No to się przejechałem!

28 marca 2010
Nie ma to jak spełnianie marzeń małego, wewnętrznego dziecka.




Zacznijmy jak zwykle, czyli od początku. Mniej więcej 2 miesiące temu zwrócił się do mnie znajomy z pracy z pytaniem „Maciek, czy lubisz wyścigi samochodowe?” Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że oglądać to i owszem, ale na żadnych nigdy nie byłem, więc ciężko stwierdzić. „To szykuj się na koniec marca.” – usłyszałem tylko na odchodne. Mniej więcej miesiąc temu dowiedziałem się nieco więcej. Otóż w ten weekend (27-28 marca) odbywały się pokazy na torze Fuji Speedway. Śmietanka japońskich kierowców miała prezentować swoje umiejętności. Warto dodać, że tor ów stanowił arenę zmagań kierowców w Formule 1 w sezonach 2007 i 2008. Cóż, grzechem było nie skorzystać.


Tak naprawdę nie wiedziałem, co się ma dokładnie wydarzyć. Jechałem w ciemno. Zero informacji o programie, o kosztach, o niczym. A przepraszam, jedno było pewne. Pobudka w niedzielę o szóstej rano. Tor Fuji Speedway jest położony w cieniu świętej góry Japończyków, więc nieco czasu na dotarcie trzeba przeznaczyć.


Niespodzianka miła numer jeden. Taksówka. Okazało się bowiem, że mój niepozorny znajomy z pracy jest prawdziwym maniakiem sportów samochodowych. Na co dzień porusza się Subaru Impreza WRC STI o mocy 300 kucy mechanicznych. Kiedy byłem brzdącem niewiele od ziemi odrosłym marzyłem, żeby czymś takim się kiedyś przejechać. To były czasy zapatrzenia na Colina McRae i jemu podobnych, a także na niemal kosmiczne konstrukcje, którymi się poruszali. 28 marca, ósma rano, a ja stoję przed drzwiami dziecięcego obiektu westchnień, żeby za moment pojeździć nim po krętych górskich dróżkach Hakone – fakt, nie prowadziłem, ale emocje, jakich dostarczył Masaki cisnąć na pedał gazu wystarczyły. Jest coś magicznego w Subaru! Coś, co trudno ująć w słowa, tego trzeba po prostu samemu doświadczyć – mieszanka pomruku silnika, wciskania w fotel i rzucania na boki w zakrętach. 300 koni mechanicznej czystej zabawy i radości!






Dotarliśmy wreszcie na miejsce – Fuji Speedway. Aż żal było wysiadać, ale czekała nas masa uciech na miejscu. Pogoda dość groźnie zerkała w stronę toru, co sprawiło, że ludzi nie było zbyt wiele. I dobrze, bo… Ale o tym za chwilę.

Już pierwsze wrażenia były nader pozytywne. Przechodząc pod torem w stronę trybun dało się słyszeć ryk potężnych silników. Kiedy tylko wyszliśmy na poziom toru, trafiliśmy akurat na pokaz driftingu. Dla niewtajemniczonych, drift to styl jazdy w ciągłym, kontrolowanym poślizgu. Błyszczące, potężne maszyny oraz niesamowity wręcz dym idący spod kół i swąd palonej gumy! Piękne, po prostu piękne. Możecie to sobie oglądać w telewizji i na YouTube, ale powiadam Wam, że nic nie przebije efektu na żywo!

Dotarliśmy na trybuny, złapaliśmy program dnia i opracowaliśmy plan gry. Okazało się, że istnieje możliwość przejechania się jednym z tych wszystkich błyszczących samochodów! Wystarczy dać się wylosować. Bilety miały swój numer, a szczęśliwcy mogli usiąść obok profesjonalnych kierowców i zaliczyć „przejażdżkę”. Kilka sekund po wyczytaniu tej informacji zmierzaliśmy w stronę paddocku, gdzie owe losowanie miało miejsce. Po drodze udało się jeszcze obejrzeć efekty pracy japońskich specjalistów od modyfikacji pojazdów wszelakich. Dbałość o szczegóły niesamowita, a wszystko jak zawsze błyszczące. Dominowały motywy z japońskich anime, co w sumie nie powinno dziwić, choć znajoma Japonka skwitowała to stwierdzeniem „Oni nie są normalni”.

















Kiedy dotarliśmy do stanowiska losowania okazało się, że niewiele osób odebrało wejściówki na jazdę z profesjonalnymi kierowcami! To była nasza szansa! Kategorie były trzy – samochody oficjalne (jak Nissan GTR), drift oraz dwuosobowa formuła! Tak, co by tu wybrać? Wszystko? Pokręciliśmy się po okolicy. Mitsubishi prezentowało możliwości Pajero, wehikuły dumnie prezentowały swoje wdzięki, a na scenie prezentowali się Power Rangers. To ja może przy samochodach pozostanę... Udało nam się na przykład dostać na pit-lane i obejrzeć trening japońskiej formuły. Nieco przypadkiem, bo nie miało nas tam być, ale zanim obsługa się zorientowała, to trochę im zajęło.




























Punktualnie w południe pojawiliśmy się raz jeszcze przy stanowisku losowania i okazało się, że wejściówek wystarczy akurat na naszą czwórkę, przynajmniej w klasie oficjalnej. Dwa razy nam nie trzeba było powtarzać. Kaski, podpis, uśmiechy, emocje i czekamy. Wszyscy oczywiście liczyli na Nissana GTR. Trafiło się Masakiemu, szczęściarz. Ja nie mogę narzekać. Trafił mi się Lexus z naprawdę mocnym silnikiem (sądząc po wciskaniu w fotel) i kierowca z bardzo ciężką stopą! Rzucało na boki, pasy dusiły przy hamowaniu. Wskazówka prędkościomierza dość mocno trzymała się liczby 200. Tak, tak, tak!

Skoro tyle emocji dostarczył samochód fabryczny, to co to się miało dziać w modyfikowanych bolidach japońskich rajdowców?! Mocno ściskałem kciuki, żeby ostały się jakieś wejściówki na drift. Odmierzałem minuty do 14. Mierzyłem wzrokiem bazyliszka każdego, który zbliżył się odebrać wylosowany bilet. My czekaliśmy na wolny los! A w zasadzie na cztery, bo głupio kogoś z tyłu zostawić. W końcu się doczekaliśmy. Były miejsca! Te lśniące konstrukcje, które oglądaliśmy „na wejściu”, teraz mieliśmy zwiedzić od wewnątrz. To nie my mieliśmy patrzeć z poziomu trybun, to na nas miały patrzeć trybuny (w przenośni, bo zimno wygoniło nawet najodważniejszych). Znów kaski, podpisy, że rozumiemy, że to niebezpieczne i emocje jeszcze większe niż poprzednio. Tu każdy samochód był wyjątkowy. Tu adrenalina miała podskoczyć do wartości niebezpiecznych. Dziesięć minut, pięć minut, minuta, jest, drzwi garażu poszły w górę! One już czekały – ryczące potwory. I ten zapach benzyny w powietrzu. To wszystko budowało niesamowity klimat. Trafiła mi się Mazda RX-7. Pełna modyfikacja, wybebeszona z czego tylko się da! Czysta blacha. Jakoś wgramoliłem się do ciasnego, kubełkowatego fotela. Zapiąłem pasy i... nie zdążyłem się nawet dobrze rozejrzeć, a już siła G wciskała mnie w fotel. Ciężko opisać, jakiego to miało kopa! Zresztą przez kolejne kilka minut jedyne, co czułem to jak rzuca mną na boki, a serce wali coraz mocniej. Uczucie było niesamowite! Adrenalina wprost rozsadzała mi żyły i ciężko mi było się uspokoić, kiedy już było po wszystkim. Piekielnie szybka maszyna, profesjonalny kierowca, zakręty brane serią poślizgów. Opony nawet na pit-lane parowały w najlepsze. Więcej, WIĘCEJ, ja chcę jeszcze raz!!!












Emocje jeszcze nie opadły, a już zmierzaliśmy w stronę toru kartingowego. Niewielkie konstrukcje, ale dają niesamowicie dużo zabawy. Znów adrenalina, zabawa, rywalizacja, niekontrolowane, tym razem, poślizgi i kask, który mi na oczy opadał. Szkoda, że zrobiliśmy tylko kilkanaście kółek, ale nieco z nieba zaczynało sypać i czas było się zbierać.

Na do widzenia zaliczyliśmy jeszcze okrążenie po torze w samochodzie znajomego i wybraliśmy się w podróż do Tokio! Było świetnie! Tak ciekawego weekendu to dawno nie miałem, a dzisiejszej niedzieli nie zapomnę chyba nigdy!

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi