Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Nietypowe zajęcie nocnego stróża, pięciozłotówka z rybakiem i inne anonimowe opowieści

53 251  
217   33  
Dziś także o wpadce pewnej Moniki, poznacie Marikę i jej upodobania kulinarne, a także przeczytacie o pewnej nietypowej rodzinie i alkoholiku, który nie myślał tylko o sobie.


Ostatnio moja przyjaciółka Monika chodziła bardzo strapiona. W końcu zapytała, czy może mi coś wyznać, ale poprosiła jednocześnie, abym zachowała spokój i nie unosiła się emocjami. Powiedziała, że jest w ciąży i że ma wielki problem, bo nie ma pojęcia, kto jest ojcem.

To było do przewidzenia – moja przyjaciółka od lat zmienia partnerów niczym rękawiczki, rzadko się zabezpiecza i już dawno uważałam, że prędzej czy później jej zabawa skończy się w taki sposób. Pomyślałam sobie jednak, że to jej życie, jej wybory i swoim postępowaniem nie skrzywdzi nikogo poza samą sobą.

Monika stworzyła listę facetów, którzy mogą być odpowiedzialni za tę „wpadkę”. W zasadzie to wcale by mnie to nie ruszyło, gdyby nie fakt, że jednym z potencjalnych ojców jest mój mąż...


***


W ubiegłym tygodniu mieliśmy zebranie w pracy. Przyszedł cały zarząd, szefostwo i przedstawiciele różnych korporacyjnych działów. Jednym słowem – poważna sprawa. Mamy taką zasadę, że z racji na utrzymanie kontaktu z klientami, nawet podczas takich spotkań dźwięk w naszych telefonach musi być włączony. Gdy ktoś dzwoni, trzeba po prostu przeprosić i wyjść na korytarz.

W czasie zebrania zachciało mi się lać, więc wymknąłem się do ubikacji, która znajdowała się w tym samym pomieszczeniu. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, zadzwonił mój telefon. Nikt by na to nie zwrócił większej uwagi, gdyby nie to, że moi koledzy z pracy zrobili sobie żart i wcześniej podmienili sygnał mojego dzwonka na spazmatyczne jęczenie szczytującej kobiety…

Parę sekund zajęło mi ściszenie smartfona. Wyszedłem z toalety czerwony jak burak prosto do pomieszczenia, w którym panowała grobowa cisza, a przy długim stole siedziało 20 osób wlepiając we mnie oczy. Teraz wszyscy myślą, że jestem skrytym onanistą, który wykorzystuje każdą chwilę, aby oglądać filmy dla dorosłych.


***


Nazywa się Marika. Moja serdeczna koleżanka. To jedna z tych dziewczyn, które głęboko wsiąkły w tematy zdrowego odżywiania, wróżb, jogi prasłowiańskiej czy medytacji z kryształami górskimi opłukanymi w świetle Księżyca. Marika co i rusz znajduje nową fascynację. Gdy niedawno się z nią widziałam, była akurat w ciąży i właśnie pracowała nad nieinwazyjną alternatywą dla wypełnionej rtęcią i wszelkiej maści tałatajstwem szczepionki na odrę. Gotowała w tym celu jakieś wywary z pokrzywy, buraka i młodych szyszek.

Minęło kilka miesięcy, moja przyjaciółka urodziła dziecko i zaprosiła mnie na podwieczorek, abym mogła jej pociechę poznać. Kupiłam maluchowi smoczek wykonany ręcznie przez uduchowioną przedstawicielkę amazońskiego plemienia Jawanawa. Marika ucieszyła się. Cały wieczór siedzieliśmy na tybetańskim dywanie i zajadałyśmy się rozpływającym się w ustach ciastem podanym na biodegradowalnych tackach z komosy ryżowej. Było fajnie. Do momentu, kiedy zapytałam o przepis na ten przepyszny łakoć.
- Ach, moja droga. - rzekła – Przez ostatnie trzy dni odciągałam sobie mleko z piersi, aby móc to ciasto przyrządzić…

Tak, to jest właśnie Marika. Uznała, że jedynym sposobem, aby włożyć serce w szykowanie podwieczorku będzie wykorzystanie własnego mleka. Ostatni kęs ciasta przełknęłam z wielkim trudem, a całe moje wnętrze aż wiło się z obrzydzenia. Nie dałam jednak nic po sobie poznać. Ja wiem, że ona chciała dobrze...


***


Mówiąc wprost: mam czterech ojców i dwie matki oraz małą armię rodzeństwa.

Myślałam przez lata, że żyję w całkowicie typowej rodzinie. Wiecie; mama - A, tata - B i ja, ich córeczka. Tak było aż do około ósmego roku życia, gdy zostałam poinformowana, że jestem adoptowana. Jak poinformowali mnie rodzice, moja matka biologiczna - C, zostawiła mnie w szpitalu, zrzekając się praw do mnie. Nie powiem, trochę zabolał fakt, że mnie nie chciała, ale mimo tego ja chciałam poznać osobę, która mnie urodziła.

Tak więc po pięciu latach błagań i nalegań (dzieci potrafią być przekonujące, zwłaszcza gdy wrzeszczą po nocach) rodzice wynajęli detektywa, który miał znaleźć moich biologicznych rodziców. Cóż, udało się. Okazało się, że nie porzucili mnie z własnej woli, ale pod naporem rodziców, ponieważ gdy się urodziłam, mama C miała 16 lat, podobnie jak ojciec - D. W momencie, gdy ich poznałam, byli szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci. Jakoś tak się stało, że bardzo się z nimi zżyłam, podobnie jak z rodzeństwem. Moi rodzice też ich polubili. Zaczęłam mówić do nich po imieniu.

Sielanka trwała dwa lata, aż nastąpił kryzys; rozwód rodziców. Zostałam z tatą B, ponieważ on miał stałe źródło dochodów. Przeżyłam to strasznie. Uciekałam od jednego rodzica do drugiego i do trzecich. Płakałam, nie spałam po nocach. Ale w końcu musiałam się z tym pogodzić. Mama A znalazła nowego partnera, pana E, szybko się ożenił i spłodzili syna. A ponieważ mama A chciała utrzymać ze mną kontakt, E widziałam bardzo często. Doszło do momentu, gdzie mogłam śmiało nazwać go tatą, ale przy moim układzie wolałam nazywać go po imieniu lub mówić, że jest moim ojczymem.

Co do taty A, zrobił wszystkim niespodziankę i przyprowadził… mężczyznę. Był jak spełnienie snu dziecka. Nie wiem w sumie, czy mieliśmy więź ojciec - córka, ale wiem, że nie chciałam, żeby tata A go zostawił. Zaczęłam mówić do niego "papo".

Tak więc miałam mamę i ojczyma, tatę i papę oraz Patrycję i Kamila (rodzice biologiczni).

Później jest moje rodzeństwo. Rodzice biologiczni dorobili się jeszcze dwójki dzieci, mając w sumie czwórkę. Mama drugi raz się związała (obecnego partnera jeszcze nie poznałam) i ma z nim syna, a z ojczymem ma czwórkę dzieci.

Tak więc ja - jedynaczka, która przez osiem lat była sama - mam teraz dziewiątkę rodzeństwa.

Za rok w planach ślub z moim obecnym partnerem. Miał niezłą zagwozdkę, gdy tłumaczyłam mu moje relacje. Najlepsze było, gdy na początku zapytał mnie o poznanie rodziców, a ja, niewiele myśląc, zapytałam:
- A których?


***


Mój dziadek był rybakiem. Takim jak ze starej pięciozłotówki, tylko bardziej barczystym i z brodą. Łowił zarówno w wodach śródlądowych, jak i morskich, trzymał się starych tradycji, zasad, bardzo kochał i szanował wodę oraz wszystko, co w niej żyło. Nigdy nie zadawał łowionym przez siebie zwierzętom więcej bólu, niż to było konieczne.

Całe dzieciństwo spędziłam w drewnianym domu dziadków, bo mój tata zmarł bardzo wcześnie, a mama pracowała w mieście i szczerze mówiąc, byłam jej potrzebna jak piąte koło u wozu. Pamiętam każdą babciną koronkę, garnek, ziółko w ogródku. Wiecznie pałętałam się po całym gospodarstwie ze stadem kotów, które dziadek powyławiał z worków w pobliskim jeziorze.

Moim ulubionym jedzeniem były ryby. Zawsze gdy babcia pytała mnie, co zjem na kolację, mówiłam, że "rybkę!", na co dziadek wzdychał, że niby ma dość, ale natychmiast brał wędkę, która zawsze stała w przedpokoju, wychodził na molo i w mniej niż 20 minut wracał z tłustą rybką dla wnuczki. Potem siadał przy mnie i podkręcając wąsa z zadowoleniem patrzył, jak wcinam, przy okazji wyciągając mi resztki ości spod nosa.

Pewnego razu dziadek nie wrócił. Przyszedł niespodziewany sztorm i fala po prostu zmyła dziadka. Znaleziono go 60 kilometrów dalej. Wszystko się skończyło. Babcia zmarła ze zgryzoty i tęsknoty, mimo że starała się ogarniać wszystko, a zwłaszcza mnie, do ostatniej chwili. Moja matka sprzedała ich dom, nie pozwoliła mi zabrać nic na pamiątkę, koty olała i zabrała mnie ze sobą. Nie było już ciepła, miłości, rybki na kolację, bajek, mycia w balii, koronek, kotów, ziół i pachnącej krochmalem pościeli. Moją jedyną relikwią, pamiątką po dziadkach, została PRL-owska pięciozłotówka z rybakiem.

Do domu dziadków udało mi się wrócić dopiero niedawno. Szukałam tamtego miejsca przez 20 lat, od kiedy stałam się pełnoletnia. Moje dzieciństwo przypadało na lata 80. Dziadek zmarł, gdy miałam 8. Nic tam nie zostało, tylko zarośnięte fundamenty i zgniłe pale z pomostu. Do dziś nienawidzę ryb i samej siebie, bo gdyby nie to, mój dziadek by żył, babcia by żyła i wszystko byłoby zupełnie inaczej. Matce nigdy nie wybaczyłam tego, że chociaż miała pieniądze, wszystko to zmarnowała, porzuciła te biedne, cudem ocalone zwierzęta, a mnie zrobiła z życia piekło tułania się po internatach, bo ona mnie nigdy nie chciała. Na grób dziadków nigdy nawet nie pojechała.


***


Nie każdy alkoholik to potwór i zło wcielone. Nie chcę tu nikogo bronić, tylko opowiedzieć Wam moją historię, której nigdy gdzie indziej bym nie opowiedziała. Ze względu na szeroko pojętą anonimowość, jak i podejście większości ludzi. Muszę się nią jednak podzielić, bo...

Mój tata od zawsze pił. Czasami miał gorsze, czasami lepsze dni, czasami upił się na smutno, czasami na wesoło, czasami był zły na cały świat, w innych momentach "nawracał się" i przeżywał mega poważne uniesienia religijne. Czasami skrzyczał mnie i mamę, kilka razy solidnie nastraszył. Mama też była niezłym ziółkiem, osobą bardzo zachłanną i roszczeniową. Od kiedy mnie urodziła, siedziała w domu na tyłku i nawet obiadu nie chciało jej się zrobić, pranie zanosiła do mojej babci. Często chodziłam głodna i prosiłam wracającego o 20 ojca, żeby zrobił mi cokolwiek do jedzenia, bo sama nie umiałam. Tata robił mi i sobie jeść, matce też, ale od progu już otwierał piwo, wino albo wódkę. Szykował też śniadanie na zapas, próbował pomagać mi w lekcjach. Nie upijał się jakoś strasznie, ale nie umiał wytrzymać bez alkoholu więcej niż kilkanaście godzin. Wychodził do pracy na 6, kończył o 20 i miał dwa kroki do pracy. Tylko tyle co spał i pracował, to nie pił.

Kiedyś pogadał ze mną na poważnie. Powiedział, że nienawidzi swojego szarego, nudnego, przepracowanego życia i alkohol to jego jedyna odskocznia, że inaczej nie umie i w sumie to już nic mu się nie chce. Matka go nie kocha i ma krótko mówiąc, w dupie. A jedynym co sprawia, że kupuje najtańsze trunki i pije na głodniaka (żeby były bardziej wydajne) i zapieprza w pracy mimo chęci skoczenia z mostu, jestem ja. Że pracuje na 1 i 3/4 etatu, często wyrabia nadgodziny nie dla matki, której ciągle mało, tylko dla mnie. Połowy pieniędzy matka nawet nie widzi i o nich nie wie. Tata odkłada to dla mnie, żebym miała na start, studia, naukę, własną firmę, cokolwiek. Żeby chlanie, praca, dom i zobowiązania rodzinne nie zeżarły i nie wypluły mnie tak jak jego.

Trochę w to nie wierzyłam. Ale na 18 urodziny dostałam od ojca prawie 100 tys. złotych. Najpierw chciałam je przeznaczyć na jego leczenie, ale odmówił. Powiedział, że nie po to tyle zapieprzał, żeby jego alkoholizm to teraz zeżarł. To moje, dla mnie i tylko dla mnie. Kop, którego wtedy dostałam, starczył mi na ciężkie studia, własną firmę, sporo przyjemności i dzięki temu mam naprawdę szczęśliwe życie. Robię co kocham, z kimś, kogo kocham, mam dosłownie wszystko czego bym chciała.

Tata zmarł niedługo po tym, jak ujrzał mój sukces. Wszyscy dookoła mieli i mają mojego ojca za najgorszą gnidę, bo pił.

Matce nie daję ani grosza, nie przepadamy za sobą, delikatnie mówiąc, od kiedy odkryła, że tata wolał odkładać kasę dla mnie i mi ją dał, niż dla niej na fryzjera, ciuchy i telezakupy-śmieci.


***


Jestem ochroniarzem dużej fabryki i pracuję ciągle na nocki. I ratuję jeże.

Na moich zmianach niewiele się dzieje. Tak niewiele, że jestem w stanie poświęcić wiele uwagi ulicy, średnio aktywnej nocą, która jest zaraz przy głównej bramie i którą jeżdżą najczęściej wszelakie dostawczaki - od małych furgonetek po wielkie ciężarówki. Przy krawężniku bardzo często zbiera się woda, bo też bardzo często wybijają zawory z hydrantów - starych, z "mojej" fabryki. Przy robieniu rundek wokoło obiektu, czasem zauważam te czarne kropki, które albo zamierzają przejść przez ulicę, albo na niej właśnie się znajdują, albo najczęściej przypełzły się napić wody.

Kiedy mogę, prędko opuszczam teren fabryki, biegnę i dosłownie przerzucam jeże na taki jakby mikro-chodnik, pokryty trawą. Młode jeże chcą uciekać, więc je zaganiam w bezpieczniejsze miejsca, a te już większe - wsuwam pod nie rękę, i na niej zanoszę na trawnik.
Każdemu jeżowi grożę, że jak zobaczę go martwego za parę chwil, to będę bardzo zły. I wiecie co, od paru dobrych miesięcy nie widziałem na tej ulicy rozjechanego jeżyka.

PS Czy poleca ktoś jakieś solidne, nie za drogie rękawice ochronne? Bo te moje zimowe narciarskie są już trochę zużyte. :)
14

Oglądany: 53251x | Komentarzy: 33 | Okejek: 217 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało