezpieczyciel się na to nie zgodzi. Aktorzy mają w swoich kontraktach zapisy, że nie mogą na przykład prowadzić motocykli, samochodów. Tylko tu nie chodzi wyłącznie o ich bezpieczeństwo, ale całego biznesu. Tom Cruise wykonuje wiele niebezpiecznych scen, ale warto podkreślić, że przynajmniej w ostatnich filmach jest również ich producentem. Nikt mu nie podskoczy i nie będzie niczego zabraniał. W podobnej sytuacji był Harrison Ford czy właśnie Jackie Chan.


Polscy kaskaderzy są szanowani w świecie filmu, ale w tej branży prym wiedzie rodzina Armstrongów z Wielkiej Brytanii, która działa przy takich filmach jak „Mission Impossible”, „James Bond” czy „Indiana Jones”.

Zagarnęli światową kaskaderkę w sposób familijny. Vic, Andy, syn Andy’ego James, żona Vica Wendy Leech oraz ich czworo dzieci: Bruce, Scott, Nina i Georgina. Miałem okazję poznać całą rodzinę. Z Vikiem pracowałem przy „Cutthroat Island”, czyli „Wyspie piratów” z Geeną Davis w roli głównej. Vic Armstrong to światowy przykład kaskadera myślącego. Był bardzo podobny do Harrisona Forda, więc w pierwszym filmie „Indiana Jones” był jego dublerem, ale już w drugiej części był koordynatorem scen kaskaderskich. Dziś jest reżyserem, mającym kilka filmów w dorobku. Polecam jego książkę.

Pan często gościł w międzynarodowych produkcjach?

Zdarzyło się tego trochę. Zarówno w kraju, gdzie mam na koncie kilkadziesiąt produkcji międzynarodowych, jak i za granicą: w Niemczech, Irlandii, Czechach, na Węgrzech. Działałem również przy produkcjach indyjskich.

Woli pan pracować przy filmach akcji czy bardziej przy takich jak „Pokłosie”.

O to ciekawe, bo akurat przy „Pokłosiu” nie widać spektakularnych scen kaskaderskich, prawda?

No tak.

A trzeba się było nieraz więcej napracować niż przy filmach akcji. Pamięta pan scenę, kiedy Maciej Stuhr wisi na drzwiach stodoły?

Oczywiście.

Nie miał dublera, a ujęcie nie było realizowane na leżąco. On faktycznie wisiał. Nie zawsze praca kaskadera oznacza salta, piruety i wybuchy. Ja się bardzo cieszę, jeśli ktoś mówi, że w filmie nie było widać efektów kaskaderskich, bo to oznacza, że scena była bezbłędnie zrobiona. W sumie na planie „Pokłosia” spędziłem dwadzieścia dni.

Może będziemy kontynuować krótką wędrówkę po tytułach, przy których pan pracował?

Proszę bardzo.

„Syberiada Polska”. To był chyba trudny plan ze względu na warunki atmosferyczne?

No zima była! (śmiech) I to taka, jakich w ostatnim czasie nie było. Janusz Zaorski miał szczęście, że była wycinka drzew i mogliśmy to sfilmować. Nagrywaliśmy głównie w polskich górach. Na Syberię wyjechała niewielka ekipa na kilka dni.


„Quo vadis?”, czyli film, który spotkał się raczej z krytyką niż glorią chwały. W podobnym czasie pojawił się amerykański „Gladiator”, który zrobił olbrzymie wrażenie na widzach, w przeciwieństwie do obrazu Kawalerowicza.

Trudno mi się wypowiadać o produkcji całego filmu, bo pracowałem tylko przy jednej sekwencji: walce Ursusa z bykiem. Rafał Kubacki, sportowiec, który grał siłacza, przyjeżdżał przez trzy tygodnie do stajni, by „zakolegować się” z potężnym zwierzęciem. Ostrzegaliśmy go przed jednym: „Rafał, tylko się z nim nie siłuj!”. Niestety na planie poczuł się jak na macie i złapał byka za rogi. Ten potrząsnął głową i Rafał odleciał w siną dal! (śmiech) Byk był bardzo łagodny, tylko nie lubił, jak ktoś się z nim siłował.

Kolejna pozycja w pańskim filmowym CV, która rzuca mi się w oczy to... „Klan”. Myślę, że wiele osób czyta ten fakt ze zdziwieniem. Co ciekawe, w tym serialu pojawiło się wiele scen kaskaderskich.

Podchodzimy poważnie do swojej pracy bez względu na formułę filmową. „Klan” ma swoich odbiorców i pewnie większość z nich nie myśli o tym, że w serialu są sceny, przy których pracowali kaskaderzy, a zdarzały się przecież wypadki samochodowe i rowerowe.

Skoro jesteśmy przy serialach: czy to pan był odpowiedzialny za słynną scenę w „M jak Miłość”, w której po kraksie samochodowo-kartonowej zginęła serialowa Hanka?

Nie, to nie ja! (śmiech). Filmowa fama głosi, że kto wie, czy nie był to taki sprytny chwyt marketingowy, w końcu o „M jak Miłość” mówili wtedy wszyscy. I pamiętajmy, że Hanka nie zginęła poprzez zderzenie z kartonową przeszkodą, tylko dostała ataku serca.
Widzę, że jest pan dobrze rozeznany w temacie!

Ba! (śmiech) Są rzeczy, o których wszyscy wiedzą i których się nie zapomina.

Poproszę zatem o niezapomnianą anegdotę z planu zdjęciowego.

Miałem ucznia, który bardzo chciał zostać kaskaderem. Bardzo mu na tym zależało, strasznie wszystko przeżywał, cały czas skupiony na celu, a plan filmowy jest wymagający. Na planie czeka się często kilka godzin na swoją scenę, na to przysłowiowe pięć minut. Kiedy nastał w końcu jego czas i reżyser zaprosił nas przed kamerę, okazało się, że go nie ma. Wszyscy szukają, wołają przez radio. A on był… w toalecie! Sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Kiedy zapytałem go, dlaczego tak się dzieje, odpowiedział: „Nie mam pojęcia! Akurat jak wchodzę do toalety, to właśnie zaczynają kręcić!”. Taki fart… teraz się mówi „taka karma”.

Zapewne przyczyną był stres i presja, jaką na siebie nakładał. Wracając do pańskiego portfolio: trudno pominąć taki tytuł jak „Psy”. Chyba nie było osoby z branży, która nie chciała pracować przy tym filmie?

Powiem panu, że było nas siedem osób, które pracowały przy wszystkich częściach. Śmialiśmy się, że powinniśmy dostać jakieś medale, bo w końcu działaliśmy przy „Psach” na przestrzeni blisko dwudziestu lat. W pierwszych częściach byłem kaskaderem, w trzeciej koordynatorem.



Kolejny kultowy film to „Kingsajz”.

To była fajna przygoda, bo nie było takiej postprodukcji jak dziś. Na potrzeby filmu stworzono wszystkie dekoracje, tyle że były one mocno powiększone w stosunku do aktorów. Wtedy też zastosowano, albo bardziej chciano zastosować tzw. szyby cukrowe, które były o wiele bezpieczniejsze dla kaskaderów, którzy mieli przez nie przeskakiwać, niż prawdziwe szkło. Cukiernik przygotował odpowiednią ilość tych szyb, które nawiasem mówiąc sporo kosztowały. Kiedy na hali odpalono lampy, aby doświetlić plan, szyby zaczęły się topić! Cukier nie wytrzymał wysokiej temperatury i musieliśmy skakać przez normalne szkło...

Skoro już jesteśmy przy sytuacjach zaskakujących, to spotkał pan aktora, który swoim zachowaniem mocno dał się we znaki?

Donald Sutherland. Pracowałem z nim przy filmie „Domena władzy”. Miał zapisane w kontrakcie, że w promieniu pięćdziesięciu metrów od jego osoby nikt nie może zapalić papierosa. W zawiązku z tym produkcja zatrudniła dwudziestu ludzi, którzy pilnowali statystów, aby nie puścili dymka w jego pobliżu. I tak przez cały czas. Kiedy zakończyły się zdjęcia, producent zaprosił całą ekipę na uroczysty bankiet. Donald się spóźniał. Wszyscy czekali z oficjalnym rozpoczęciem imprezy. Nagle pojawił się on – wszedł do sali z wielkim cygarem w ustach! Zrobił wrażenie, piorunujące! (śmiech)

„Sara” z Bogusławem Lindą i Agnieszką Włodarczyk to kolejny film ponadczasowy, w który jest pan zamieszany.

To miał być film akcji z licznymi strzelaninami, więc do zespołu zaproszono speca z Niemiec od pirotechniki i efektów specjalnych. Reżyserowi zależało na jego doświadczeniu i wiedzy z tego zakresu. W filmie jest scena wymiany ognia w domu, gdzie Bogusław Linda rywalizuje w tym aspekcie ze swoimi wrogami. Ściany w budynku wyłożono m.in. specjalnym drewnem, którego ewentualne odłamki nie byłyby zbyt niebezpieczne dla ludzkiego ciała. Przez dwa dni chłopaki rozkładali ładunki wybuchowe, zbroili cały korytarz, obręcze, drzwi, balustrady, wiercili otwory, potem je szpachlowali, malowali itd. Misterna praca. Podczas nagrań jednemu z aktorów, który miał strzelać w kierunku Lindy, oczywiście ślepakami, zacięła się broń. Wokół wybuchy, latają pociski, trwa walka na śmierć i życie. Facet nie wiedział, jak z tego wybrnąć, więc zaczął improwizować, chwycił za karabin i zaczął krzyczeć: „Ta, ta, ta, ta, ta!”. Niestety na nic się to zdało, ponieważ nie dało się wykorzystać tych ujęć. Wszystkie ładunki wybuchowe trzeba było raz jeszcze instalować. Teraz się z tego śmiejemy, wtedy byliśmy wściekli.

Nie żałuje pan, że nie urodził się na przykład w USA, gdzie branża filmowa ma dużo większe budżety na produkcje? Te dwa światy w zabawny sposób porównał kiedyś Jacek Braciak.

https://youtu.be/S8qmuTIqsZk
W USA są inne rzeki, lasy, góry i inne pieniądze. Z drugiej strony oni też wynoszą swoje produkcje poza granice, chociażby ze względów podatkowych. Złote lata Hollywood już minęły i raczej nie wrócą. Zresztą my się nie różnimy sposobem pracy, tylko stylem opowiadania, inscenizacją. Poza tym myślę, że jesteśmy bardziej wszechstronni, ponieważ musieliśmy się nauczyć wszystkiego, co związane z filmem. U nich był facet od koni, facet od samochodów, facet od ładunków wybuchowych. Mieli konkretne specjalizacje, nic więcej. Kaskaderów w Polsce było i jest niewielu, a produkcji sporo, więc siłą rzeczy musimy się znać na wielu sprawach: skokach z wysokości, jeździe konnej, bijatykach, żeglarstwie, pirotechnice. Mnie to odpowiada.

Przeczytaj też: Nie czekamy na żadną wielką tragedię, to co robimy to tylko refleksja nad tym, co wokół nas


* * * * *
Wywiad z Piotrem przeprowadził Paweł Kłoda z portalu Rozmowy Do Kawy, po raz pierwszy opublikowany został na Joe Monster.org. Paweł ma talent do rozmów i na pewno to nie ostatni jego wywiad na naszych łamach. Jeśli znacie ciekawe, nietuzinkowe i jednocześnie mało popularne postaci, z którymi warto porozmawiać, możecie je polecić w komentarzu lub mailem przez joe@joemonster.org
8

Oglądany: 30771x | Komentarzy: 12 | Okejek: 124 osób


Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało