Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Więźniowie raju - redaktor Coldseed nadaje z przymusowej kwarantanny w Peru

30 863  
104   60  
Od redakcji: to nie jest żal-post. Dzisiaj wiemy, że to była zła decyzja jechać na planowaną od roku wyprawę. Można się kłócić, że 4 marca można było już podejrzewać, że wszystko je**bnie na całym świecie, nie tylko w Europie, że światowe granice zostaną zamknięte, loty odwołane. 10 marca decyzja byłaby inna. Dzisiaj mamy 1000 zarażonych w Polsce, kilkadziesiąt tysięcy we Włoszech i Hiszpanii. Dzisiaj łatwo ocenić, że zrobili głupotę i są nieodpowiedzialni i tu lista dalszych epitetów. Wtedy sytuacja dopiero się rozkręcała. Autor i ekipa nie oczekują niczego, poza może szczyptą wyrozumiałości i odrobiną pozytywnych wibracji z Polski.

Raz do roku nasz nieoceniony redaktor Janek Coldseed wybywa na wyprawę do Peru, by zwiedzać kraj przodków. W tym roku, na planowaną od miesięcy podróż do Machu Picchu, dżungli i w parę innych miejsc (zobacz film) wyruszył z ekipą 6 marca, kiedy samolot zabrał ich na bezpieczny (jak się wtedy wydawało) koniec świata.

13 marca 2020 roku

Ekwador. W dość wygodnym hotelu położonym w malowniczym, wpisanym na listę UNESCO mieście Cuenca odbywa się intensywna narada. Czy powinniśmy kierować się na wybrzeże, czy lepiej zapewnić sobie zastrzyk adrenaliny i zjechać rowerami z andyjskich wyżyn Bańos aż do położonej w Amazonii miejscowość Puyo? A może od razu ruszyć do Quito i wejść na pobliski wulkan Pichincha?
Dyskusja jest zawzięta. Tylko mnie jednemu coś nie daje spokoju...

Przyjechaliśmy do Peru parę dni wcześniej. Obładowani sprzętem zarówno do górskich eskapad, jak i ciuchami przydatnymi w tropikalnej puszczy. Plan od początku był ambitny. Takie są najlepsze. I takie też zawsze się sprawdzały. Mieliśmy dostać się do Ekwadoru i tam spędzić dwa tygodnie na obfitującej w ekstremalne doznania wojaży. Liczyliśmy na to, że w tym czasie na południu Peru ustaną deszcze i lawiny błotne nie będą już przeszkodą, aby zorganizować sobie intensywny trekking do opuszczonego inkaskiego miasta Choquequirairo - przez niektórych zwanego "drugim Machu Picchu".

- Posłuchajcie. Ja na rowerze nawet metra nie ujadę. Nawet z je*anej górki. Jeśli więc chcecie podejmować się takiego wyzwania, to ja z dziką rozkoszą zostanę w najbliższym pueblo i czas spędzę na rozkoszowaniu się specjałami lokalnej kuchni. Pewnie się też opiję tamtejszym alkoholem, bo czemu nie? - stwierdził Adamas, klepiąc się po swym "ciążowym" bebzolu.
- A może jednak lepiej pojechać najpierw do Quito i odbębnić ten wulkan? - zaproponował Andrzej, gość o aparycji serialowego Renegata i dobrodusznym charakterze mamy Muminka.
Zanim głos zabrał Radek, któremu właściwie było wszystko jedno, jego siostra Magda, która dołączyła do naszej ekipy dosłownie dzień przed wyjazdem oraz Michał - luzak, co to znalazł się w naszej paczce cholera wie skąd, postanowiłem się wtrącić i wyłożyć wszystkim moje, dość przewrotne, zdanie.
- Sytuacja na świecie wygląda tak, że w związku z postępującą pandemią chińskiego wirusa kraje z dnia na dzień zamykają swoje granice. W tej chwili peruwiański rząd zapowiada zablokowanie lotów do Europy. A co jeśli zdecyduje się także zatrzasnąć swe granice na migrację wewnątrz kontynentu? Wtedy utkniemy tu na amen. A z wielu względów wygodniej dla nas by było, aby wówczas być w Peru.
Mój, przyznaję bez bicia, rzadko spotykany przebłysk umysłowej trzeźwości (zapewne spowodowany dość długą abstynencją od wszelkich środków psychoaktywnych), wywołał niemałe poruszenie wśród zebranych.
- To co? Jedziemy na wybrzeże, na rowery czy do Quito? - zapytałem po chwili.
- Jose, kurde. Tu nie ma nad czym rozmyślać. Tu trzeba spierd#lać! - usłyszałem odpowiedź. Zdecydowanie satysfakcjonującą, dodam.

14 marca - Ucieczka

I tak też spierdol#liśmy do Peru. Dosłownie dzień przed zamknięciem granicy z Ekwadorem. Musieliśmy przedostać się przez wyjątkowo parchate miasteczko Huaquillas, gdzie szybko oswoiliśmy się z widokiem nielegalnych imigrantów z Wenezueli, kupców usiłujących człowiekowi wcisnąć własną nerkę za równowartość paru dolców oraz wychudzonych psów sczepionych dupami.

Zaproponowałem moim towarzyszom wizytę w Zorritos (tutaj) - przyjemnym pueblo położonym nad samym Pacyfikiem.



Pomyślałem sobie, że miło by było odsapnąć dwa dni i potaplać się w ciepłej wodzie, poszwendać po knajpach, a może i zapalić skręta podczas podziwiania słońca znikającego w oceanicznej toni. "W międzyczasie opracowalibyśmy plan eskapady po Peru" - argumentowałem. Pomyśl spotkał się z akceptacją i jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Tumbes, aby stamtąd dostać się na rajską plażę.
- Dwa dni i ani minuty dłużej - wysapał Michał, zerkając na swój telefon. Bo wiecie, Michał to okularnik absolutnie zafascynowany technologią badającą życiowe funkcje ludzkiego organizmu. Ma on w posiadaniu specjalny sygnet, który na bieżąco informuje go o jego pulsie, ciśnieniu krwi, ciężkości stolca w jelitach oraz reakcji ciała na pacyficzne prądy głębinowe. - W takich warunkach odwadnianie się ciała człowieka ważącego 75,2 kg będzie postępowało w tempie o 68% szybszym niż w górach - dodał.
- Mi tam wszystko jedno - mruknął Radek. Wszyscy jednak wiedzieliśmy, że Michał miał rację. Wyobraźcie sobie bowiem klimat panujący w piekarniku na chwilę po wyjęciu zeń upieczonej babki ziemniaczanej. Słońce w Zorritos przeszywa człowieka na wylot, po drodze gwałcąc organy wewnętrzne i wyciskając z ciała resztki ludzkiej godności. Chyba nie istnieje termometr, który miałby skalę wystarczająco wysoką, aby móc wskazać panującą tu temperaturę. Dwa dni to absolutne maksimum ile zdrowy, rozumny człek mógłby tu wytrzymać.

16 marca - Wyrok pozbawienia wolności

Pierwszy dzień był całkiem przyjemny.


Tu mieszkamy. Zazdro, co?

Wlaliśmy w siebie morze lodowatego piwa, nagraliśmy debilny filmik dla znajomych, rechocząc do siebie: "Hłe, hłe, hłe... Niech nam zazdroszczą, jaka nas kwarantanna spotkała!".

Film wesoły

Miny nam zrzedły, kiedy dzień później rząd uchwalił kategoryczny zakaz wyjazdu poza tutejsze województwo. Ku#wa... Wygląda na to, że właśnie zostaliśmy więźniami raju.
Wynajęliśmy kilka pokoi w tanim hostelu, którego głównymi atutami było podwórko z wejściem na plażę oraz uroczy buldog należący do starszej pani, która nas tu ugościła. Psisko to, podobnie jak tutejsze wyleniałe koty oraz pokaźnych rozmiarów iguany, większość dnia spędzało na leżeniu plackiem i dzielnym znoszeniu niewyobrażalnej duchoty tu panującej. W chwilach nagłego przypływu energii Donatello (bo tak się ów buldog zwał) ze szczerą radością na obwisłym, zaślinionym faflu domagał się drapania za uchem. Czasem też ordynarnie ruch#ł nogę Andrzeja, absolutnie nic nie robiąc sobie z kategorycznych sprzeciwów jej posiadacza. Jedynym argumentem chwilowo kończącym ten akt prokreacji był laczek gospodyni, która słysząc rozpaczliwe protesty polskiego turysty, wylatywała ze swego pokoju, wrzeszcząc "Yaaa! Dejalo en paz, perverso degenerado!".
Jeszcze tego samego dnia obmyśliliśmy plan ucieczki. Chcieliśmy przemieszczać się małymi skokami na południe, w stronę Limy. I tym razem nasz genialny pomysł pokrzyżował nam prezydent kraju, który w swoim orędziu zapowiedział kolejne obostrzenia dotyczące ogólnoperuwiańskiej kwarantanny. Od teraz wyjść ze swojego miejsca pobytu można było jedynie pod pretekstem zakupu jedzenia lub leków. Taka sytuacja miała trwać 15 dni. Z możliwością przedłużenia. Bezterminowego.

17 marca - Miasto chaosu

Brakowało nam pieniędzy. Te mieliśmy na bankowym koncie. Najbliższy zaś bankomat znajdował się w Tumbes - mieście oddalonym od Zorritos o kilkadziesiąt kilometrów. Zorganizowaliśmy więc ekipę, która czym prędzej udała się z misją do Mordoru. To porównanie idealnie definiuje sytuację, którą zastaliśmy w Tumbes. Chaos. Na ulicach popłoch, ciągnące się dziesiątkami metrów kolejki do sklepów, uliczne walki o srajtaśmę i uzbrojeni w karabiny maszynowe policjanci blokujący przejścia przez niektóre części miasta.


Atmosfera iście postapokaliptyczna

Na szczęście nie było problemu z szybkim wyciągnięciem z bankomatu dolarów i zamienieniem ich na sole u ulicznego cinkciarza. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do sklepu, aby kupić butelkę rumu. Zaraz za nami w lokalu zjawił się też lokalny ZOMO-wiec, który natychmiast kazał sprzedawczyni zamykać interes. Podczas gdy stróż prawa coraz bardziej drapieżniej strofował sklepikarkę, Adamasowi udało się wcisnąć w jej dłoń banknot i chyłkiem wymknąć się na zewnątrz. Później okazało się, że niepotrzebnie najedliśmy się stresu, bo mimo złowieszczych zapowiedzi sklepy oraz rynek w Zorritos nie zostały zamknięte.
Po sprawnym załatwieniu sprawunków w mieście wdrożyliśmy w życie plan ewakuacji. Zgłodnieliśmy już trochę, a sygnet Michała oznajmił, że według bieżącego stanu jego układu trawiennego należałoby zjeść guacamole z czosnkiem. Aby wrócić do naszego lokum, musieliśmy zlokalizować pewną bramę w Tumbes. To bardzo typowe dla Peru - osoby oferujące lokalnej ludności przewozy do mniejszych, okolicznych miasteczek zazwyczaj czają się w bramach. Trzeba tylko wiedzieć w których. My na szczęście wiedzieliśmy. I tak jak to najczęściej bywa - rozklekotany samochód, który według polskich standardów dawno już powinien gnić na złomie, upychany jest istotami ludzkimi po brzegi. Kalkuluję, że do standardowego Passata z wielką dziurą w dachu i bez połowy podłogi może zmieścić się tuzin Peruwiańczyków lub pięciu średniej postury Polaków. Szybko jednak okazało się, że z załadowaniem auta będzie problem. Pewna gruba pani dowiedziawszy się, że przyjdzie jej podróżować z gringos, krzyknęła do kierowcy, żeby ten czym prędzej znalazł jej zastępczy transport. Nie wiedziała, że po hiszpańsku mówimy całkiem dobrze i jeszcze większym szokiem było dla niej to, że białas roznoszący zarazę tłumaczy jej, że spokojnie, seńora, że nie jesteśmy tacy źli, że kochamy Peru z całego serca, że po drodze możemy opowiedzieć jej mnóstwo ciekawych anegdot i że absolutnie nie jesteśmy nosicielami koronawirusa... Podejrzewam, że jej zamroczony wszechobecną paniką mózg zarejestrował jedynie ostatnie słowo z tego kwiecistego wywodu, bo usłyszawszy je, babina wrzeszcząc wybiegła z bramy, potykając się o leżący na ziemi kołpak.
Tak czy inaczej, mimo komizmu tej sytuacji, po raz pierwszy odkąd osiemnaście lat temu zacząłem wałęsać się po krajach Ameryki Południowej, spotkałem się tu ze zjawiskiem rasizmu. Wieczorem tego samego dnia nawiązaliśmy kontakt z Polakami, którzy utknęli w Cusco. Z ich relacji wynikało, że nagła nienawiść do białoskórych turystów stała się wyjątkowo zauważalna, szczególnie w większych miastach.
Wróciliśmy do Zorritos po południu i opiliśmy się na plaży rumem, który to rodzaj spożywanego trunku został przegłosowany wynikiem 3 do 2 (Radek wstrzymał się od głosu, bo było mu obojętne, czym będzie się truł). W tym koszmarnym upale zanietrzeźwić się można wąchając samą tylko nakrętkę od butelki... W międzyczasie zadzwoniła do mnie pani ambasador Polski. "Zostańcie, gdzie jesteście" - powiedziała. - "Teraz nie jest dobry moment na wystawianie nosa na zewnątrz. To nie koniec utrudnień, które szykuje peruwiański rząd".
Miała rację. Wkrótce pętla na naszych szyjach zacisnęła się jeszcze mocniej...

17 marca - Na ulice wyjeżdża wojsko

Przyszedłem na świat w ostatnim etapie stanu wojennego. Nawet gdybym mógł coś z tamtego ponurego okresu pamiętać, to byłoby to niemożliwe, bo pierwsze lata życia spędziłem w Peru. Opisy pojazdów wojskowych i wszechobecnych na polskich ulicach żołnierzy znam jedynie z opowieści moich dziadków. Teraz miałem okazję na własnej skórze tego doświadczyć. Prezydent Martin Vizcarra wprowadził w kraju stan wyjątkowy. Do akcji wkroczyło więc wojsko. A tutejsza armia nie cacka się z nikim. Odebrałem kilka telefonów od znajomych. Przekaz był podobny: "Jeśli zatrzyma was patrol, macie być grzeczni, nie buntować się i robić to, co wam każą". Od razu przypomniało mi się wydarzenie sprzed paru lat, kiedy to wałęsając się po Limie, przysiadłem sobie na centralnym placu stolicy, gdzie znajduje się najważniejsza katedra miasta oraz pałac prezydencki. Sjestę przerwała mi wówczas manifestacja grupki studentów, którzy dzierżąc transparenty protestowali przeciw społecznemu uciskowi, rosnącym cenom drobiu i brakowi peruwiańskiego programu kosmicznego. Nieśmiałe pokrzykiwania żaków zakończyły się z wielkim przytupem. Na plac wbiegło kilkunastu żołnierzy i zrobiło ze studencin dobrze ubite kotlety schabowe. Aż przykro było patrzeć na ten spektakl bezlitosnego wpierdolu.
Czemu prezydent zdecydował się na tak kontrowersyjne posunięcie, jakim jest wyprowadzenie na ulicach wojska i wyłapywanie ludzi, którzy nie przestrzegają kwarantanny? Otóż Peruwiańczycy to naród wyjątkowo oporny i generalnie mający w najgłębszym poważaniu wszelkie zasady. Tu wszystko jest umowne. I tak na przykład turysta, przyzwyczajony do typowego dla krajów cywilizowanych porządku, wchodząc na pasy szybko odkryje, że kodeks ruchu drogowego jest dla słabych cipek, a przepuszczenie pieszego świadczy o beznadziejnym przykurczu cojones. Powiedz Peruwiańczykowi, żeby wpadł samemu do knajpy o 20, to przyjdzie o 22 z rodziną, sąsiadami i bratem swojego proktologa. Zamów w restauracji wegańskiego hamburgera, to przyniosą ci bułkę z kurczakiem i będą usiłowali wmówić, że nielot ten jest bulwą z rodziny psiankowatych. Taki ziemniak, ino opierzony. Możesz więc narzucać Peruwiańczykowi setki reguł, a zawsze efekt będzie taki sam - Peruwiańczyk wysłucha cię, powie "Si, si. Claro" i sprawę oleje moczem zimnym jak butelka piwa w ubogich amazońskich pueblos pozbawionych agregatów prądotwórczych.
Kiedy więc głowa państwa poprosiła naród o siedzenie w domach, naród chóralnie odrzekł "Si, si. Claro" i standardowo sprawę olał. Ludzie nadal łazili po ulicach, haratali w gałę, a wieczorami opijali się na skwerkach i obszczywali miejskie murki. Vizcarra był na to przygotowany, bo w końcu lud swój doskonale zna, i od razu wprowadził stan wyjątkowy, podczas którego rozpoczęto przeganianie krnąbrnych Peruwiańczyków z ulic. Dla poprawienia efektu, oprócz wszechobecnych ciężarówek i opancerzonych wozów, do dużych miast zawitały nawet czołgi!
Nawet tu w Zorritos pojawili się żołnierze w maskach na twarzach i z karabinami w dłoniach. Adam szybko odkrył, że wychodząc gdzieś warto mieć ze sobą plastikową torbę z butelką rumu w środku. Wówczas od razu widać, że człowiek idzie na zakupy i w ten sposób jest mniejsza szansa na opierdol ze strony mundurowego.

Mniej radosny filmik

18 marca - Początek przymusowej wygnijki

No, dobra. Co teraz z nami będzie? Jak wrócimy do domów? A jeśli ktoś "na górze" się ulituje i uda się zorganizować przelot do Polski, to jak uda nam się ominąć patrole i dostać do Limy oddalonej stąd o 1238 km? I jeszcze jedno - gdzie, do jasnej Anielki, kupię trawkę, skoro wszyscy uliczni hippisi w ufajdanych sweterkach siedzą teraz w swoich norkach? Pewnie, że gnicie na plaży jest fajne, ale świadomość wakacyjnego przymusu w miejscu położonym na drugim końcu świata wcale już taka przyjemna nie jest. Aby nieco się uspokoić, wypiliśmy nieco rumu. Nieco za dużo. A gdyby tak uciekać nocą? - padło pytanie. Odpowiedź przyszła szybko. Rząd wprowadził godzinę policyjną między 20 a 5 rano.


Nasza przestrzeń ograniczyła się do hostelu i skrawka plaży przed budynkiem

I tak nie najgorsze warunki, jak na przymusową kwarantannę. Magda odkryła swój talent do poskramiania krabów. Ich oswajanie polegało na tym, że jedyna niewiasta w nasze ekipie biegała za skorupiakami tak długo, aż te się męczyły, a następnie czule drapała je po pancerzyku. Wieczorem na wszelki wypadek zwijaliśmy z piasku manele i wracaliśmy na teren budynku.

Dni mijały nam na gniciu, opalaniu się i czekaniu na szumnie zapowiadaną akcję masowego ściągania polskich turystów do ojczyzny.



Ambasada, mimo wielkich starań, nie ma przecież wpływu na decyzję peruwiańskich władz. W efekcie zdesperowani Polacy uwięzieni w dawnym królestwie Inków zaczęli szukać ofiarnego kozła. Obrywało się więc zarówno ambasadzie, jak i Polskim Liniom Lotniczym, politykom oraz żelkom z Biedronki. Trochę to niesprawiedliwe, bo wysiłki polskich dyplomatów rozbijały się o twardą, bezkompromisową postawę tutejszych władz, które to w odruchu łaski zezwoliły na wylot z wojskowego lotniska w Callao jednego samolotu dziennie. Przy dziesiątkach tysięcy obcokrajowców, którzy utknęli w Peru, oczywiste jest, że mała grupka Polaków zbyt prędko obsłużona nie zostanie...


Znaleziona na plaży rozdymka wydaje się nie być dobrą wróżbą

22 marca - Z lufą karabinu przy plecach

Wczoraj upał był niewyobrażalny, toteż jak zwykle wieczorem, oblepieni potem i muchami, poczłapaliśmy na plażę przed hostelem. Michał w drodze wyjątku postanowił wykąpać się w morzu. W tym celu chyba po raz pierwszy od czasu naszego wyjazdu zdjął okulary i zsunął swój magiczny sygnet z dłoni. Wykąpani i rozciągnięci na ciepłym piasku przez chwilę zapomnieliśmy, że jesteśmy na kwarantannie i dziękowaliśmy losowi, że ten trudny czas dopadł nas w Zorritos, a nie w, dajmy na to, Zgierzu... "Jasna cholera!" - mruknął Adam, wyłaniając się z wody niczym dorodny, czerwony wieloryb. - "Mam wrażenie, że zaraz zaroi się tu od federalnych". Parsknęliśmy śmiechem. Plaża świeciła pustkami, a jedynymi mieszkańcami pobliskich kurortów mogły być co najwyżej poszukujące resztek ludzkiego żarcia karaluchy lub kraby, którym znudziło się kopanie norek w piasku. "Uwięzieni w raju... - tak zatytułuję ten artykuł" - pomyślałem gapiąc się na słońce, które to zaraz miało zniknąć za horyzontem.
Z zadumy wyrwały mnie krzyki. To właścicielka hostelu, stojąc na skarpie za nami, darła się wniebogłosy: "Militares! Regresen, rapido!". Ale jak to wojsko? Skąd tu wojsko? Zerwaliśmy się na równe nogi. W naszym kierunku biegło właśnie kilku żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału. Nie mam pojęcia kiedy i jak udało im się tu dostać bez zwracania na siebie uwagi, ale na ucieczkę było już za późno, bo dwóch uzbrojonych facetów było już całkiem blisko... Żaden z nas nie chciał zmagać się z zatruciem ołowiem. Żaden oprócz Michała, który zostawiwszy w pokoju okulary, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji i rzucił się rączym galopem w stronę hotelu przebiegając dosłownie kilkanaście metrów od wymierzonej w niego lufy AK-47. W tym momencie wszyscy już wiedzieliśmy, co zaraz miało nastąpić. Żołnierz odbezpieczył karabin i... nie strzelił, chociaż miał do tego pełne prawo. Michał z jakiegoś powodu właśnie dostał od życia bonus, albo po prostu jechał na cheatach z GTA i zredukował sobie ilość gwiazdek pościgu. Jedno z tych dwóch. Innej opcji nie było.
Nas tymczasem, poganiając posępnymi pokrzykiwaniami, zapędzono do ciężarówki, w której siedziało już kilku wyłapanych na ulicach Zorritos Peruwiańczyków. Pojazd ruszył dalej. Zatrzymał się tylko raz, aby zabrać na pokład kolejnego pasażera. A był nim jakiś znudzony facet, który stał w otwartych drzwiach swojego domu i leniwie palił papierosa. Żołnierze obojętni byli na jego stanowcze protesty i wrzucili biedaka na kipę. Trafiliśmy do lokalnego komisariatu, gdzie stłoczono nas wszystkich w niewentylowanej sali. Spisano dane, poproszono o złożenie podpisów i kazano wysłuchać moralizatorskiego przemówienia spoconego oficera. Następnie mieliśmy trafić do aresztu. Okazało się, że spędzanie kwarantanny na przyhotelowej pustej plaży jednak traktowane jest jak pogwałcenie kwarantanny...


Trochę jak na planie Narcos, z tą różnicą, że dzieje się naprawdę

Jeden z policjantów zapytał mnie, jako jedynego gringo mówiącego po hiszpańsku, skąd jesteśmy i jak dostaliśmy się do Peru. Jakaś zmęczona upałem i całym tym zamieszaniem komórka mojego mózgu obudziła się. "Jeśli chce pan wiedzieć, czy lecieliśmy przez Hiszpanię, to informuję pana, że owszem. Dwa tygodnie temu spędziliśmy dobę w Madrycie, z czego dużą część tego czasu musieliśmy tkwić na lotnisku". Nie skłamałem - większość samolotów do Ameryki Południowej wylatuje właśnie stamtąd. Również ten, którym tu dotarliśmy. "Tak, byliśmy w Hiszpanii!" - dla pewności powtórzyłem głośniej, aby wiadomość ta dotarła do wszystkich mundurowych. - "A nuż się uda..." - pomyślałem.
Udało się. Zamiast do aresztu, skierowano nas do osobnego pomieszczenia. Po kilkunastu minutach byliśmy wolni. Wróciliśmy do hotelu. Zanim jednak to nastąpiło, zostaliśmy poinformowani, że zarówno my, jak i właścicielka hotelu, jej syn, a nawet Donatello mają absolutny zakaz wychodzenia z budynku.


Mamy to! Oficjalnie poświadczone przez państwo podejrzenie o przenoszenie wirusa Covid-19.

* * * * *

Przed momentem przyjechała do nas grupa lekarzy w kombinezonach, goglach i maskach. Spisali dane, osłuchali, zajrzeli w paszczę. Okazało się, że mam zaczerwienione gardło, więc wepchnięto mi patyczek do nosa.



Wynik badania na koronawirusa poznam jutro.
55

Oglądany: 30863x | Komentarzy: 60 | Okejek: 104 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało